<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł W cygańskim obozie
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. W drodze do Żytomierza.

— Ty umiesz czytać, Jerzyku? — zapytała Zośka, widząc, któregoś dnia, że chłopczyk trzyma w ręku kawał zadrukowanego papieru.
— Umiem — odrzekł Jerzyk — mamusia mnie uczyła, a tu taka śmieszna bajeczka. Posłuchaj ja ci przeczytam.
I głośno, wyraźnie czytał bajeczkę o kotku, co to się objadł różnych łakotek i ciężko chorował, a pan doktór dawał mu niesmaczne lekarstwo. Bajeczka tak ich oboje rozśmieszyła, że nie zauważyli, iż Azra stanęła koło nich.
— Ach — rzekła Zośka — jakbym ja chciała umieć czytać.
— Nie umiesz? — zapytał Jerzyk — to ja ciebie nauczę. Trzeba tylko nauczyć się literek. Tylko widzisz, nie mam na czem cię uczyć.
— A na tej karteczce? zapytała Zosia.
— E, to nie można, to bajeczka, a to trzeba, żeby każda literka była osobno.
— A po co Zośce ta nauka potrzebna? — zapytała Azra.
Spojrzeli zdziwieni, nie wiedzieli, że ona stoi przy nich.
— Co jej z tego przyjdzie, że będzie umieć czytać — mówiła Cyganka. — Niech się lepiej uczy tańczyć i śpiewać. Żyjecie wśród Cyganów, to wam ta nauka na nic nie potrzebna. My Cyganie, wolni jak ptaki, co to sobie latają wszędzie gdzie się im podoba, nauka na nic nam nie potrzebna. Zobaczycie to potem sami. Niedługo i wy będziecie się uczyli ale innych rzeczy, potrzebniejszych wam, niż czytanie.
— Moja mamusia mnie sama uczyła czytać i pisać — rzekł Jerzyk — i zawsze mówiła, że bardzo biedne są te dzieci, które czytać nie umieją i jabym chciał Zośkę nauczyć czytać ale nie mam elementarza — dodał smutno.
— No, jak tak bardzo chcesz uczyć Zośkę czytać — rzekła Cyganka — to Azra ci kupi elementarz jak będziemy w Żytomierzu, ale pamiętaj, że się będziesz sam uczył wielu innych rzeczy.
Jerzyk skoczył z radości i po raz pierwszy zarzucił ręce na szyję Azry, ściskając ją serdecznie.
— Słyszysz, Zośka — wołał — dostaniemy elementarz i będę cię uczył, ale pamiętaj, że musisz mnie słuchać i uczyć się pilnie. Zośka zapewniła, że będzie bardzo pilną, bo okrutnie pragnie uczyć się czytać.
— A czego ja się będę uczył? — zapytał Jerzyk, zwracając się do Azry. — Może pójdę do szkoły w Żytomierzu?
— Tak — rzekła Azra — będzie to twoja szkoła Jerzyku, a ja ciebie proszę, byś był grzeczny i pilny, nauka nie będzie bardzo trudna a przytem bardzo wiele ciekawych rzeczy zobaczysz i dowiesz się.
— A to my już nie będziemy jeździć i zostaniemy w Żytomierzu? — zapytał znowu Jerzyk.
— Tak — odrzekła Azra — w Żytomierzu, rozstaniemy się z Ratajem, Katrą i Agarą. Oni pojada w inną stronę, a my: to jest ja, Mitro i was dwoje, ty i Zośka zostaniemy w Żytomierzu.
Jerzyk i Zośka oczekiwali odtąd z utęsknieniem owego Żytomierza, który miał im przynieść tyle uciechy. Rataja i reszty Cyganów nie żałowali wcale, bo z całej bandy, tylko jedna Azra była dla nich prawdziwie dobrą, ona jedna troszczyła się i opiekowała niemi i gdyby nie ona, to z pewnością o wiele by im gorzej było, zadowoleni więc byli, że z nią zostaną.
Martwiła ich tylko myśl, że i zły Mitro zostanie z nimi.
— Teraz będzie jeszcze gorzej, wzdychała Zośka, bo jak nie będzie cyganiąt, to się do nas przyczepi.
Ale Jerzyk uspokajał dziewczynkę, że w Żytomierzu, to chyba będzie inaczej i Mitro nie będzie mógł im dokuczać. On chyba do szkoły nie pójdzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Patrzcie dzieci — zawołała Azra — ot już widać Żytomierz.
Jerzyk i Zośka wysunęli z pośpiechem główki z budy i zaraz oboje krzyknęli z zachwytu.
Na wzgórzu bowiem ponad wijącą się wśród wysokich brzegów rzeką Teterowem, zobaczyli wysokie wieże kościelne, a niżej murowane domy.
— Jak tu ślicznie — wołali oboje, a zachwyt ich zwiększała myśl, że nakoniec skończy się ta ciągła jazda, że tak jak dawniej, będą gdzieś mieszkać i zobaczą innych ludzi, nie samych Cyganów.
Dotąd zatrzymywano się tylko gdzieś w lesie lub w polu i nigdy żadne z nich nie mogło pójść do jakiej wsi, tu mieli być, przynajmniej tak się im zdawało, w mieście. Zośka jeszcze nigdy w żadnem mieście nie była, ale Jerzyk już jej tyle naopowiadał o Warszawie i Kaliszu, że ciekawą była okrutnie tego Żytomierza.
Jednak już na wstępie spotkał dzieci ciężki zawód, zamiast bowiem do miasta, jak to sobie obiecywały; cygańskie wozy zajechały naprzód do jakiejś przydrożnej budy.
Tam zatrzymano się, wszyscy zostali na wozach, Rataj tylko i Azra poszli do środka i długo, bardzo długo tam byli, a gdy nakoniec wyszli, Rataj kazał Zośce, Jerzykowi i Mitrze zejść z wozu, a Azra zaraz zaprowadziła ich do środka.
Brudno, ciemno i duszno było w izbie, do której weszły dzieci, ogarnął je też strach i lęk nieznany im dotąd, nawet Mitro, zawsze psotny i dokuczliwy, nie odzywał się wcale i nie targał Zośki za warkoczyk.
W izbie było kilku ludzi czarnych, brodatych, ubranych w płaszcze i czapki nasunięte na czoło.
Najstarszy z tych obcych, zbliżył się do Azry prowadzącej dzieci i ujął za ramię Jerzyka, który przerażony, przycisnął się do cyganki.
— Nie bój się dziecko — rzekła Azra — nikt ci nic złego nie zrobi, ten pan nauczy cię wielu rzeczy.
Przyszły nauczyciel wziął chłopca za oba ramiona, uniósł go jak piórko i postawił na dużym stole. Podniósł mu główkę do góry, zajrzał w oczy, zęby, obejrzał na wszystkie strony, potem nic nie mówiąc położył na stole, wyciągnął miarę z kieszeni i mierzył mu ramiona, nogi i ręce. Jerzyk drżał cały ale bał się odezwać. Zośka za to nie wytrzymała i głośno płakać zaczęła.
Ofuknął ją Rataj, który wraz z innymi wszedł do izby i biedactwo uczepiwszy się sukni Azry pochlipywało zcicha. A nieznajomy tymczasem wywijał nogami i rękami Jerzyka. Wkońcu zapytał go łamanym językiem, czy umie chodzić na głowie.
— On nie umie, ale ja umiem! — zawołał Mitro i w jednej chwili pokazał swą mądrość. Stanął na głowie, nogi podniósł do góry i tak obiegł całą izbę, potem fiknął kozła jednego i drugiego i znalazł się na stole, z którego przed chwilą zdjęto Jerzyka.
— Zrób to samo — rzekł, zwracając się ku drżącemu jeszcze chłopakowi nauczyciel.
Ale Jerzy nie usłuchał. Dano mu więc spokój; zkolei zapłakana Zośka poszła na stół i ją tak samo mierzono i oglądano.
Poczem Azra wyprowadziła dzieci do drugiej izby, kazała im tam siedzieć spokojnie, a sama powróciła do tamtych i zamknęła drzwi za sobą.
— Jerzyku — zapytała Zośka — co to za ludzie — i co oni z nami chcą zrobić?
— Nie wiem — szepnął cichutko — ale się boję bardzo.
— A ja się nie boję — odezwał się Mitro — i jeżeli mi obiecacie, dać połowę swego chleba, który dostaniecie na wieczerzę, to wam powiem wszystko.
— Oj dobrze, dobrze — zawołali oboje — damy ci chleb, tylko nam powiedz, co oni z nami zrobią.
Mitro podniósł nos do góry i rzekł:
— My będziemy w cyrku, bo i Azra jest w cyrku, ona śpiewa i jeździ konno i tylko na lato przyjechała do swego ojca Rataja, a teraz wraca do cyrku i mnie ze sobą bierze i was, bo jak tam ciebie z pod drzewa zabrano, — tłumaczył Cyganiak, zwracając się do Jerzyka — to ona zaraz mówiła, że ciebie ze sobą zabierze.
— A cóż tam będziemy robić w tym cyrku? — zapytała Zośka.
— Będziemy sztuki pokazywać — objaśnił Mitro — a przedewszystkiem chodzić na głowie. Chcesz ty Jerzyk, to ciebie nauczę, ale oddasz mi jutro swoje śniadanie.
— Ja nie chcę chodzić na głowie — oburzył się chłopczyk.
— Owa, wielka rzecz, że nie chcesz; niby to ciebie kto będzie pytał, czego ty chcesz, a czego nie chcesz — rzucił Mitro.
Cyganek miał rację nikt się nie pytał, ani Jerzyka, ani Zośki, czego oni chcą, natomiast musieli uczyć się wielu rzeczy.
Z tej brudnej budy, przewieziono ich do trochę czyściejszego budynku i tam zamieszkali, ale Żytomierza nie widzieli, a i Azra nie była tak ciągle z nimi jak dawniej w podróży. Przychodziła wprawdzie parę razy w ciągu dnia do nich, przynosiła Jerzykowi owoce i różne łakocie, pieściła go i upominała, by się uczył pilnie, by robił to, co mu każe nauczyciel, ale nie bawiła nigdy długo z dziećmi, bo mówiła, że musi teraz pracować i nie ma czasu.
Dwa dni jednak upłynęły, a nauczyciel nie rozpoczynał swoich nauk. Dopiero trzeciego przyszedł do dzieci i wyprowadził je na podwórze, obstawione zewszechstron jakiemiś namiotami, a stamtąd przeprowadził ich na wielki plac i tam dopiero kazał im biegać wkółko.
Mitro pobiegł natychmiast. Jerzyk i Zośka stanęli niepewni co mają robić.
— No, naprzód — zawołał nauczyciel, i w tejże chwili śmignął w powietrzu szpictrutą.
Obok dzieci stanęła w tej chwili Azra.
— Tylko bez bicia, Samie — odezwała się — przypominam naszą umowę.
— Z takiemi szczeniakami — mruknął Sam — tylko biciem zrobić coś można.
Jerzyk nie zrozumiał słów starego brodacza, zrozumiał tylko, że o nich mowa i że on gotów jest bić ich bez litości. Pogarnął się w milczeniu do Azry.
Cyganka położyła mu rękę na głowie.
— No teraz wy oboje z Zośką pokażcie co umiecie — rzekła — proszę was, biegnijcie wkółko tak jak Mitro, tylko szybko i na paluszkach.
— Chodź, Jerzyk — zawołała Zośka, i pobiegli oboje.
Brodacz co chwilę robił im uwagi, musieli to zwalniać biegu, to znowu przyśpieszać. Jerzyka pochwalił wkońcu, a na Zośkę wołał, że piętami uderza wtedy, gdy powinna opierać się na palcach. Potem nastąpiły inne ćwiczenia: podnoszenie ciężarów, przeginanie się w prawo i w lewo. Mitro był w tem wszystkiem najzręczniejszy. Patrzał też z triumfem na Jerzyka i Zośkę, i gdy tylko zrobili coś niezręcznie, pokazywał im język, lub wygrywał na nosie.
Wkońcu weszli dwaj ludzie i stanęli na dwóch przeciwległych stronach placu, obaj trzymali w ręku końce rozciągniętej sztywno liny. Nauczyciel wziął Zośkę, postawił na lince i trzymając dziewczynkę za rękę, kazał jej iść z jednego końca na drugi.
— Ona zaraz się przewróci, ot już paf i leży — zaśmiał się Mitro.
— Cicho bądź — zawołała surowo Azra.
Zośka tymczasem nadspodziewanie zręcznie, przeszła raz i drugi.
— No, teraz sama — mówił nauczyciel. I to się udało, przy końcu tylko zachwiała się i byłaby spadła, ale brodacz pochwycił ją w powietrzu.
— Brawissimo — mówił, gładząc dziewczynkę po głowie — widzę, że będzie z niej pociecha.
Tak się zaczęły lekcje Jerzyka i Zośki. Codziennie powtarzano ćwiczenia. Zośka biegała po linie, uczyła się skakać przez kółko, Jerzyk jeździł na rowerze, biegał, musiał się drapać po słupie i potem zawieszać na nim nogami, słowem kształcił się na cyrkowego klowna. Nie zachwycała go ta nauka, o jakżeby był szczęśliwy, gdyby mu pozwolono iść do szkoły, uczyć się pisać, czytać. Ale o tem mowy nawet nie było. Raz powiedział o tem Azrze.
— A tobie poco iść do szkoły — rzekła — co ci ona da? Zobaczysz kiedyś, że Azra miała słuszność i dobrą szkołę wybrała. Ucz się tylko pilnie, rób co ci Sam pokazuje, zobaczysz ile pieniędzy będziesz miał i jak będzie ci wesoło.
Zośka uczyła się chętniej. Dostała śliczną ponsową spódniczkę, niebieski gorsecik, czerwone pantofelki i śmiało wbiegała na linę, chodziła, tańczyła i wykonywała różne ruchy, których ją Sam uczył.
— No dzieci — rzekła pewnego wieczoru Azra, — dzisiaj pójdziecie do cyrku i zobaczycie śliczne przedstawienie, mam nadzieję, że potem i Jerzyk chętniej będzie się uczył.
Jakoż wieczorem ubrano ich oboje w nowe ubranie, Jerzyk dostał ładną aksamitną kurteczkę i takież spodeńki, a Zośka białą sukienkę i Azra zaprowadziła ich do loży w cyrku.
— Posiedzę trochę z wami — rzekła — a potem pójdę bo i ja występuję, ale wy pamiętajcie, żebyście cicho i spokojnie siedzieli.
W tej chwili zadzwoniono.
Na scenę wybiegło dwóch klownów i poczęli ustawiać jakieś domy, zupełnie jak prawdziwe domy z cegły, Azra dzieciom wytłumaczyła, że są one tylko z tektury.
— Widzicie — mówiła — to miasto, które stoi przed nami, to miasto chińskie Pekin. Zaraz zobaczycie, jak ci oto żołnierze chińscy będą go bronili przed napaścią wroga. O widzicie, idą Chińczycy.
Jakoż wyszli żołnierze w długich żółtych sukniach z warkoczami na głowie. W ręku mieli karabiny. Starszy z pośród nich, widocznie oficer, wskazywał im stanowisko, oprowadzał ich, wciąż coś pokazując.
— Ach, jacyż oni straszni — zawołała Zośka, — ja się ich boję.
— Bo to małpy — powiedział Jerzyk, który widział małpy żywe i na obrazkach. — Prawda, Azro?
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, gdy z przeciwnej strony wpadło wojsko nieprzyjacielskie w czerwonych strojach z takimiż kapeluszami na głowach.
Teraz Zośka zawołała:
— Ależ to psy!
Rzeczywiście były to uczone psy. Prowadził to wojsko stary Sam, niby jenerał wojsk angielskich.
— Żołnierze starej Anglji — wołał — czyńcie swą powinność.
Psia armja zawyła przeraźliwie i rzuciła się do szturmu. Stuknęły karabiny, z jednej i z drugiej strony padli żołnierze, ale walka nie ustawała. Jenerał zagrzewał słowem i przykładem. Na dany znak dwaj Anglicy przyciągnęli dużą drabinę, oparli o mur, jenerał chciał wejść po niej, lecz w tejże chwili dzielny Chińczyk podskoczył i obalił ją. Anglicy ponowili atak i ostatecznie zwycięstwo było przy nich.
Jeden, drugi i trzeci pies wdzierał się na mury miasta. Sztandaru tylko zdobyć nie mogli, powiewał on wciąż nad szczytem Pekinu, siedzący obok Chińczyk zadawał napastnikom ciężkie razy.
— Naprzód żołnierze Anglji, zdobyć mi ten sztandar! — wołał jenerał. Ogromny owczarski pies, rzucił się na chorążego chińskiego i złapał go za rękę. W tejże chwili małpa skoczyła mu na kark i ugryzła tak boleśnie w ucho iż pies stoczył się z murów miasta. Inni Anglicy skoczyli swemu ku pomocy. A tymczasem mały pudel już był na dachu i trzymał chorągiew chińską w łapie. Miasto było zdobyte.
Jerzyk i Zośka byli zachwyceni i rozbawieni.
Następny numer był: Żołnierze na stanowisku. Na scenie urządzono barykady. Cztery foki miały z poza nich strzelać. Sam podał każdej mały karabin i dał znak. Biedne stworzenia chwilkę wzdrygały się. Sam podniósł szpicrutę. Drgnęły i wyciągając krótkie łapki pociągnęły za kurki. Padły strzały i najbardziej przeraziły samych żołnierzy. Przypadli biedacy do ziemi drżąc ze strachu.
Jerzyk westchnął.
— Co ci jest? — spytała Azra.
— I foki tak jak ja nie lubią tej nauki — szepnął chłopczyk.
— To są bezrozumne zwierzęta — odrzekła Cyganka. — A Jerzuś powinien być rozsądnym i uczyć się chętnie. No, ale ja już pójdę, a wy zostaniecie tu z jednym z dozorców. Pamiętajcie o tem, iż macie być grzeczni — dodała.
Za chwilę zobaczyli ją jadącą na ślicznym, czarnym koniu. Patrzyli z zachwytem, jak jeździła, to wolno, to znowu galopem, skakała przez przeszkody. Potem stanęła na siodle i kłaniała się wszystkim widzom w cyrku, a ci zachwyceni, oklaskiwali ją.
— Ach i ja tak chcę jeździć jak Azra — zawołała Zośka, tak głośno, że aż Jerzyk przypomniał jej, że mają siedzieć cicho.
Potem znowu popisywały się śliczne konie, było ich osiem: cztery białe, a cztery czarne. W takt muzyki tańczyły polkę, kadryle i inne tańce. Maszerowały, biegały i skakały na dany znak.
Następnie znowu na scenę weszła Azra, już teraz inaczej ubrana, miała na sobie złotem wyszywany ponsowy gorset, ponsową krótką spódniczkę, białą muślinową koszulkę z bufiastemi rękawami, a na głowie zawój przypięty cekinami. W ręku trzymała jakieś dzwoneczki i uderzając nimi w takt, śpiewała i tańczyła.
— Ach jakież to śliczne — wołała znowu Zośka — i ja tak będę tańczyć.
Jerzyk milczał. Jemu się najlepiej podobały konie. Chciałby mieć jednego takiego i uciec stąd daleko, do Warszawy, do tatusia. A tymczasem na scenę weszły jakieś olbrzymie zwierzęta, szare z grubemi nogami i wiszącymi nosami.
— Co to? — spytała Zośka.
— To słonie — objaśnił Jerzyk, znał je tylko z obrazów, ale pamiętał je dobrze, bo mamusia mu nieraz pokazywała i bardzo ciekawe rzeczy o tych zwierzętach opowiadała.
— Ach, jakie straszne — mówiła Zośka — oj patrz, toż on swoim nosem podnosi człowieka.
— To trąba — tłumaczył Jerzyk, sam zachwycony.
— No i cóż, podobał się wam cyrk? — rzekła Azra wchodząc do loży.
Dzieci opowiadały swoje wrażenia. Reszta przedstawienia, popisy klownów, bitwy ich ze sobą, nie zajmowały ich wcale.
— Tego się nigdy nie będę uczył, ani robił — rzekł Jerzyk, patrząc, jak klown jeden drugiemu sypał piasek na głowę i bił po twarzy.
— To go nic nie boli — tłumaczyła Azra — on ma maskę na twarzy.
— To wszystko jedno — odrzekł chłopczyk — ale mnie się to nie podoba.
Cyrk był już w zupełnym komplecie i codziennie szły przedstawienia, Jerzyk, Zośka i Mitro nie występowali dotąd, ale musieli się codziennie parę godzin ćwiczyć. Mitro oddany był do klownów i ci go ćwiczyli; Azra nie interesowała się nim, opieką swą otaczała właściwie Jerzyka, ale że Zośka była miła, grzeczna, a przytem bardzo pojętna, więc młoda Cyganka i o nią dbała. Jerzyk dostał wkońcu upragnioną książkę, przyniosła mu ją pewnego dnia Azra. Dziwnym zbiegiem okoliczności była to: „Bitwa pod Baszynem“, w której opisane są przygody małego Janka wśród Cyganów. Książka ta stała się najdroższym skarbem Jerzyka, nie rozstawał się z nią nigdy, idąc na swe lekcje chował ją pilnie, obawiając się, by złośliwy Mitro nie zabrał mu jej. Opowiadał o przygodach Janka, Zośce, aż pewnego dnia rzekł stanowczym głosem.
— Zośka, wiesz, i my uciekniemy od Cyganów, tak jak Janek.
— Ale gdzie my pójdziemy i kto nam da jeść? — zapytała szeptem dziewczynka.
— Ja tego nie wiem — odparł — ale trzeba uciec tak, jak uciekł Janek. Tylko pamiętaj, Zośka, milcz i nikomu nic o tem nie mów.
I Zośka milczała. Zajęła ją nauka. Azra dotrzymała słowa i kupiła dzieciom elementarz. Zaczęły się lekcje z Jerzykiem. Nauczyciel był bardzo gorliwy, uczennica pilna, ale nauka taka trudna, że ani rusz nie mogła się Zośka nauczyć czytać. Martwiło ich to oboje i żadnej rady tu znaleźć nie umieli.
— Widzisz, Zośka — mówił Jerzyk, pokazując Zośce litery — to jest a, a to znowu b, a to c rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedziała i w tejże chwili już nie wiedziała, które a, a które c.
Brał się tedy nauczyciel na inny sposób, pokazywał obrazek i tłumaczył, że to anioł, a Zośka z zachwytem przyglądała się skrzydlatemu aniołowi.
— No, a teraz — mówił Jerzyk — zobacz, ta literka to a, prawda?
— Prawda — powtarzała — ale już nie wiedziała, gdzie się owo a znajduje. Oboje byli w rozpaczy.
Za to wielu innych rzeczy uczyli się codziennie. Zapoznali się z różnemi zwierzętami w cyrku i zdobywali ich sympatję. Jerzyk nadewszystko polubił dużego, ciężkonogiego słonia. Azra przynosiła chłopakowi często owoce i karmelki. Jerzyk, który pamiętał to, co mu mamusia o tych zwierzętach opowiadała, spróbował słoniowi zwanemu Kimi, (co po japońsku oznacza przyjaciel) dać karmelek. Jakaż była uciecha dzieci, gdy Kimi, swą trąbą delikatnie rozwinął papierek, wyrzucił go i ze smakiem zjadł cukierek. Odtąd Jerzyk przynosił mu codziennie jakiś przysmak, a słoń tak go znał, że jak tylko chłopczyk wchodził do jego stajni, to Kimi wyciągał trąbę jakby na powitanie. Pewnego dnia po spożyciu ofiarowanego sobie jabłka otoczył Jerzyka swoją trąbą i leciutko podniósł go w górę. Chłopczyk przeraził się, ale tylko małą chwilę, bo Kimi, tak go tulił miękko, tak huśtał w swem objęciu, iż odrazu poznał, że to była tylko pieszczota.
Drugiem stworzeniem, z którem Jerzyk i Zośka żyli w wielkiej zgodzie, była mała, zwinna małpka, Żolką zwana.
Żolka nadewszystko lubiła Zośkę, zato nie znosiła Mitra. Cyganiuk bowiem dokuczał jej po swojemu; pewnego razu pobili się ze sobą.
Żolka była bardzo zwinna, ale Mitro silniejszy i uderzył małpę szpicrutą po łapie. Żolka pisnęła przeraźliwie, a Zośka, która w tej chwili wbiegła, skoczyła do Mitry i zanim ten się obejrzał, wyrwała mu szpicrutę. Cygan rzucił się do dziewczynki i pewno odebrałby jej zpowrotem i samą ją obił, gdyby znowu Żolka nie stanęła do pomocy. Chwyciła pełną garść piasku i sypnęła nim w oczy Mitrze, a potem skoczyła mu na kark i chwyciła go za czuprynę. Piszczeli przytem oboje tak przeraźliwie, iż nadbiegł Sam ze szpicrutą. Żolka widząc, że źle, rzuciła Mitrę i skoczyła w objęcia Zośki, która z nią uciekała, a Mitro oberwał. Odtąd Żolka stała się towarzyszką Zośki i Jurka. Była porządnie łakomą, więc we dwoje z Kimem, zjadali dzieciom wszystkie słodycze, które im Azra przynosiła.
Tak więc dwoje biedaków polskich, znalazło przyjaciół pośród zwierząt cyrkowych, osładzało to im ciężkie życie. Niespodzianie złośliwość Mitry przyczyniła się do zbliżenia ich z człowiekiem, który miał zostać najlepszym przyjacielem.
Cyganiuk kręcił się bezustannie wśród lwów i zwierząt, węsząc, gdzieby coś złapać, złasować, podsłuchać lub przynajmniej spsocić. Nikt go nie lubił, ani ludzie, ani zwierzęta. Był zręczny, gimnastykował się doskonale, wlot uczył się wszelkich figlów klownowskich, nie bał się niczego. Stary Sam, który jak powiadał o sobie, zęby zjadł na tresowaniu zwierząt i dzieci, uważał go za najzdolniejszego ucznia, pomimo wszystko nie lubił go.
Mitro też nikogo nie lubił, najmilszą jego zabawą było dokuczanie komukolwiek i to najczęściej w sposób bardzo bolesny. Czasu mu nie brakło, bo poza nauką cyrkową, która trwała parę godzin dziennie, wolny był i wałęsał się z kąta w kąt nic nie robiąc, prócz niemądrych, złych psot.
Dozorcy stajen i zwierząt niechętnie widzieli, gdy drażnił zwierzęta, co w cyrkach surowo jest wzbronione, zaglądał więc do kuchen, podwórzy, wsuwał się jak wąż wszędzie, a wyrzucany wracał po chwili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.