W dolinie łez/Setna rocznica Konstytucji 3-go maja (1791—1891)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W dolinie łez |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Ten tylko naród godzien żyć,
Co czuje sam, że żyje!“
M. Konopnicka.
Zbliża się rok 1891, wielka dla narodu polskiego rocznica, pamiątka odrodzenia duchowego. Dzięki tej konstytucji stał się godnym życia.
Lecz został rozszarpany i strącony w otchłań niewoli.
Sto lat krwawej walki, męczeństwa, wysiłków, by odzyskać wolność straconą. Tyle najszlachetniejszej krwi wróg z nas wytoczył, że niewiadomo, czy kropla jaka pozostała, czy tli w nas iskra życia.
Czy żyje naród polski? Czy czuje w sobie „dawne serca bicie“, jak powiedział poeta? Czy zdolny jest zawołać znowu: — „Jestem! chcę walczyć o wolność i wierzę w zwycięstwo“?
Tak pytają ci, którzy jeszcze żyją, to jest: czują, cierpią i myślą. Myślą o tem, jaki jest ogół, te miljony, ciche, milczące, cierpliwe. Co one kryją w duszy?
Niewola nauczyła je milczenia. To jest dobra pieczęć dla skarbu uczucia, schowanego głęboko, ale czy w tem ukryciu skarb nie zmarniał?
W królestwie zwłaszcza i troska największa i najtrudniej dociec, co się kryje w głębi. Tu nie można pytać otwarcie. Są jednak budziciele, którzy wytrwale i śmiało pukają do duszy narodu. Jest garstka Sybiraków. Niewielu ich wróciło, zesłanych po r. 63-im, ale żyją gorącem wspomnieniem powstania. Tyle wycierpieli, tyle klęsk widzieli, a jednak — nie żałują życia i mimo wszystko dumni są ze swego czynu. Tak postąpić byli powinni, spełnili obowiązek.
I w młodszem pokoleniu są budziciele twórcy. Wielki malarz Matejko rzuca narodowi dary wspaniałe i głośno mówiące: Patrz, Polaku, czem byłeś! Oto Grunwald, Hołd pruski, Batory, Sobieski. A oto Konstytucja, twoja chluba i odrodzenie i prawo do bytu, — a oto Racławice, twoja przyszłość.
Tłum się gromadzi i staje w milczeniu, lecz serca zaczynają bić mocniej i dumniej. Tak, to ojcowie nasi, — a my dzisiaj?
„Ku pokrzepieniu serc“ pisze Sienkiewicz „Ogniem i Mieczem“, „Potop“. Daje obraz nietylko męstwa, — bohaterstwa. To są ojcowie wasi, co wam mówią?
O, przemówili mocno. Niby pod cięciem miecza prysnęły nagle złudy i potwarze, naród ujrzał sam siebie wielkim i szlachetnym, — czyż to minęło i nigdy nie wróci?
Wszak my z nich, my, niszczeni też ogniem i mieczem, czyż nie staniemy do walki, jak oni? bez oręża, lecz z męstwem i niezłomną siłą, aż ten potop wezbrany klęsk naszych opadnie — opadnie?...
Duch rośnie, żyje młode pokolenie, ale to życie, jak płomień podziemny, nurtuje w głębi, a nie śmie otwarcie zawołać głośno: — Jestem!
Bo jakie znajdzie echo?
W kraju ucisk ogromny, szpiegów setki, rządzi renegat Hurko z godną swą małżonką, czyha na każde drgnienie myśli polskiej, chciałby, ażeby „mamki śpiewały dzieciom po rosyjsku“ w tym „Prywiślińskim kraju“. Więzienia pełne: łakoma paszcza wroga wszędzie znajduje pastwę.
Więc w tych warunkach któż się odważy przemówić, powiedzieć głośno: — Bracia, czas do czynu! „Jednością silni“ —
I oto, niby pobudka zdaleka, we wszystkich trzech zaborach zjawia się mała książeczka p. t. „O obronie czynnej i skarbie narodowym“.
Przeniknęła silnie strzeżoną granicę i jest w Królestwie. Młodzież bierze ją do ręki — czyta — myśli — i zabiera się do czynu. To będzie pierwszy czyn.
Jakaż treść tej książeczki? Kto ją przysłał?
Napisał ją emigrant, pułkownik Miłkowski, znany w literaturze Teodor Tomasz Jeż. Należał do powstania w r. 48, potem 63. Dziś starzec, osiadł w Szwajcarji, ziemi wolnej, i tam myśli o kraju i jego przyszłości. Przypomina w swojej książeczce Polakom, że obrony nigdy zaprzestać nie można, a kto się chce bronić, ten musi mieć na to pieniądze. Dzisiaj celem Polaków zgromadzić skarb własny, który w Szwajcarji będzie zupełnie bezpieczny. Zbierajmy więc składki na skarb narodowy: to początek przyszłej wolności.
I składki płyną: a więc naród żyje.
Pogodny zajaśniał dzień 3-go maja w Warszawie, niedziela. Jak to dobrze się składa, że niedziela: świąteczny nastrój miasta usprawiedliwiony.
A policja czuwa. Może wpadła w jej ręce króciutka odezwa, przypominająca stuletnią rocznicę; a może Hurko o tym dniu pamięta. Więc chociaż niby spokój, czujność podwojona.
Ale cóż można widzieć? Kościoły przepełnione, bo niedziela, a na ulicach ludno, uroczyście, bo wiosna, ciepło i pogoda.
W katedrze jak zwykle suma uroczysta, pełno. Nabożeństwo skończone — nagle rozlega się „Boże, coś Polskę“. Trochę popłochu, lecz ogół wzruszony, zostaje. Gromadka ludzi starszych i młodzieży kończy śpiew i wychodzi zwartym szeregiem z kościoła. Idą środkiem ulicy przez Krakowskie, Nowy Świat, ku Alejom. Idą spokojnie, poważnie, w milczeniu.
Policja bezczynna, nie wie, co to znaczy.
W Botanicznym ogrodzie zatrzymują się przed kapliczką, a właściwie kopcem darniowym, który kryje ruiny kapliczki, na pamiątkę dnia tego mającej tu stanąć, i — rozproszyli się.
Wrażenie w całej Warszawie ogromne. Od czasów powstania nikt się nie ośmielił uczcić dnia tego wspomnieniem. Więc jedni w popłochu zamykają się trwożliwie w domach, inni spieszą zasypać kapliczkę kwiatami.
Skończyło się, zanim wydano rozkazy, zanim władze zrozumiały, co się dzieje.
Któż to zrobił?
Garstka nieznanych ludzi. Już od lat kilku tworzą ognisko w Galicji, bo tam tylko swobodniej trochę działać można, ale tajną organizacją ogarnęli już całe Królestwo, przeniknęli w Poznańskie.
To Liga Narodowa. Nowy rząd nad całą Polską, wszystkiemi dzielnicami. Zaborów i rozbiorów nie uznaje, niema dla niego Galicjan, Królewiaków i Poznańczyków, jest tylko jeden naród, są Polacy, i jedna Polska. Liga pragnie wszystkich, całą ziemię polską, spoić duchem w jedną nierozdzielną całość; wszędzie budzić ruch narodowy, szerzyć oświatę polską i stworzyć jedno ogólne dążenie wszystkich dzielnic i wszystkich stanów — do wolności, do wyzwolenia się z jarzma niewoli.
Tę pracę swoją nazywa wszechpolską, że wszystko ma ogarniać. Przez książki, pisma, zjazdy i organizację łączy i uświadamia; jako najpewniejszą drogę do przyszłości wskazuje oświatę ludu w duchu polskim.
Do ludu miał przemówić obchód konstytucji.
Tak samo widać czuje i myśli Galicja, bo upamiętnia stuletnią rocznicę odrodzenia narodu, zakładając Stowarzyszenie Szkoły Ludowej T. S. L. Pozatem może urządzać pochody, nabożeństwa, śpiewy, odczyty, tam wolno, — lecz dla Królestwa ten zapomniany prawie śpiew w kościele — to śmiałe zerwanie pieczęci milczenia, która od lat trzydziestu zamykała usta a często i serca narodu. Odtąd co roku w dniu 3-go maja — pomimo aresztowań — śpiewy i pochody, zarzucanie owej kapliczki kwiatami, wbrew najsurowszym zakazom policji, i obchody domowe: przemówienia, odczyty dla słuchaczów z ludu i młodzieży szkolnej.
To było przebudzenie.
Następują lata bolesnych pamiątek, o których mówi teraz smutne echo: W r. 1893 żałoba narodowa z powodu drugiego rozbioru: niema zabaw publicznych. Jakże karać za to? Biedny Hurko zaczyna wątpić, czy posłyszy te „mamki“, śpiewające dzieciom po rosyjsku.
Za to w r. 1894, w rocznicę Kościuszkowskiego powstania, udało się policji przed domem Kilińskiego ogarnąć znaczniejszą ilość manifestującej młodzieży pod kierunkiem wybitniejszych już jednostek. Zesłano ich w głąb Rosji, ale powrócili niepoprawieni wcale.
Liga z każdym rokiem wzmaga się w siły i rozszerza pracę. Przez granicę idzie coraz więcej pism i książek zabronionych, z których tworzono czytelnie w Warszawie i na prowincji pod opieką odważnych ludzi. Mówiły one o krzywdach narodu, bezprawiach rządu, sposobach obrony. Dla ludu zaczęto wydawać „Polaka“, którego chłopi sami sobie sprowadzali przez granicę. Wreszcie okazało się rzeczą potrzebną urządzić zjazd Ligi w Warszawie. W wielu sprawach członkowie muszą się porozumieć osobiście, a tutaj punkt środkowy, każdemu najbliżej.
Niebezpiecznie, to prawda, lecz niebezpieczeństwo ma jakiś dziwny urok dla Polaka.
Zjeżdżają więc Ligiści ze wszystkich zaborów, z Litwy, Rusi, Pomorza, Śląska, wszyscy bez paszportów, wszystkich ukryć trzeba.
A potem znaleźć salę, gdzie się zbiorą. Musi być obszerna, bo to kilkaset osób i wszyscy stać nie mogą, trzeba choć kilka krzeseł. Musi być u ludzi, którzy się nie obawiają i zapewniają jakieś bezpieczeństwo, bo kierowników całej pracy narodowej nie można narażać na aresztowanie. To byłaby znów klęska.
Więc starają się ograniczyć obecność miejscowych członków — ci i bez zjazdu stoją najbliżej roboty, najwięcej wiedzieć mogą — goście wszędzie mają pierwszeństwo. Przed domem, gdzie odbywa się zebranie, czuwa straż na ulicy, pilna, baczna, ale cóżby ona pomogła, gdyby wykryto ślad? Możeby ocaliła kilka najważniejszych osób.
A jednak wszyscy pragną być i słyszeć, bo czują, że to życie. Nie mieć odwagi — to skazać się na śmierć.
Powtarzają się hasła powstania: „I umrzem wszyscy, ale umrzem wolni!“