Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Wizyta w młynie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Władczyni lodu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Iisjomfruen |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cała baśń Cały zbiór |
Indeks stron |
— Przynosisz, widzę, do domu, rzeczy godne wielkich państwa! — zawołała wujenka, potrząsając głową, na długiej, okrytej puchem szyi. — Masz szczęście, chłopcze! Muszę cię ucałować!
Rudi pozwolił się całować, ale z miny jego widać było, że z wielkiem zaparciem znosi drobiazgowość starej kobiety i różne przeciwności domowe.
— Jakiż śliczny jesteś! — zachwycała się.
— Nie wierzę w to! — odparł ze śmiechem, ale była mu przyjemną ta pochwała.
— Masz szczęście i basta!
— To prawda! — przyznał.
Od samego powrotu zaczął tęsknić za cichą doliną Bexu.
— Musieli już wrócić! — mówił sobie raz po raz. — Minęły już dwa dni. Pójdę!
Poszedł i zastał młynarza z córką. Przyjęli go mile i złożyli pozdrowienia od krewnych z Interlaken. Babeta była powściągliwa w słowach, ale oczy jej mówiły i to wystarczało w pełni młodzieńcowi. Młynarz gadał zazwyczaj dużo i chciał, by się śmiano z jego konceptów i pomysłów. Tym jednak razem słuchał bacznie opowiadania o przygodach jakie zaznał Rudi, o jego niebezpiecznych wycieczkach, łowach, wspinaniu się po ścianach skalnych, przechodzeniu mostów ze śniegu, którymi wiatry łączą brzegi przepaści. Rudi opowiadał z zapałem o zwyczajach gemz, o szalejącym föhnie i straszliwych lawinach, a oczy jego błyszczały. Czuł dobrze, że coraz bardziej podoba się to młynarzowi, a zwłaszcza, że go zachwyca co mówił o sępie-owczarzu i orle królewskim.
Niedaleko stąd mieściło się gniazdo orle na zrębie skalnym, niemal w powietrzu zawieszone, a pewien Anglik ofiarował młodzieńcowi całą garść złota, jeśliby mu przyniósł żywcem młode orlę. Ale Rudi oświadczył, że wszystko ma swoje granice, orzeł nie pozwoli sobie zabrać pisklęcia, a przedsięwzięcie takie równa się śmierci.
Tymczasem wino płynęło, płynęły też słowa i godziny, a Rudi opuścił dopiero po północy gościnne progi młyna.
Przez krótki jeszcze czas po jego odejściu błyszczało światło okien poprzez gałęzie drzew. Dymnikiem dachu wyszedł kot pokojowy, a wzdłuż rynny zbliżył się doń kot kuchenny.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy. — Odbyły się w młynie tajemne zaręczyny. Ojciec nie wie jeszcze o niczem. Rudi i Babeta deptali się przez cały wieczór nogami pod stołem. Nastąpili i na mnie parę razy, ale nie miauknąłem, by nie zwracać uwagi.
— Ja uczyniłbym to napewno! — odparł kot kuchenny.
— Co wypada w kuchni, nie wypada w pokoju! Ciekawym tylko co na to powie młynarz!
Rudi także był ciekaw co powie młynarz, nie mogąc zaś długo czekać, wsiadł w parę dni potem do omnibusu, kursującego po moście Rodanu pomiędzy kantonami Wallis i Waadt, a jadąc, roił czarowne marzenia, jak zawsze pełen otuchy.
Wieczór, tegoż samego dnia wracał omnibus, siedział w nim Rudi, a kot pokojowy opowiadał towarzyszowi nowości jakie zaszły w młynie.
— Wiesz co się stało? Oto młynarz wie już wszystko! Dziwne zaszły rzeczy. Rudi przyjechał tu i zaczęli wraz z Babetą szeptać sobie coś długo w kurytarzu, tuż pod pokojem młynarza. Leżałem u ich nóg, ale nie zwracali na mnie uwagi.
— Pójdę doń prosto! — rzekł w końcu Rudi. Wszakże mam uczciwe zamiary.
— Czy mam iść z tobą? — spytała Babeta. — doda ci to odwagi.
— Nie brak mi odwagi! — powiedział. — Ale w twej obecności ojciec musi zachować spokój.
Potem otwarli drzwi. Rudi przystąpił mi ogon. Miauknąłem, ale żadne z nich nie słyszało. Weszli, ja zaś skoczyłem przed nimi i siadłem na poręczy fotelu, gdyż chciałem się zabezpieczyć przed nogami tego dzikusa. Teraz jednak jął młynarz używać nóg swoich. Nie obeszło się bez fikania. Kazał mu iść precz, w góry, strzelać do gemz, nie zaś do naszej Babety.
— Cóż jednak mówili? — spytał kot kuchenny.
— Co mówili? Ot, to co się zwykle mówi podczas oświadczyn... Kocham ją, ona mnie kocha... jeśli w garnku jest mleko dla jednego, starczy dla dwojga...
— Ona stoi za wysoko dla ciebie! — krzyknął młynarz. — Stoi na górze złota! Nie dotrzesz tam!
— Nic nie jest tak wysokie, by się doń nie można było dostać! — odparł Rudi śmiało.
— A jednak orle gniazdo mieści się zbyt wysoko dla ciebie! — zauważył młynarz. — Sam mówiłeś, że nie sposób dostać zeń młodego orła! A Babeta stoi wyżej!
— Dostanę oboje! — oświadczył Rudi.
— No, zgoda! Daruję ci Babetę, jeśli mi podarujesz orła! — powiedział młynarz i zaczął się tak śmiać, że mu łzy pociekły, potem zaś dodał: — Dziękuję ci, mój Rudi, za twe wizyty. Jeśli przyjdziesz jutro, nie zastaniesz nikogo w domu. Bądź zdrów!
Babeta powiedziała także:
— Bądź zdrów! — pisnęła jak ślepe kocię i zaczęła płakać!
— Biorę pana za słowo! — rzekł Rudi, potem zaś dodał, zwrócony ku Babecie. — Nie płacz proszę, przyniosę orła.
— Mam nadzieję, że skręcisz kark i że się ciebie pozbędę w ten sposób! — zakończył młynarz.
— Znaczy to tyle co dać komuś kopniaka! — zaopinjował kot pokojowy. — Rudi odjechał, Babeta płacze, a młynarz śpiewa piosenkę niemiecką, jakiej się nauczył w ostatniej podróży. Ja nie przywdzieję żałoby... bo i na cóżby się to zdało!
— Trzeba jednak zawsze zachowywać pozory! — mruknął kot kuchenny.