Urywek z niewydanej komedji

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Urywek z niewydanej komedji
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
URYWEK Z NIEWYDANEJ KOMEDJI.


Wszyscy wchodzą. Drobisz i Brzostowiecki zostają sami. Brzostowiecki siedzi w fotelu, Drobisz chodzi zirytowany. Chwila milczenia.
DROBISZ (po chwili).

Zapalisz cygaro?

BRZOSTOWIECKI.

A masz dobre?

DROBISZ.

Ujdą. (częstuje; zapalają).

BRZOSTOWIECKI.

Przepraszam cię, jeżeli deranżujemy was w czemkolwiek.

DROBISZ.

Ale dajżeż już pokój z tem deranżowaniem; nie robicie nam żadnej różnicy, no i koniec... Zły tylko jestem na moją żonę... wiedziała, o co mi chodziło, tymczasem zamiast mnie wytłómaczyć, to... ach, te kobiety!

BRZOSTOWIECKI.

Jeżeli się nie mylę, to stosunek matrymonjalny między wami jest naprężony.

DROBISZ.

Jak dziś miałeś próbkę, tak jest nieustannie; żebyś ty wiedział, jakie ja nieraz muszę znosić z jej strony wybuchy, tobyś się zdumiał! Niech się schowa Otello...

BRZOSTOWIECKI.
Nie zauważyłem w jej słowach nic takiego, coby...
DROBISZ.

Bo nie rozumiesz się na tem; to wszystko, co mówiła z powodu tego pokoju, było tylko zamaskowaną sceną zazdrości; takie sceny są dla mnie chlebem powszednim.

BRZOSTOWIECKI.

To mnie dziwi... bójże się Boga! wszakże wy we dwoje macie przynajmniej jakie sto lat.

DROBISZ.

No, przeholowałeś, ale istotnie, nie wiele brakuje... i w dodatku, za parę miesięcy mamy obchodzić srebrne wesele.

BRZOSTOWIECKI.

Kiedy tak, zaczekajcież jeszcze pięć lat, to będziecie mogli święcić jubileusz trzydziestoletniej wojny.

DROBISZ.

Ha, ha, ha... dobre jako koncept, ale nie umotywowane (przypomniawszy sobie) Ale!... (dobywa z kieszeni pakiecik i kładzie na kominku).

BRZOSTOWIECKI.

Cóż ty robisz?

DROBISZ.

Zastawiam łapkę na moją żonę.

BRZOSTOWIECKI.

Jakto, łapkę?

(Antosia, która weszła przed chwilą jakby szukając czegoś, bierze z kominka torebkę podróżną, którą Helena położyła tam, rozbierając się.)
DROBISZ (szczypiąc ją w policzek).

Ty pokuso!... czekaj no, masz pomadkę (kładzie jej do ust. Antosia odchodzi spoglądając nań zalotnie; n. s.). Moja żona bardzo mądrze robi, że nie trzyma takich pokojówek. (Do Brzostowieckiego) Uważasz, ona pasjami lubi cukierki.

BRZOSTOWIECKI.

Antosia?

DROBISZ.

Nie! moja żona!... ale ponieważ jest ogromnie oszczędna, więc nie mogę jej niemi obdarzać w zwykły sposób, bo robiłaby mi grymasy i nadto musiałbym usłyszeć reprymendę za pozwolenie sobie niepotrzebnych wydatków; ale, uważasz, niech tylko jej gdzie podłożę, zje wszystko, jak powiada, przez łakomstwo, do którego jakobym ją kusił... za co swoją drogą, znowu czeka mnie nowa bura.

BRZOSTOWIECKI.

Ależ to jest poprostu sielanka... jakże to pogodzić z tem...

DROBISZ.
Z tem, co nazwałeś wojną? ha, ha, ha!... bo też to nie jest wojna, broń Boże! jest tylko prześladowanie jednej strony przez drugą.
BRZOSTOWIECKI.

Któreż z was jest stroną prześladowaną?

DROBISZ.

Naturalnie, ja... ale znoszę cierpliwie i z pobłażaniem wszystkie gromy, wiedząc aż nadto dobrze, że są one tylko następstwem chorobliwej czułostkowości i zbytku przywiązania.

BRZOSTOWIECKI.

I, że sam jesteś winien, dając do tego powody.

DROBISZ.

Powody, powody!... dużo-by o tem mówić... przypatrz mi się, to zrozumiesz.

BRZOSTOWIECKI.

Przypatruję się i nic nie rozumiem.

DROBISZ.

Na ile lat ja wyglądam?

BRZOSTOWIECKI.

Aha! fanfaronada... może sobie pochlebiasz, ale naprawdę wyglądasz na tyle, ile masz.

DROBISZ.

Ho, ho, bratku, mówisz to umyślnie.

BRZOSTOWIECKI.

Ale czego się to łudzić!... starzejemy się, starzejemy, to trudno... ja to czuję.

DROBISZ.

Ty może, ale ja nie; a zresztą, chociażby i tak było, to nie zaprzeczysz, że kobiety starzeją się prędzej... nam lata nie szkodzą tak, jak im, owszem, powiem ci, że... no, nie zawsze i nie wszystkim, ale, czasem przeciwnie...

BRZOSTOWIECKI.

Chybaby się przewrócił naturalny porządek rzeczy.

DROBISZ.

Możesz mieć przykład ze mnie; lubiłem zawsze i lubię kobiety pasjami... to moja słabość...

BRZOSTOWIECKI (półgłosem).

Ktoby to tego nie lubił.

DROBISZ.

A widzisz! I w tobie zadźwięczała czuła struna. We mnie uważasz, sam ten wyraz: kobieta, porusza wszystkie fibry... pomimo to, jako młodzieniec byłem skromnym i nieśmiałym, brakło mi przedsiębiorczości... każda piękność przyoblekała się w moich oczach w jakiś majestat i imponowała mi... Teraz sam nie wiem, jak się to zrobiło, ale na starość zmieniłem się całkiem i to one właśnie dokonały tego przeobrażenia; powiadają, że z siwą brodą do kobiety, to tak jak z jeżem do psa, tymczasem to nieprawda.

BRZOSTOWIECKI.

Co? nieprawda? szczęśliwe złudzenie!

DROBISZ.

Tylko pozwól! Mnie, czy uwierzysz, za młodu trudno było zawiązać najniewinniejszy stosunek, jeżeli chciałem coś zyskać kontrabandą, bez wywieszenia sztandaru celów legalnych... mówię, naturalnie o kobietach ze świata, nie z półświatka... bo z temi... no!... Dziś, uważasz, najsłynniejsze piękności zstępują dla mnie z piedestału i... pozwalają się emablować (ciszej do ucha) wręcz powiem, obcałowywać... jak mnie żywym widzisz.

BRZOSTOWIECKI (ironicznie).

I na tem też się pewnie kończy.

DROBISZ.

No, zapewne... pojmujesz, że skandalów sobie nie pozwalam.

BRZOSTOWIECKI.

Dawniej, od tego się zaczynało... ale słuchajno, ty tak sobie mówisz o tem bez ceremonji, jak gdybyś był wolnym; to mogło uchodzić niegdyś, ale, jak tylko jesteś mężem, basta!

DROBISZ.

I tak też było przez długi czas... ale ponieważ z kolei już dawno z żoną basta, więc...

BRZOSTOWIECKI.

Aha! to tak... ale, wiesz co, że te względy, jakiemi się cieszysz u pięknych pań, powinnyby ci otworzyć oczy.

DROBISZ.

Na co?

BRZOSTOWIECKI.

Oczywiście, nie mają cię za nic, uważając, że przestałeś być niebezpiecznym... jesteś wężem kusicielem, ale któremu żądło odjęto.

DROBISZ (po chwili).

Wiesz ty co, że mnie samemu przychodziło to nieraz na myśl... (po chwili żywo) no, więc widzisz... w rezultacie, jest to sobie najniewinniejsza w świecie zabawka, bo zawsze jednak co żona, to żona... ale wytłómaczże to jej! czy ona potrafi i zechce to zrozumieć.

BRZOSTOWIECKI.

Mnie się zdaje, że i ty sam także udajesz na tym punkcie głupiego... przepraszam cię...

DROBISZ.

Nic nie szkodzi...

BRZOSTOWIECKI (spostrzegłszy wchodzących Romana i Julję).
Pst!............
DROBISZ (po chwili).

Wracając do tego, o czemeśmy mówili, wiesz, co ci powiem? zastanawiałem się nieraz nad powodami tych wiecznych między nami nieporozumień i zdaje mi się, że znalazłem jedyny, racjonalny.

BRZOSTOWIECKI.

Jakiż?

DROBISZ.

Oto ten, że nie mamy dzieci.

BRZOSTOWIECKI.

Jakto, żona robi ci o to wymówki?

DROBISZ.

E, to nie... ale, uważasz, dzieci są najlepszym cementem spajającym małżeństwo... to jest fakt!... bez nich to się zawsze jakoś coś rozłazi, jakby było nie dobrze sklejone.

BRZOSTOWIECKI.

Jest na to sposób, rozejść się... Czy wiesz, że i o was mówiono, jakobyście się mieli rozłączyć.

DROBISZ.

Jakto! co ty gadasz? słyszałeś to? bajka, plotki babskie, słowo honoru daję!... rozłączać się z kobietą, z którą się przeżyło ćwierć wieku, nigdy!... czy na to, żeby truć się niepewnością co do jej losu? żeby być ustawicznie prześladowanym myślą o jej osamotnieniu? mieć przed oczyma łzy, które wylewa? Jezus Marja! czyż mógłbym to znieść? a, nie, nie!... na to trzebaby nie mieć Boga w sercu!

BRZOSTOWIECKI.

No, co do łez, to rozmaicie możnaby sądzić, bywają łzy wylewane ze złości... Zresztą mówi się tu tylko o małżeństwach, które się nie kochają.

DROBISZ (gorąco).

Ale kiedy ja kocham moją żonę! Kochamy się oboje... i, gadajcie sobie co chcecie, powiadam wręcz, że pominąwszy wyjątki wyzute ze czci i wiary, każde małżeństwo skojarzone na podstawie wzajemnej skłonności, kocha się! musi się kochać!... swary, a nawet kłótnie niczego nie dowodzą... Nie mówię, naturalnie, żeby wiecznie gruchać, jak para gołębi, ale przez wspólne pożycie wyrabia się przywiązanie; przecież to do zwierzęcia, które się chowa, do fagasa, co nam buty czyści, człowiek się przywiąże, a cóż dopiero do żony, towarzyszki w dobrej i złej doli (po chwili) tylko dzieci, dzieci koniecznie! ach jakbym ja to kochał!

BRZOSTOWIECKI.

No, jak ich niema, to trudno.

DROBISZ.

Prawda, cóż robić!............

Kraków.Józef Bliziński.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.