Uroda życia/Część I/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XX
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX.

Nie umarł zrąbany szablami, nie skonał we własnej krwi. W szpitalu wojskowym, gdzie się z ran leczył, podlegał pilnemu nadzorowi. Czekała go sprawa o wywołanie walki na szable w miejscu publicznem. Nadto wszyscy oficerowie piechoty, których w osobach ich kolegów sponiewierał, poczytywali go za wroga. Natomiast artylerzyści, ludzie o wykształceniu wyższem i kulturze subtelniejszej, nadali mu charakter przedstawiciela. Był przez kolegów odwiedzany, dozorowany po nocach i zaopatrzony we wszystko. Przyjaciele znosili mu książki i rozrywali wszelkiemi sposoby.
Zaraz w ciągu pierwszych dni i nocy, gdy był jeszcze napoły przytomny, zapytywał nieustannie o listy. Listów nie było. Odwrócony twarzą do ściany, całemi godzinami wpatrywał się w jakąś skazę na obiciu, ażeby wreszcie powiedzieć zdanie niezrozumiałe, złożone z dziwacznych wyrazów.
Nie mógł udźwignąć głowy, szczelnie bandażami okręconej, ciężkiej jak kowadło rozsiadłe na ramionach. Dolegały bóle fizyczne, paliły ogniem rany, tu i tam rwały, jak wrzody, cięcia od szabli i w całem ciele płonęła gorączka.
W głuchych półsnach, wśród łoskotu, bijącego w uszy, gdy ręce zdały się być ogromne i ciężaru młyńskich kamieni, dręczyły powtarzające się koszmary. Szedł wciąż w nieznanych polach z kimś, czyjej twarzy nie mógł żadną miarą od czoła zobaczyć. Tamten stowarzyszał się, — śpieszyli razem, — lecz zawsze o pół kroku posunięty naprzód, uchodził przed natarczywością słowa.
Piotr pragnął dowiedzieć się prawdy; wejrzeć w sedno, poznać, jaka była tamtego wówczas wewnętrzna siła, co za myśl osiadła jego rozum, jaką była istota woli, skąd wyszło postanowienie i splot uczucia. Prosił się i zaklinał towarzysza drogi, rzucał mu się do nóg — nadaremnie. Czarny cień szedł coprędzej, naprzód i naprzód... Tak dnie i noce w męce mijały.
W tym czasie odwiedził chorego stary weteran Rozłucki. Pragnąc, widocznie, za pomocą swego munduru podratować sytuacyę awanturniczego krewniaka, ubrał się w generalskie lampasy i przybył do szpitala. Piotr wówczas spał. Stary pan czekał długo i cierpliwie na jego przebudzenie. Ale gdy się chory ocknął, zaszła dziwaczna i przykra scena. Piotr długo wpatrywał się w dziada swem zdrowem, niezasłoniętem okiem, naciągał na się kołdrę zdrową, nieporąbaną ręką. Nagle, co wszystkich zdziwiło, o własnej sile podniósł się na łóżku, siadł na pościeli i, przywoławszy starca ruchem ręki, kazał mu nastawić ucho pod swe usta. Tak siedząc, coś mu długo szeptał po polsku. Twarz starego generała od tego szeptu stała się blada, — później purpurowa, granatowa, wreszcie niemal czarna. W pewnej chwili starzec niespodzianie pchnął chorego na wznak w pościel, wstał ze swego miejsca, obciągnął mundur, wyprostował szlify i, nie oglądając się, wyszedł ze szpitalnego pokoju. Trząsł się na całem ciele ze wzruszenia, gdy wdziewał płaszcz, — bełkotał jakieś wyrazy, zstępując ze schodów. Świadkowie przyszli do przekonania, że chory w gorączce musiał coś bardzo nieprzyjemnego powiedzieć krewnemu i głęboką sprawić mu przykrość.
Dopiero po upływie paru tygodni doszedł rąk Piotra cały szereg listów Tatjany. Listy te długo wędrowały, a później, gdy chory po awanturze zabrany został do szpitala, uległy rozmaitym perypetyom. Odsyłano je z powrotem Tatjanie nad ocean atlantycki i znowu cofnięto do miejsca przeznaczenia. W ten sposób Tatjana, która z ojcem jeździła z miejsca na miejsce, od długiego czasu nie miała żadnej wiadomości.
Czytając te listy coraz bardziej smutne, pełne niecierpliwości, bojaźni, rozpaczy, dyktowane przez lęk, obrażoną dumę i głuchą boleść, — Piotr gorzko płakał. Nie wiedział, gdzie Tatjana jest, nie mógł sam do niej pisać, — i cóż miał jej donieść? Trzymał te kartki, w najsprzeczniejszych pisane nastrojach, pod poduszką, przytulał je do ust po nocach — i milczał.
Gdy zaczął zwolna przychodzić do siebie, a główne cięcie przez czoło, brew i policzek już nie ogniło się, lecz jęło podsychać, — ból głowy od rąbanych ran w czaszkę zmniejszył się i ręka nie była już tak zdrętwiała, odwiedził go kilkakroć Andrzej syn Eugeniusza Roszow — („André Rochoff“, jak stało na biletach wizytowych, których od czasu awantury kilka złożono na stoliku szpitalnym). Był to młody kandydat do urzędów sądowych, niedawno przybyły z Petersburga, protegowany przez wybitne osobistości, przystojny i elegancki. — Andrzej Roszow bywał bardzo często u generała i w sposób widoczny dla wszystkich kochał się w Tatjanie. Generał lubił go bardzo. Był to człowiek jego świata, niewątpliwy człowiek czynu, prokurator na razie in partibus infidelium, ale czyhający na swą chwilę. Roszow był bardzo przystojnym mężczyzną. Ubierał się najwykwintniej w mieście, o wszystkiem wiedział, wszystko umiał na pamięć, w każdej sprawie podał radę, jakiej potrzeba, i nic za to nie żądał. Szczęście Piotra zbyt było oczywiste, ażeby go Roszow nie spostrzegł. Wiedzieli o tem wszyscy, że piękny prawnik cierpi, jak potępieniec. On, człowiek zrównoważony, roztropny, spokojny, idący swoją drogą do celu, — na widok Tatjany i Piotra popadał w rozpacz dla wszystkich oczywistą, bladł, niemiał, upadał na duchu, nie panował nad sobą, a nawet przy świadkach płakał. Odtrącenie Roszowa nie było tak bezwzględne, jak sobie wyobrażał. — Tatjana, przed przyjazdem Piotra, dosyć lubiła pięknego prawnika. Raz w Paryżu przyznała, że się jej ten „André“ dosyć podobał, a tylko przez wrodzoną przekorność swej natury nie dała tego poznać, — owszem czyniła wszystko, ażeby mu odebrać najlżejsze złudzenie. Gdyby jednak Piotr nie był się zjawił na horyzoncie, byłaby może nawet na dobre pokochała Roszowa. Kiedy ten wytworny prawnik po raz pierwszy przyszedł do szpitala w odwiedziny, Rozłucki zdumiał się. Nie oczekiwał Roszowa i nie liczył na jego współczucie. To też kamienne było spojrzenie chorego, gdy patrzał na czarne włosy gościa, rozczesane starannie z lewej strony głowy, i gładko, jak lśniący atłas, przylegające do czaszki, — na jego foremne czoło, równy nos, usta ocienione małym wąsem, na bladość jego cery i postawną figurę. Roszow ubrany był elegancko, jak zawsze. W ręku trzymał kwiaty, które niepostrzeżenie złożył na kołdrze. Piotr ponuro milczał i z boleścią wpatrywał się w te kwiaty. Gdy Roszow począł przemawiać swym głosem miłym, równym, budzącym zaufanie, — milczał także, składając wszystko na ciężki swój stan fizyczny. Mnóstwo zdań, wyrzeczonych przez Roszowa, zmierzało do tego, ażeby udowodnić, że cała opinia w mieście stoi po stronie Piotra, że całe towarzystwo rosyjskie potępia haniebne, właśnie „haniebne“ zachowanie się oficerów piechoty w restauracyi, że cała ta societé rosyjska nie ma dość słów współczucia dla pięknej panienki, tak brutalnie napadniętej, która, na szczęście! — znalazła obrońcę i mściciela. Roszow czynił nieuchwytne i niepostrzeżone aluzye, że jest w posiadaniu wiadomości, jak nazywa się i gdzie mieszka heroina tej historyi, wspominał o niej wciąż, wracał do tego tematu, wychwalał piękność młodej polki, znowu potępiał oficerów piechoty — nie tylko jako dżentlmen, nie tylko jako rosyanin w tym kraju, gdzie powinno się nieść wysoko sztandar i t. d., ale również jako prawnik, jako jurysta, prawo i prawo nadewszystko mający na oku wśród nędz tego padołu.
Piotr wciąż obojętne zachowywał milczenie.
Gdy jurysta znowu począł wprowadzać go w bieg swych wywodów, popychać niejako ku pewnemu zamierzonemu celowi, — chory przerwał mu nagle wykład prostem pytaniem:
— Pan już pisał o tem wszystkiem do Tatjany Iwanowny?
Roszow zmięszał się.
— To jest o czem?
— O tem, że ja biłem się w obronie tej panny.
— Znając przywiązanie generała Polenowa do pana, — mówił Roszow zwolna i z namaszczeniem, — nadto, znając przyjaźń pańską dla Tatjany Iwanowny, wiedząc, że pan w tej chwili pisać nie może, rzeczywiście pośpieszyłem uspokoić generała i jego córkę, którzy skądinąd mogli otrzymać wiadomość o wypadku, — że właściwie sprawa jest drobna.
— A gdzie generał Polenow teraz przebywa?
— W Rapallo, pod Genuą.
— W raz z córką?
— Tak.
— Dziękuję panu, — rzekł Piotr twardo.
— Poczytywałem to sobie za obowiązek, jako przyjaciel domu generała.
— Postąpił pan, jak prawdziwy przyjaciel.
— Pragnąłem również uspokoić Tatjanę Iwanownę.
— Temi szczegółami o pięknej szatynce?
— Jakto? Czy Tatjana Iwanowna pisała cokolwiek w tej sprawie do pana?
— Nie.
— A — to cieszę się bardzo.
— Z czego?
— Bo w listach zawsze mogą znaleźć się niedokładności, nieścisłości, podczas gdy przy osobistem wyjaśnieniu prawda się objawi.
— Pan to wie dokładnie i lepiej odemnie, jako prawnik.
— Czy nie pozwoliłby pan, ażebym dla uspokojenia generała i jego córki pojechał na ich spotkanie do Warszawy i wyjaśnił detale sprawy, coby ich obydwoje pozbawiło zmartwienia z racyi nieuniknionych plotek.
— Ależ oczywiście! — o ile moja zgoda lub niezgoda może mieć jakikolwiek wpływ na pańskie postanowienie.
— Piotrze Iwanowiczu, — chciej pan wierzyć, że powoduję się tylko przyjaźnią dla pana, dla Tatjany Iwanowny...
— Ani na chwilę o tem nie wątpię!
Rozmowa już nie szła. Wątek jej urwał się na tym szczególe o wyjeździe Roszowa do Warszawy. Jeszcze przez chwilę gość siedział, dopytując się o szczegóły zdrowia Piotra, ażeby wierny obraz jego stanu mógł zawieźć do Warszawy. Pogadał jeszcze bardzo przyjaźnie o tem i owem — i pożegnał chorego.
Piotr wciąż patrzał na jego interesującą twarz, na miłe i pełne wdzięku zachowanie się, na żywotną zwinność ruchów, świadczącą o wewnętrznem zdrowiu. Po wyjściu Roszowa zakrył twarz kapą i, udając, że śpi, w sekrecie przed świadkami szlochał w rozpaczy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.