Uroda życia/Część I/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XXVI
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVI.

Nazajutrz rano tenże stary służący generała przyszedł do mieszkania Piotra z kartką od Tatjany. Rozłucki leżał jeszcze w łóżku. Zaspanemi oczyma przeczytał krótkie pismo:
„I ja także będę w porządku. I ja nie mogę inaczej. Bądź zdrów, Piotruś. Dziękuję za wszystko. Twoja Tania“.
Piotr wzdrygnął się, przeczytawszy to posłanie. Te słowa miały w sobie siłę i ciężar. Zapytał służącego:
— Kiedy panienka oddała ci to pismo?
— Wczoraj, późno wieczorem. Obudziła mię i kazała odnieść rano. Tak nakazała z surowością: „rano, skoro świt“. No, świt teraz późno, godzina ósma blisko. To i przychodzę o świcie, według zlecenia.
— Dobrze... możesz iść.
Starzec ukłonił się, ale ode drzwi zwrócił się twarzą do Piotra i rzekł surowo, z wewnętrznym rykiem:
— Panie... dobrze zważaj, żeby nieszczęścia nie było!
— Idź precz, ty, nauczycielu!
Służący poszedł. Piotr ubrał się co tchu i rzucił do domu generała. Co chwila smagało go przerażenie, jakby rzemień kańczuga, rznący nagie plecy. Nogi uginały się pod nim, gdy wchodził do przedsionka, gdy zdjął szynel i pierwszego z brzegu ordynansa rozpytywał o pannę Tatjanę. Ale w domu wszystko szło spokojnie, według ustalonego trybu. Generał jeszcze spał, więc służba chodziła na palcach, zastawiając w jadalni przybory do rannego śniadania. Piotra tam znano, jak domownika, więc nikt na jego wczesne przybycie szczególniejszej nie zwrócił uwagi, lecz on sam czuł się dziwnie głupio, plącząc się pośród famulusów domu. Miał już zamiar wyjść pod pozorem, że jest zawcześnie, gdy posłany lokajczuk, żeby rannego gościa zameldował Tatjanie, wrócił z oświadczeniem, że „ich w pokoju niéma“.
— Jakto niema? Widziałeś? — zapytał Piotr, czując znowu cios knuta, szarpiącego plecy.
— Zupełnie niema. Tak jest. Dokądś raczyli wyjść.
— Ależ dokąd?
— Tego nie śmiem wiedzieć....
— Czy kto nie widział, którędy wyszła panienka?
Sprawdzono, że nikt nie widział, ale nikogo to nadzwyczajnie nie interesowało. Tymczasem Piotr, korzystając ze swych dawnych pół-praw w tym domu, wszedł do salonu środkowego, pragnąc zobaczyć, czy tam niema Tatjany. Gdy się znalazł w tej wielkiej sali, odrazu spostrzegł, że drzwi na ogród są pół-uchylone, niedomknięte i to oddawna, bo klin śniegu, nawianego w nocy, leżał na posadzce. Otworzył te drzwi i spostrzegł zadęte ślady stóp Tatjany na stopniach i na ścieżce, wyciśnięte w miękim, wciąż padającym śniegu. Te ślady, niby gwałtowne wołanie, zapędziły go do altany. Stanąwszy w jej drzwiach, zachwiał się i wrzasnął przeraźliwie. Na ławce leżała Tatjana w kałuży krwi, która już dawno skrzepła. Drżąc na całem ciele, spostrzegł, że skierowała otwór lufy rewolweru w brzuch. Zrozumiał z nieomylną oczywistością, iż postanowiła zabić siebie i dziecko Roszowa. Zrozumiał, że ten uczynek oznaczało słowo: „będę w porządku“ — i drugie słowo: „twoja Tania“. Usiadł skostniały na przeciwległej ławie i patrzał na uśmiech Tatjany, — na białe jej zęby, które pokryła już puszysta warstewka śniegu, — na srebrzyste pończochy odsłoniętych i rozrzuconych nóg, na których długie smugi czarnej krwi zastygły. Piotr omdlał.
Ktoś nadszedł....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.