Uroda życia/Część I/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Rozdział | XIX |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Restauracya, w której zazwyczaj gromadzili się oficerowie, mieściła się na pierwszem piętrze hotelu największego w tem niewielkiem mieście, a najbardziej dbałego o cechę i opinię wielkomiejską. Restaurator niemałą zbijał fortunę. Czyste zyski płynęły do jego kieszeni nie tylko z tłuszczów i frytur, lecz również z ustawionego w głębi sali ekranu, na którym panoszyły się puste butelki po drogich likierach i zamorskich winach. Podochoceni wojacy na znak najlepszego humoru obalali stale ekran i tłukli wielobarwne szkła obcasami, a płacili słone rachunki jakoby za rozlane wina. Sala była co się zowie po słowiańsku restauracyjna, ozdobiona oleodrukami, suchemi wiechciami farbowanych kwiatów, ogłoszeniami niemieckich zdrojowisk i t. d.
Piotr Rozłucki stołował się w tym zakładzie od przyjazdu z Paryża. Ostatniemi czasy zwolna i systematycznie unikał towarzystwa kolegów z bateryi artyleryjskiej, niepostrzeżenie wysuwał się z zebrań klubowych i grzecznie wymawiał od pohulanek w gabinetach restauracyjnych. Tłomaczono to pychą, wykwitłą z zażyłego stosunku z generałem Polenowem. Szeptano o narzeczeństwie z Tatjaną. Jedni z kolegów byli wskutek tego zimni i nadęci, a inni aż za bardzo uprzejmi i pokorni.
W restauracyi artylerzysta zajmował stale miejsce przy małym stoliczku w rogu, obok okna. Kelnerzy szanowali go, jeżeli tak można powiedzieć, podstępnie za spokój i grzeczność, — może nawet odrobinę za to, że mówił z nimi po polsku.
Pewnego dnia w lecie, gdy cały pułk piechoty wrócił do miasta z manewrów w obozach i gdy w restauracyi roiło się od szlif i szabel, — wszedłszy do sali, Rozłucki spostrzegł przy jednym ze stołów twarz znajomą. W pierwszej chwili nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie to ją widział. Gdy zebrał wspomnienia, uśmiechnął się przyjaźnie. Była to szatynka, którą był spotkał w wagonie, gdy po raz pierwszy jechał z Petersburga do Warszawy. Piotr zajął swe miejsce, odpasał szablę, jak zwykle, systematycznie zawiesił ją, jak codzień, na poręczy krzesła. Spod oka przypatrywał się swej dawnej „znajomej“. Była w towarzystwie kilku osób, pań i panów, najoczywiściej przybyłych ze wsi, bo panowie byli po brwi ogorzali, panie nieobeznane z restauracyą w ogóle, a z tą w szczególności. Były to młode kobiety dosyć ładne i wykwintne, — mężczyźni należący do zamożniejszej sfery. Zajęli osobny stół, zachowywali się cicho, a nawet rozmawiali półgłosem. W ruchach młodej panny, w jej spojrzeniach, sposobie bycia i rozmowy było, jak dawniej, coś niemal dziecięcego. Jak dawniej też była piękna. Nie była to olśniewająca i oślepiająca piękność Tatjany, lecz wdzięk nieustannie i coraz usilniej, w miarę obserwacyi, promieniujący, uroda na poły ukryta, niekrzykliwa, lecz i nie gasnąca nigdy. Młoda panna ubrana była w najprostsze letnie suknie, w zwykły słomkowy kapelusz, a przecie była w nich najzupełniej wykwintna. Ruchy jej były naturalne, lecz powstrzymane w sobie, otamowane wewnętrzną świadomością piękna. Mówiła mało, śmiała się zlekka, choć twarz jej była prześwietlona uśmiechem. Piotr przypatrywał się jej niepostrzeżenie, myśląc:
— Gdybyż to mieć taką siostrę! Gdyby to ta chciała być siostrą!
W pewnej chwili ciemnowłosa panna dostrzegła jego spojrzenie. Od niechcenia przypatrzyła mu się uważnie. Twarz jej zwolna tężała i zakrywała się stopniowo, jakby maską. Rozłucki poczuł dla niej wdzięczność za tę właśnie wzgardliwość, za ten zimny wzrok, odpychający jego, oficera. Szepnął do niej bez wydania głosu:
— Tak dobrze, tak właśnie trzeba, siostro.
Tymczasem do sali napływało coraz więcej gości obiadowych. Osoby cywilne chętniej sadowiły się po kątach, podczas gdy ogorzali w obozach wojskowi z hałasem i bezceremonialnem podciąganiem hajdawerów zasiadali przy głównym stole środkowym. Byli to oficerowie piechoty, ryfy rozmaitego kalibru i rozmiaru, przeważnie kudłate, brodate i kostropate. Naczelne wśród nich miejsce w końcu stołu zajął kapitan Sorokin, gruby opój, z twarzą, jak rondel i sterczącemi kudłami wąsów. Obok rozsiadło się z piętnastu młodszych. Wszyscy głośno rozprawiali o rzeczach, które ich interesowały, poniewierali kelnerów rdzennemi wyrazami, zaczynali od „zwykłej“, przechodzili do żytniówki z ogóreczkiem, znowu wracali do koniaku i t. d. Ów kapitan Sorokin basowym głosem swoim trąbił na całą salę wszelkie myśli, jakie tylko wylęgły mu się w głowie. Opowiadał tedy o jakimś dyalogu swym z fryzyerem, który go właśnie dopiero co golił, — i do tego opowiadania mięszał wyrazy polskie, przekręcając je, wykrzywiając, wykpiwając i ośmieszając.
— Pytam go się, — gadał, — a ty „pan“ w Boga wierzysz? — Wierzę, mówi, u nas się wierzy w Boga.
— Jeżeli w Boga wierzysz, to czemu u ciebie obrazu niema? — Niema, — mówi, — panie kapitanie, żadnego potemu przykazu, ani też takiej znowu mody także niema. Każdy, — mówi, — taki obraz wiesza, jaki chce. — W rogu, jak u chrześcianina, powinien być u ciebie obraz i basta. Na ścianie wieszaj sobie choć czorta ogoniastego, czy tam gołą pannę, a w rogu obraz mi powieś! Ja do ciebie, ruski człowiek, golić się przychodzę, to ty dla mnie w swej budzie obraz powieś. Słyszałeś? — Słyszałem, — mówi, — panie kapitanie. — No ty, mówię, słuchaj uchem, bo u mnie żartów niema. Drugi raz przyjdę, zobaczę, że obrazu niema, — źle będzie! — Ja wiem, że z panem kapitanem żartów niema, — mówi, — to też słucham uważnie. — A czemuż to słuchasz tak uważnie? — Bo pan kapitan po pierwsze jest osoba znaczna, a po drugie korpulentna...
Całe towarzystwo oficerskie zaryczało od śmiechu.
— Ty, Sorokin, w rzeczy samej jesteś osoba korpulentna? — pytał ktoś z tłumu.
— Co to takiego „korpulentna“? — chciał wiedzieć wojak obrosły kłakami, w niebieskich binoklach i obwisłych majtasach.
— W progimnazyum byłeś? — przerwał mu Sorokin.
— Byłem.
— Po łacinie uczyli cię?
— Uczyli.
— Pytali cię, co znaczy takie słowo „corpus“?
— Pytali.
— No otóż masz i słowo „korpulentny“. Tłomacz sam.
— Łaciński naród!
— Nie łaciński, tylko francuski.
— Nasi północni francuzi...
— Pytam ja mojego golibrody, — ryczał znowu Sorokin, — a ty „pan“ co za jeden jesteś, — żyd, czy jaki? — Nie, — mówi, — panie kapitanie, ja nie jestem żyd, tylko chrześcianin. — Chrześcianin — patrzcie!... A jakiż to ty jesteś chrześcianin? — Rzymski - katolik, — powiada. — A skoro zostaniesz ze swoją „panną“ bez świadków, to po jakiemu z nią rozmawiasz? — Po polsku, — mówi. — No, to któż ty jesteś, co za jeden? — Ja jestem, mówi, — warszawianin, bo z Warszawy, — mówi, — pochodzę i ojciec mój tosamo był z Warszawy...
— Otóż i dogadaj się z takim!
— Z każdym z nich tak się dogadasz. Najprzód naprawo, potem nalewo, a w końcu nurka w jakieś łgarstwo.
— Francuski naród... ech! Ty do niego prosto, jasno, po słowiańsku, znaczy, z duszy, — a on do ciebie naprawo, nalewa, a w końcu nurka w jakieś swoje łacińskie łgarstwo!
— To też ich trzymać trzeba!
— Gładzić po skórze można, za włosem i wspak, ale na swobodę popuszczać — ani — ani!
— Tybyś gładził za włosem i wspak, ot tę, co za tobą siedzi, skromną tę w kapelusiku, — obejrzyj się, Koleczkin!
— Dawno ja się, bracie, na nią oglądam....
Całe towarzystwo oficerskie obejrzało się w istocie na piękną szatynkę i to w sposób tak niewątpliwy, że nietylko ona, ale i towarzyszki zaczerwieniły się po uszy. Wojacy porozumiewali się pomiędzy sobą, nie szczędzili sobie nawzajem wrażeń czy podniet, za pomocą półsłów i pomrukiwań. Kąty sali zaległa nieprzyjemna cisza.
— No a ty, Iwanienko, którąbyś — tę czupurną, czy drugą? — odezwał się ktoś głośniej.
— Nie, ta druga na nic! „Okrągła, głupia, jak ten głupi księżyc na tym głupim nieboskłonie“, — zacytował tamten Puszkina.
— A więc szatynkę?
— Oczywiście.
— No, dobrze. Chcesz, to ja ją zaczepię.
— Dajcie pokój, panowie, — mitygował ktoś z końca stołu.
— Co? Będę się może krępował tymi, co z niemi siedzą. Zaraz wam pokażę, jak ja to zrobię. Już ja tak nieraz w Warszawie....
Mówiący to zuch mundurowy wyjął z wazonu, stojącego na stole, różę i nieznacznie, ku serdecznej uciesze wszystkich kolegów, rzucił ją na sąsiedni stół, przed talerz pięknej szatynki. Spostrzegłszy to mężczyźni, towarzyszący ostatniej, zaniepokoili się, zsunęli krzesła dokoła swych pań, groźnie spojrzeli w stronę aroganta, ale znać było, że są oszołomieni samą już ilością oficerów, którzy śmiechem akceptowali i utrzymywali w mocy czyn kolegi.
Ktoś się odezwał:
— Iwanienko! Strzeż się, wąsy ci oberwą ci szlachcice.
— Nie oberwą... — spokojnie rzekł ów Iwanienko. — Boją się. Popatrz na nich, jak się boją. Dawniej, jak chodzili do lasu, nie lubili „moskalów“, a teraz lubią. Pogłaskasz — w rękę całują. Teraz już do lasu za nic chodzić nie chcą. Zmądrzeli i spokornieli... Poczekaj, zaraz ja drugą różę rzucę, czerwoną....
— Tamta była biała, a teraz trzeba czerwoną....
— Walka białej i czerwonej róży. Która zwycięży?
Szatynka, jedząc spokojnie jarzynę, obojętnym i doskonale pogardliwym ruchem strzepnęła na ziemię, niby śmiecie z serwety, ową różę oficerską.
— Nie! To niegrzecznie! — wołał zalotnik Iwanienko, zwracając się wprost do nieznajomej panny.
— To po grubijańsku! — mówił inny.
— W samej rzeczy... tak nie uchodzi....
— Oficerskiej róży na ziemię rzucać nie można.
— Za taką hardość kara być powinna!
— Za taką zniewagę....
— Ot widzisz, Iwanienko, doigrałeś się... — chichotał kapitan Sorokin.
— Ot masz rezultat twej grzeczności....
— Zobaczymy... — wołał zalotnik.
Towarzystwo szatynki szeptało w pomięszaniu najoczywiściej o sposobie wydobycia się z tej sali. Jeden z mężczyzn usilnie dzwonił w szklankę, przywołując kelnera. Ale kelnerzy przeczuwali zły wynik sprawy i nie zjawiali się na sygnały alarmujące. Schował się również gdzieś w głębi swych ostępów patron ich, zawsze połyskujący łysiną, pierścieniem, dewizką i brylantami kosztownych spinek za kosztownym szynkwasem. Wielki stół oficerów zagradzał drogę do drzwi głównych i do bocznych. Dwaj tedy cywilni mężczyźni spoglądali na reprezentantów siły zbrojnej spodełba, gotując się w sposób bezradny do oczywistej już i nieuniknionej awantury.
Piotr Rozłucki siedział przy swym stoliku, podparłszy głowę ręką i obojętnie patrząc na widowisko. Właśnie gdy nastała chwila zupełnej ciszy, a młody junak Iwanienko miał rzucić nieznajomej zapowiedzianą czerwoną różę, Rozłucki, nie zmieniając postawy i nie usuwając ręki spod głowy, rzekł spokojnie a dobitnie na całą salę:
— Panowie, to co robicie, jest haniebne.
— Kto mówi? — krzyknął kapitan Sorokin, nakładając binokle.
— Mówi oficer, który się wstydzi koleżeństwa z wami.
— Milczeć! — zawołał napastnik Iwanienko, zrywając się ze swego miejsca.
Rozłucki, wciąż w tejsamej siedząc pozycyi z podpartą na ręce głową, cisnął w nich wszystkich, jakby wspólny policzek, wymierzony wraz wszystkim w kupie, słowo nie do przetłomaczenia:
— Swołocz!
Jakby wybuch pocisku, wyraz ten wyrzucił naraz wszystkich z miejsca. Rumor przewracanych krzeseł, brzęk szkła, łoskot zwalonych wazonów, klątwy, przenikliwy krzyk kobiet i świst metaliczny wywłóczonych szabel.... Rozłucki ledwie zdołał wyrwać z pochwy swoją. Runęli nań wszyscy z gołemi klingami. Pchnął nogą między siebie i nich stół z nakryciem, sam uskoczył w kąt sali i piorunowym ruchem wziął pozycyę. Ciął w pierwsze z brzegu szable ze wszystkiej mocy. Jeden z pałaszów, wytrącony z ręki napastnika, przeleciał nad głowami i rozwalił lustro na przeciwległej ścianie. Z zaciśniętemi zębami artylerzysta rąbał się z ramienia z całą gromadą. Ciął w głowy, w karki, w ramiona, — wprost między szable i na odlew. Krew rzygnęła. W pewnej chwili krzyknął:
— Wychodź z kupy jeden po drugim!
Śmiertelnie rozjuszeni nie słuchali. Natarli nań zbitą masą, jedni przez drugich. Stojący na przedzie nacierali, inni bili zza ramion towarzyszów, chcąc rozsiekać. Rąbiąc się ze wszystkimi naraz, cisnął im jeszcze raz tęsamą zniewagę. Zarazem, fechmistrz pierwszorzędny, płatnął jednego i zwalił na ziemię, — drugiego sztychem odrzucił na wznak i rozłożył na stole, — trzeciemu przetrącił rękę. Miał oparcie w swym kącie, zabezpieczone plecy i ramiona. Mogli go dopadać bronią tylko z czoła. Tu się zastawiał, siekąc ich w krzyż i z ramienia, rąbiąc piorunem z wysoka i przebijając na sztych. Ale wnet pałasz jego, sparowany raz i drugi, zachwiał się, — opadnięty przez ciosy, potknął w ruchu, splątał, — odbity, uderzył w próżnię. Nagle Piotr ujrzał niepojęty, fijoletowy blask w oczach. Huk dzwonów posłyszał w głowie, huk jakowyś podniebny.... Krew zalała mu oczy, nos, usta. Począł ją chłeptać zamiast tchu. Ściany kędyś runęły, jakby wyleciały z węgłów. Zwalił się na twarz, przed siebie, z rozkrzyżowanemi rękami. Spostrzegł tafle wywoskowanej posadzki, — nogi w lakierowanych butach, rozdeptujące po linoleum czerwone plamy, — krew długą strugą szybko lecącą w szpary podłogi. Pchnięty od świadomości, porwał się z ziemi, dźwignął głowę z rozpaczą. Jak przez mgłę ujrzał w rogu sali gromadkę owych osób cywilnych. Dwaj mężczyźni, rozkrzyżowawszy ręce, piersiami zwróceni do sali, zasłaniali kobiety. Ciemnowłosa panna z rękami załamanemi na piersiach, z ustami półotwartemi, w których sam krzyk zastygł i oniemiał od widoku, patrzyła na Piotra. Leżąc na twarz we krwi własnej, brocząc nią szczodrze, uśmiechnął się do niej radośnie i usiłował powiedzieć po polsku, że ją przeprasza za to, co ją spotkało. Patrzył na jej zsiniałe wargi, na nieruchome oczy.... Mowa splątała mu się w bełkot. Jakieś posępne, czarne wieko z chropowatemi wrębami przygniotło go krajem swym, pchnęło i potrąciło w niezgłębione fale mroku.