Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Złe moce
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Władczyni lodu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Iisjomfruen |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cała baśń Cały zbiór |
Indeks stron |
Rudi opuścił Bex i ruszył do domu przez góry i lodowce, kędy panuje Władczyni Lodu. Wyniosłe drzewa dolin wydawały mu się stąd marne i liche, jedle ponure mu dziś były, kolbą strzelby rozgniatał błękitne szarotki.
Po pewnym czasie spostrzegł dwie gemzy, stąpające zwolna po śniegu. Były jednak poza doniosłością strzału, przeto zaczął biec co sił. Nagle otoczyła go mgła i znalazł się pod stromą ścianą skalną. Jednocześnie nastała gwałtowna ulewa.
Uczuł straszne pragnienie, krew mu biła do głowy i wstrząsał nim dreszcz. Jął szukać w torbie pożywienia, ale zapomniał je zebrać, wyruszając z Bexu. Po raz pierwszy w życiu poznał co słabość i znużenie. Miał ochotę paść na śnieg i spać. Ale ulewa zmusiła go do szukania jakiejś schrony.
Nagle ujrzał szałas, przyparty do skały. W progu stała dziewczyna, którą w pierwszej chwili wziął za Anetkę, córkę nauczyciela. Wydało mu się, że ją poznał gdzieś, w okolicy Grindelwaldu, owego wieczoru, kiedy to wracał z uroczystości strzeleckiej w Interlaken.
— Skądżeś się tu wzięła? — spytał.
— Tu mieszkam! — odparła. — Pasę trzody moje.
— Trzody? — zawołał ze śmiechem. — Wszakże niema tu nic prócz śniegu i skał.
— Mylisz się! — odparła. — Ot, tam, poniżej są przepyszne pastwiska i nikt mi tu nie kradnie owiec moich.
— Odważna jesteś!
— Podobnie jak ty!
— Jeśli masz mleko, daj mi się napić! — poprosił. Mam wielkie pragnienie.
— Mam coś lepszego niż mleko! — odparła. — Byli tu wczoraj turyści i zostawili pół flaszki wina. Ja nie pijam nigdy, a oni nie wrócą, przeto niech ci służy.
Przyniosła wino, napełniła drewniany kubek i podała mu.
— Doskonałe! — zawołał. — Nie piłem jeszcze tak ognistego wina!
Oczy mu rozbłysły, krew zaczęła krążyć żywo, przepadły gdzieś smutki i utrapienia.
— Ach! Wszakże jesteś Anetka, córka nauczyciela! — wykrzyknął. — Tańczyliśmy ze sobą! Daj mi całusa!
— Pocałuję cię, jeśli mi dasz pierścień z swego palca.
— Zaręczynowy pierścionek?
— Tak! O niego mi właśnie idzie! — odrzekła, nalała powtórnie kubek i przytknęła mu do ust. Wino go rozpłomieniło, zapomniał o wszystkiem. Objął dziewczynę ramieniem i spojrzał jej głęboko w oczy. Była to niby Anetka i jednocześnie jakby nie ona, a przypominała też żywo ową zjawę półziemską, którą spotkał w powrocie z Interlaken. Usta ich się zwarły, a Rudi uczuł rozkosz i ból jednocześnie. Na sekundę podniosła go moc jakaś wysoko, w górę i cisnęła znowu w dół, na dno lodowej przepaści. Odzyskawszy zmysły zobaczył skały, śniegi pustkę. Szałas znikł i dziewczyna znikła. Zrozumiał, że go pocałowała Władczyni Lodu. Zadrżał z zimna, uczuł wielkie osłabienie i zemdlał.
Po chwili przyszedł do siebie i spostrzegł, że niema na palcu zaręczynowego pierścionka. Strzelba leżała w śniegu. Spróbował strzelić, ale nabój zamókł. Strasznie tu było, gdzieś w dole huczały wodospady i grzmiały lawiny, a wiedział dobrze, że tuż obok siedzi przyczajony Zawrót Głowy i czeka by rzucić się na bezbronną ofiarę.
Tymczasem w młynie płakała rzewnie Babeta. Rudi nie pokazał się już od dni sześciu. A przecież powinien był wiedzieć, że go kocha nadewszystko w świecie.