Uroda życia/Część I/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XXI
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXI.

Pewnego dnia, mniej więcej we dwa tygodnie po bytności Roszowa, dyżurny oficer dał Piotrowi znać, że przyszły go odwiedzić damy. Chory siedział na swem posłaniu i przez czas pewien nie dawał znaku zgody, ani odmowy. Patrzał we drzwi. Ale oto te drzwi uchyliły się i, szeleszcząc jedwabiem sukien, Tatjana wsunęła się na palcach. Za nią szła Matylda, — a za tą, nieco w głębi i zdala, stąpał Roszow. Piotr podniósł oczy, a raczej oko, na Tatjanę. Była wyjątkowo piękna w wielkim, modnym kapeluszu, w paryskiej zarzutce najnowszego typu, błękitna i woniejąca. Orle jej oczy z drapieżną gwałtownością rzuciły się na Piotra. Usta były, jakby do wydania krzyku, uchylone. Bladość zwolna pokrywała jej twarz. Piotr miał głowę ogoloną, zarost twarzy również, na policzkach plastry. Obwiązany bandażami wyglądał, jak maszkara, patrząca z powijaków jednem posępnem okiem.
Tatjana usiadła na krześle, nie podawszy mu nawet ręki. Bezsilnie opadła na to miejsce i bezsilnie patrzyła, nie mogąc oderwać oczu. Bukiet kwiatów, który trzymała w ręce, upadł na ziemię, co dało Roszowowi możność umieszczenia go niepostrzeżenie na kołdrze chorego. Nagle Tatjana wybuchnęła niepowstrzymanym, wprost szalonym śmiechem. Usiłowała ten nieprzyzwoity śmiech powstrzymać, z całej siły gryząc wargi, usiłowała nawet zakryć twarz rękami, lecz znowu bezsilnie parsknęła na cały głos. Za jej przykładem poszła Matylda. Roszow pragnął nie śmiać się, wywracał białka oczu, pocierał czoło. Lecz i on nie mógł nakazać sobie powagi.
— Coś pan ze siebie zrobił! — krzyknęła Tatjana wśród chichotu. — Matylda, patrz, to jest Piotr Iwanycz.
— Rzeczywiście, biedny monsieur Pierre.
— Cóż pan mówiłeś, — rzuciła się Tatjana na Roszowa, — że to są nieznaczne zadraśnięcia. Przecież on jest porąbany, posiekany na kawałki.
— Byłem i jestem przekonany, — mówił Roszow, — że nie będzie żadnego śladu. Takie zadraśnięcia od ostrych szabel goją się prześlicznie. Za parę tygodni będziemy mogli dostrzec na twarzy Piotra Iwanowicza tylko lekkie blizny, które go w naszych oczach ozdobią i upiększą.
— Ależ to nieprawda! — zawołała.
Nagły odgłos płaczu przebił się przez jej śmiech.
— Upewniam panią... — mówił Roszow.
— Pokaż pan drugie oko! — krzyknęła na Piotra. — Pewno wybite!
— Nie jest wybite, ale dotąd niepewne... — rzekł chory spokojnie.
— Szablą wybite, czy wykłute? Jak to jest?
— Mam cięcie ostrzem szabli od połowy czoła przez brew, kość policzkową, cały policzek aż do dolnej szczęki. Nadrąbane są kości. Czy oko będzie całe, tego nie wiem. W najlepszym razie krzywe. Kiedyż pani powróciła?
— Wczoraj powróciłam... — rzekła, patrząc na niego nieubłaganym wzrokiem. Usiadła na krześle głębiej i poczęła żuć niecierpliwie wargami, co u niej oznaczało, jak o tem doskonale wiedział, wzrastającą pasyę. Do oczu jej nabiegały łzy, ale je przemocą powstrzymywała. Zdjęła rękawiczki i bezwiednie upuściła je na ziemię. Widać było, jak przecudne białe ręce drżą i same lecą, ażeby się na szyję Piotra zarzucić. On poznał, że kolana jej ściskają się z pragnienia, ażeby runąć przy łóżku. Usta kurczył coraz szybciej wewnętrzny, w śmiechu zaciśnięty jęk.
Serce Piotra poczuło obecność serca Tani. O, jakże nieopisana ocknęła się w niem miłość!
Tatjana wybuchnęła:
— A cóż ta „panna“, dla której wdałeś się pan w ten rycerski bój, odwiedzała już pana?
— Nie, — odrzekł Piotr.
— Niewdzięczna!
— Nie znam jej wcale.
— Och, mnie to nie interesuje, czy się państwo znacie, czy nie.
— Nie znam jej. Powiedziałem prawdę.
— Za to ja ją znam. Monsieur Roszow opowiedział mi, która to jest. Widziałam ją tutaj kiedyś na balu w resursie, gdzie było towarzystwo polskie i rosyjskie. Ubrane to było pospolicie, po tutejszemu.
— Ale z wdziękiem, temu pani nie zaprzeczy, — wmięszał się do rozmowy Roszow.
— Och, ta osoba pełna jest nie tylko wdzięku, lecz i mnóstwa innych przymiotów duszy... — cedziła Tatjana z jadowitą ironią.
— Nikt jej przecie bliżej nie zna, więc po cóż tyle o niej mówimy? — westchnął Piotr.
— Czy nie sądzi pan, że ja zniżam się aż do zazdrości o tę piękną nieznajomą? Proszę mnie nie poniżać takiemi przypuszczeniami... — miotała się w pasyi.
— Pani zna tę osobę? — interesował się Roszow.
— Na owym balu zaznajomiono nas. Tańczyłyśmy. W jednej figurze poprosiłam ją o wachlarz, gdyż swój gdzieś zarzuciłam w poprzednim walcu. Spojrzała na mnie conajmniej, jak Marya Leszczyńska, i po pewnej chwili podała mi ten wachlarz w taki sposób, że go wcale nie dotknęłam.
Mademoiselle Mathilde przezornie i mądrze nadzwyczaj ożywioną rozmową poczęła zabawiać jurystę Roszowa. Dla zwierzenia mu jakiejś nad wyraz interesującej myśli odprowadziła go na drugi koniec sali, a następnie, zaciekawiona niespodziewanie urządzeniem wewnętrznem szpitala, wyciągnęła pięknego kandydata do sąsiedniego korytarza.
Tatjana rozejrzała się po sali. Zdawała się czekać na ruch Piotra, na skinienie jego ręki, ażeby ją okryć pocałunkami. Ale obiedwie ręce chorego, ciężkie i nieruchome, leżały na kołdrze. Spojrzenie oka nie podnosiło się z tego miejsca, na które padło. Łzy płynęły z oczu jak krew, brocząca z rany. Bolesny uśmiech otoczył wargi. Tatjana zadrżała na widok tego uśmiechu. Znała go. Całe jej ciało drgnęło od nagłej rozpaczy. Gniew począł ją znowu szarpać. W jednej chwili gotowa była rzucić się na Piotra, zedrzeć mu z twarzy bandaże, a zamiast tego czynu poczęła go bezsilnie błagać oczami, ażeby raczył pierwszy wyciągnąć rękę. Gdy się ta ręka nie wyciągała, zniżyła się sama i śliczną zakochaną dłoń położyła na zimnych jego palcach. Palce te drgnęły. Uśmiech twarzy, widzialnej spod bandażów, stał się jeszcze bardziej bolesny.
Ścisnęła mu rękę i potrząsnęła ją z całej siły.
— Ty! Cieniu! — zawołała nań szeptem a z dziką furyą.
Podniósł powoli głowę ciężką, jak kowadło, i rzekł z nieopisaną męczarnią:
— Roszow z tobą.
— A tyś się bił za tę!
— Roszow z tobą.
— Piotruś... — wyszeptała śmiertelnie blada, drżąc na całem ciele. Najczulsze to słowo wypłynęło z jej serca, najwierniejsze spojrzenie z oczu.
— Roszow... — rzekł bez miłosierdzia, kiwając głową.
— Cóż ty ze mną robisz? Coś ty tu nawyprawiał! Po coś to zaczął? Czemuś się w to wmięszał? Zabiłeś mnie i siebie.
— Tylko siebie.
— Papa nie chce cię widzieć.
— Dziwię się, że ty chciałaś mnie widzieć...
Tatjana wybuchnęła głośnym, bezsilnym płaczem zranionego dziecka. Wbiegła Matylda, za nią Roszow zaniepokojony, rzucający się tu i tam, pełen głębokiego współczucia. Tatjana, nie kiwnąwszy głową w stronę Piotra, wyszła. Za nią jej towarzyszka i towarzysz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.