Uroda życia/Część I/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XXVII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVII.

Pogrzeb Tatjany stał się powszechną manifestacyą. Kto z rosyan żył w mieście, wziął w niej udział. Nieoficyalnie, bez broni, a jednakże w szeregach i formie paradnej wystąpiła baterya artyleryi, poprzedzona przez oficerów wszystkich stopni. Szło również w ordynku kilka rot piechoty i wszyscy, jak jeden mąż, oficerowie pułkowi. Z mieszkańców miasta, „tuziemców“, kroczył również w tyle niemały motłoch, popchnięty przez ciekawość. Na czele pochodu maszerował drugorzędny popik z krzyżem w ręku, bez oficyalnego śpiewu, bez chorągwi i asysty. Śpiew pogrzebowy zastępowała wielka orkiestra pułku piechoty, grająca niemal bez przerwy. Za trumną szedł generał Polenow-Czernowratskij, Roszow, mademoiselle Mathilde i kilka osób z dalszej rodziny generała, przybyłych zdaleka.
Śledztwo sądowe i lekarskie ustaliło pewnik, że córka generała Polenowa odebrała sobie życie wystrzałem z rewolweru, wziętego ze zbrojowni ojca, który jednak oddawna posiadała u siebie. Wystrzał ten przeszył w łonie jej płód, niedawno poczęty. Badanie ustaliło, że ten zamach samobójczy miał miejsce po północy. Nadto — stwierdzono, że ostatnie i jedyne pismo zmarłej służący generała, na jej zlecenie, odniósł do oficera Rozłuckiego, — że tenże Rozłucki pierwszy przyszedł o rannej godzinie i pierwszy odnalazł w głębi altany zimne zwłoki samobójczyni. Cały świat rosyjski wiedział, że córka generała była zaręczona z kandydatem Roszowem. Cóż znaczył ów list ostatni? Co w nim było? Na pytania władz oficer Rozłucki nie dał żadnej odpowiedzi, podania treści odmówił, a samo pismo zniszczył.
Któż tedy był winowajcą śmierci młodej narzeczonej? Kto był jej kochankiem? Czemu się zabiła? Niedawna awantura Rozłuckiego z oficerami piechoty znowu się wszystkim rzuciła do oczu. Tysiąc plotek, jak gzygzaki piorunów w gradowej chmurze, latało we wzburzonym tłumie. Oficerowie piechoty mieli twarze więcej, niż surowe, bardziej, niż groźne. Oczy ich szukały sprawcy, którego ofiara leżała na marach. Biała suknia, długim zwojem spływająca z trumny, podniecała oczy i rozjuszała dusze. Straszliwy żałobny Bethowena marsz, podsłuchany w zaułkach przepaści piekieł, uderzał w wyobraźnię ludzkiego tłumu i wzywał o pomstę. Niepojęty w okrucieństwie swem głos, wyrzucony z trąb, fletów, bębnów, porywał się z ziemi i, schwytany przez zimowy wicher, padał w martwe pola, kędyś między śnieg zagonów.
Czarny orszak posuwał się zwolna, szeroką drogą, przez puste i mroczne pola ku odległemu cmentarzowi. Muzyka była głosem tych wszystkich ludzi, ich skargą przed wiekuistem życiem na przeklętą śmierć, — szalonym protestem bezsilnego ich gniewu przeciw zniweczeniu piękności, pełnej niewymownego uroku. Dla jednego tylko człowieka ten nieśmiertelny hymn o śmierci inne miał wytłomaczenie: był głosem, opowiadającym niebiosom i ziemi tryumf miłości, zwycięstwo jej nad samą śmiercią....
Piotr Rozłucki szedł w szeregu oficerów bateryi.... Za sobą miał dwa plutony żołnierzy artyleryjskich, olbrzymich i tęgich chłopów. Ostrogi ich dzwoniły równo, — wraz, — gdy szli wolnym, do taktu marszem, uderzając podkutemi obcasami wysokich butów o twardą grudę. Stojące kitki ich stożkowatych czapek drgały, jak jedna, w marszu, — a twarze ich były, jak jedna. Sunęli, jak pole, porznięte w równe, jednakie zagony. Sutowe ich spojrzenia leżały na głowie oficera Rozłuckiego. Głucha klechda o tragicznej śmierci młodziutkiej i prześlicznej generałówny padła między tych olbrzymów, zegnanych z czterech końców niezmiernej Rosyi, i obudziła w ich sołdackim zespole — bezgraniczną nienawiść przeciwko sprawcy.
— Oto ten! — wskazywały ich kamienne oczy.
Piotr szedł krokiem żołnierskim, czując na sobie spojrzenia artyleryjskich plutonów i ze spokojem niosąc ich nienawiść. W skostniałych jego oczach istniał piorun odwetu, głęboko-głęboko schowany. Ale ten piorun był mu na nic. Spojrzeniami tłumu, który był wokoło, przed nim i z boku, obojętnie pogardzał. Do jego duszy, przebitej od nieszczęścia, docierała ślepa mściwość żołnierska, jakby nienawiść natury, gleby, pól, lasów. Wiedział, co kryje się w spojrzeniach sołdackich, i tym spojrzeniom przeciwstawiał z odrazą — władzę szlify. Gdy muzyka ze straszliwą swoią potęgą uderzała w pustkowia, spostrzegał dawny dzień i przypominał tensam dźwięk. Nareszcie zrozumiał, co znaczyło słowo Taniusi, że w tej muzyce Iwan, Groźny Car na złotym tronie za żelaznemi drzwiami zasiada. Zanosiła się muzyka na niedosięgły szczebel władzy. Przez wargi snuł się wyraz imienia Taniusi. Ona wtedy słyszała, ona wtedy wiedziała, jak czerwony kat wlecze ją za włosy na szafot wysoki. Któż jest kat? Jaka jest jego twarz?
Ściskał w kieszeni szynela głownię rewolweru i równo, spokojnie, bez drżenia muskułu szedł dalej krokiem żołnierskim, miarowym, rytmicznym marszem. Co znaczyło to ściskanie głowni rewolweru, nie wiedział sam. Głucha konieczność kierowała jego rękę i kurczowo zaciskała w niej broń. Poza życiem, w dziwacznym śnie — z tego aktu wynurzała się świadoma decyzya. Kiedyniekiedy poprzez szeregi rozsunięte cywilnych i wojskowych dostojników spostrzegał głowę generała Polenowa i wówczas znowu chłostał mu plecy knut ohydnego dreszczu. Widok tego starego człowieka dawał znać, jaka się to sprawa dokonała, i po stokroć nanowo powiadał, co się to teraz spełnia.
Nareszcie przez wąską bramę cmentarną pochód wcisnął się na ugór śmiertelny i skierował w jego kąt najodleglejszy, gdzie pod murem, w odosobnieniu wykopany był grób. Tam żółta, przydęta od świeżego śniegu leżała glina.
Zwolna, zwolna ludzie zataczali półkole, zsuwali się coraz szczelniej, stając zbliska, ramię przy ramieniu. Rosło ich mrowie i zsiadało się, ni to materya jednolita i jednego porządku. Zmarznięta kupa gliny była z prawej strony, — materya innego porządku. Od niej prostopadle do cmentarnego muru stanął mur żołnierzy. Przed nimi szereg oficerów. Z drugiej strony grobu, w głębi cmentarza zaległa masa piechoty w szarych szynelach. Piotr wyszedł naprzód i stał naprost mogiły, przy żółtym kopcu gliny. Po drugiej stronie zsunął się nieprzejrzany tłum ludzki. Na przedzie, tuż obok trumny znalazł się generał. Oczy starca zapadły się jakoby we dwa groby, broda była nieogolona, na łysej czaszce wiatr rozwiewał rzadkie włosy. Kolana jego tłukły się raz wraz jedno o drugie, ażeby utrzymać przed oczyma świata w żołnierskiej postawie ciało zdruzgotane od ciosu i jak łachman bezsilne. W milczeniu, ze zwieszoną głową stał nad trumną dijak stary, ściskając w ręku srebrny krzyż. Głowa jego z trudem dźwigać się zdawała kłobuk aksamitny. Pochylił się i żegnał trumnę trzykroć. Pochylił się i żegnał tłum. Nagle stary generał począł dawać ręką jakieś znaki, jakieś znaki niecierpliwe i gwałtowne. Pojęli go ludzie i zwolna, swarząc się o coś i coś bełkocąc, otwarli wieko ciężkiej, metalowej trumny. Piotr ujrzał oblicze Taniusi, kochanki swej. Usteczka, włosy, niewypowiedzianej piękności owal twarzy. Pojął nanowo wszystkim ogromem męczarni, że to ona tu leży i że już nie żyje. We krwi była stapiana biała, atłasowa jej suknia. Czarne plamy wystąpiły na łonie. Ręce bezwładnie rzucone żałośnie się wzdłuż ciała wyciągnęły. Jedno pasemko wonnych włosów wybiegło za trumnę...
Straszliwy wykrzyk rozdarł piersi generała. Starzec upadł na trumnę z rozkrzyżowanemi rękoma i przywarł ustami do ust zmarłej. Tłum zachłysnął się od jęku, a później oniemiały w martwej ciekawości patrzał. Dźwignięto nieszczęśliwego ojca i postawiono nogami na ziemi. Wtedy ten stary człowiek podniósł swe straszne, kredowe, ślepe z boleści oczy i począł w tłuszczy szukać. Szukał, szukał. Znalazł. Na Piotrze Rozłuckim oparł swój wzrok, jak ostrze ciężkiego, katowskiego topora, zanim topór podniesie. Za wzrokiem generała poszedł oczyma wszystek ogrom nieruchomych ludzi. Polenow poprawił się, wyprostował. Powiódł oczami po chłopach - artylerzystach, potem wzdłuż szeregu oficerów. Nastała cisza. Czekali na coś grabarze, okrutni w swej obojętności. Piotr patrzał w oblicze Taniusi...
Ale nakryto zwłoki wiekiem. Twarz znikła. Wtedy spostrzegł oczy tych wszystkich ludzi, w siebie wlepione. Niepostrzeżenie wsunął rękę w kieszeń szyneli, odwiódł zamek broni i czekał. W tym momencie postanowił — raz — dwa, — że jeśli odezwie się jeden przeciwko niemu głos, jeśli ośmieli się wskazać nań czyjkolwiek gest, — wyjmie broń, skieruje ją w usta i pociągnie za cyngiel. Pójdzie do Taniusi i do tej ciemności, dokąd ona poszła. Przeprosi ją tam, pojedna się z nią i znowu połączy w miłości wiecznej... Tak przeczekał już prawdziwie po drugiej stronie życia tę chwilę. Spotkał przyćmionym, lodowatym wzrokiem oczy generała, oczy Roszowa i kolejno oczy wszystkie. Czekał. Tymczasem na sznurach spuszczono ciężką trumnę w ziemię. Łopatami zepchnięto pierwsze bryły gliny. Zahuczały bryły o wieko metalowe. Poczęli się schylać ludzie i wrzucać po garści ziemi. W boleści schylił się za innymi Piotr, ażeby garść ziemi rzucić na Tanię. Widział, jak to jego pochylenie bezdenną nienawiścią powitał wrogi mu tłum. Straszliwa była siła w bezgłośnem rozjuszeniu ludzkiem, które się jedynie we wzroku objawiało. Lecz oto, gdy rękę, która przed chwilą ściskała narzędzie śmierci, zanurzył w zimną glinę, doznał nadziemskiego uczucia, uczucia głębokiej pociechy i wielkiej łaski. Zdało mu się, że uścisnęła mocno jego dłoń zimna glina. Uczuł nieomylnie, że to ojciec z ziemią złączony, — ziemią doń przyszedł i z ziemi tej oddał mu pomocny uścisk ducha.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.