<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Walicki
Tytuł W klinice
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W KLINICE.


Przyniesiemy panu zara gościa — mówiła pani Maciejowa, wchodząc do mojej separatki, oznaczonej Nr IV, w której już od kilku tygodni leżałem samotnie, obłożną złożony chorobą; — nie będzie panu tak markotno.
Wiadomość ta niemiłe na mnie wywarła wrażenie. Jakkolwiek bowiem nudno i smutno czas mi schodził w samotności, milszą wszakże ona mi była od jęków i kaprysów, jakiem i zapowiedziany przybysz mógł mię uraczyć.
Pani Maciejowa była w klinice chirurgicznej doktora Rydygiera naczelną posługaczką. Od lat pięciu pracując w tym zawodzie, nabrała wielkiej umiejętności i wprawy w doglądaniu chorych. Komu chciała, to umiała we wszystkiem dogodzić, ale też potrafiła niepospolicie dokuczyć. Od samego wejścia mego do kliniki udało mi się zaskarbić jej względy i byliśmy z sobą w stosunkach nader przyjaznych.
Usłyszawszy powyższą zapowiedź, zapytałem:
— Kogoż to mi dacie za towarzysza?
— A to, proszę pana, ma być jakiś ksiądz stary; ale jeszcze nie mogę nic o nim dokumentnie powiedzieć, bom go na oczy nie widziała. Pan docent kazali mi jeno pościel przyszykować, a tymczasem jego tam chloroformują w laparatomji.
To powiedziawszy, ułożyła przyniesioną bieliznę czystą na oknie i wyszła z separatki, a po kilku chwilach wniosła wspólnie z Józefem, dla oczekiwanego gościa, łóżko i żelazny, o dwóch półkach, na szaro pokostowany stoliczek.
Kiedy już łóżko uściełać kończono, wszedł doktor Rościszewski i udzielił mi szczegółowych o nowym chorym wiadomości. Był to ksiądz Gorgoni Sulej, reformata, kapłan znany z wielkich cnót i pobożności, liczący 70 lat życia. Urodzony na Podlasiu, następnie przeniósł się do W. Ks. Poznańskiego, a ostatecznie osiadł w Galicji. Obecnie, pracując nadmiernie na misji, dostał choroby zwanej miserere i zaraz miano mu robić operację.
Może w jakie półtorej godziny po wyjściu doktora Rościszewskiego, wniesiono do separatki mojej na noszach człowieka na wznak leżącego, przykrytego prześcieradłem. Łysy był zupełnie, oczy miał zamknięte, był jeszcze w uśpieniu. Właśnie wtedy uderzyła piąta godzina po południu. Skoro go przełożono na łóżko i nosze wyniesiono, weszli doktorowie: Rościszewski, Gabryszewski, Łepkowski, Lange, Rosner i Bohossewicz, i zaczęli głośno dopytywać chorego, jak się czuje. Lecz ten wciąż spał jeszcze. Natenczas kazano otyłej posługaczce, Reśce, nieodstępnie czuwać przy chorym, a grono doktorów separatkę opuściło.
Takie nieruchome i bezczynne przy uśpionym chorym siedzenie dla każdego byłoby nużące: nic więc dziwnego, że zaledwo kilka minut posiedziawszy, opasła Reśka na korytarz się wymknęła.
Po niejakim czasie chory wydobył zpod prześcieradła lewą rękę i zaczął nią trzeć sobie oczy, nos i czoło. Następnie i prawą ręką wywijać począł a potem prześcieradło całe z siebie ściągnął. Widząc, że ruchy chorego stają się coraz gwałtowniejsze, lękałem się, żeby nie pozrywał sobie jakich bandażów. Nacisnąłem więc guzik dzwonka elektrycznego i może z całą minutę trzymałem go naciśniętym, aż dopóki przerażony tym hałasem nie wpadł do seperatki asystent, doktor Gabryszewski. Wskazałem mu wywijającego rękami chorego. Kilkakrotnie przez doktora zapytywany chory nic nie odpowiadał, tylko coraz niecierpliwiej rękami wywijał. Już uśpienie ustępowało, ale przytomność jeszcze nie wróciła. Nic dziwnego: operacja trwała godzinę i ośm minut, gdyż jelita były niezwykle poplątane.
Zgromiwszy Reśkę za niedbalstwo i samowolne opuszczenie chorego, dr Gabryszewski polecił p. Maciejowej czuwać nad chorym, a sam podążył do innych chorych.
Może w jaki kwadrans potem chory otworzył oczy, zaprzestał wywijania rękami i, wpatrzywszy się w siedzącą przy łóżku p. Maciejową, słabym głosem zapytał:
— Czy to ja jestem jeszcze na tym, czy już na tam tym świecie?
— Na tym, proszę księdza dobrodzieja; gdzieżby tam na tamtym! — odpowiedziała p. Maciej owa tonem przekonywującym.
— A gdzież to? czy w Wieliczce, czy może w Sączu?
— O, nie! proszę księdza dobrodzieja. To Kraków; ksiądz dobrodziej jest w nowej klinice.
— Kraków? — odezwał się tonem zdziwionym, a po chwili dodał: — Ach prawda! teraz zaczynam przypominać. Toż miano robić operacją. Czy udała się?
— Udała się dobrze. Ksiądz dobrodziej zdrów będzie.
— Ale czemuż to tak w głowie mi się mąci i nie mogę sobie dobrze przypomnieć wszystkiego?
— A to zawsze tak bywa po chloroformie, proszę księdza dobrodzieja.
— Czyż to mnie chloroformowano? A tak prosiłem, żeby tego nie robiono!
Potem chory zaczął narzekać na okropne palenie i ból w miejscu zaszytem. Prosił następnie, żeby mu pozwolono siąść i nogi spuścić, lecz p. Maciej owa stanowczo mu tego odmówiła. A kiedy zaczął uskarżać się, że go pali pragnienie, wtedy p. Maciejowa zaczęła mu co chwil kilka dawać do połykania po kawałeczku lodu.
Po niejakim czasie wszedł dr Rościszewski, powitał uprzejmie i troskliwie chorego, jako blizki znajomy, przyniósł mu butelkę wina starego, dał kieliszek wypić, a resztę zostawił p. Maciejowej, żeby mu potem dawała. Nadto dał mu do wypicia 20 kropel laudanum.
Po wyjściu doktora chory coraz więcej cierpiał, nieustannie dopominał się o kawałek lodu do połknięcia, niekiedy jęk stłumiony wydawał, prosił p. Maciejową, żeby go podsunęła w górę, to znowu rozpytywał ją o nabożeństwa w kościołach rozmaitych, albo o spowiedź wielkanocną, naówczas odbywaną. Głos jego stawał się coraz słabszym i znać było, że mówienie go męczy.
O godzinie 11 wieczorem powiedział:
— Uważam, że jutra już nie dożyję: trzeba z Panem Bogiem się pojednać. Nie można z tem zwlekać. Proszę mi zaraz sprowadzić księdza dla wyspowiadania.
— Ej! ksiądz dobrodziej jeszcze długo żyć będzie. To tak zawsze wszystkim po operacji się wydaje, że już zaraz umrą. A potem ni stąd ni zowąd wyzdrowieją.
— To nic nie znaczy. A ja jednak proszę o sprowadzenie księdza.
— A dobrze. Jeżeli ksiądz dobrodziej życzy, to jutro rano i księdza sprowadzimy.
— O, nie! Jutro już nie dla mnie. Ja proszę o sprowadzenie zaraz.
— Ij! Teraz już śpią wszyscy: po co ludzi ze snu turbować? Za kilka godzin dzień się pokaże, to i sprowadzimy.
— Nie, ja proszę zaraz mi księdza sprowadzić! — rzekł chory głosem stanowczym.
— A, kiedy tak już koniecznie, to i zaraz można sprowadzić.
To powiedziawszy, mrugnęła na mnie znacząco i wyszła na korytarz. Zrozumiałem to mrugnięcie. Dla uspokojenia chorego wyszła niby w celu posłania po księdza, ale w istocie uczynić tego wcale nie myślała.
— A co, posłaliście? — zapytał chory wracającą p. Maciejową.
— Już posłałam Pawła. Jeno patrzeć jak ksiądz nadejdzie.
— Niechaj Pan Jezus wam za to zapłaci.
Czas upływał powoli; p. Maciejowa siedząc na krześle drzemała, a chory jęki swoje przeplatał to westchnieniami, to wzywaniem imienia bożego.
— A która to już godzina?
— Dopiero co pierwsza wybiła, proszę księdza dobrodzieja.
— A czemuż księdza jeszcze niema? Dokądże to posłaliście?
— Do św. Mikołaja.
— Jak to być może? Toż w przeciągu dwóch godzin i ze Skałki dotychczas-by przyszedł.
— O, proszę księdza dobrodzieja, po nocy to nie tak łatwo. Póki to się dostuka, póki rozbudzi...
— A co mi tam prawicie? Toż do św. Mikołaja kilkadziesiąt kroków. I kwadransa dosyć na przyprowadzenie.
Taka sprzeczka kilkakrotnie się powtarzała. Nareszcie kiedy trzecia już wybiła, a księdza jeszcze nie było, chory zmiarkował, że go p. Maciejowa oszukuje, że wcale po księdza nie posyłała. Wtenczas z wielkim smutkiem i przygnębieniem zaczął narzekać, że poradzić sobie w tem nie może. Pomyślałem wtedy sobie, że może to i naprawdę koniec jego blizki, i umrze tak bez wiatyku. Przywołałem więc do siebie p. Maciejową i powiedziałem po cichu, żeby zaraz po księdza posłała. Próbowała mi się sprzeciwiać, ale wkońcu uległa i wyszła, żeby to spełnić.
Niespełna w pół godziny po tem, kiedy chory jęczał coraz słabszym głosem, drzwi gwałtownie się otworzyły i do separatki wbiegł zadyszany wikary od św. Mikołaja, ksiądz Ludwik Choróbski. Na szczupłej i chociaż dość jeszcze młodej, ale zwiędłej i ascetycznej twarzy znać było troskliwość i niepokój o duszę go wzywającą. Na widok jego twarz chorego się rozjaśniła i nabrała wyrazu ufności i otuchy.
Już ksiądz zabierał się do ostatniego pomazania, kiedy chory przemówił:
— Mam coś do powiedzenia na osobności.
Ksiądz skinął na obecnych i Reśka z p. Maciejową wyszły na korytarz. Ja tylko, leżąc w łóżku, pozostać musiałem. Odwróciłem się więc twarzą ku ścianie, żeby nie podsłuchiwać spowiedzi. Ale chory głośno mówił w te słowa:
— Zgrzeszyłem mocno, podejrzewając tę siostrę, która mię tu pilnowała, że nie posłała po księdza. Widzę teraz, żem niesłusznie ją posądzał, więc proszę za to o przebaczenie, bo wiem jaki to wielki grzech posądzać kogoś.
Ksiądz dał mu rozgrzeszenie, wezwał Reśkę i p. Maciejową i przystąpił do ostatniego namaszczenia, po czem ukląkłszy, rozpoczął modlitwy za konających.
Nigdym w życiu nie widział matki tak pieszczotliwie i z taką miłością dziecię swe pielęgnującej, jak ten ksiądz troskliwie wyprawiał w drogę duszę chorego. Rozczulony tak rzewnym widokiem, przy litanji i modlitwach odpowiadałem mu z pobożnym zapałem.
Po skończonych modlitwach ksiądz powiedział choremu, że pójdzie po Przenajświętszy Sakrament.
— Dobrze — odrzekł chory — tylko śpiesz, bo mi bardzo pilno.
Po wyjściu księdza chory był znacznie spokojniejszy, tylko nieustannie na drzwi poglądał.
Niespełna w pół godziny ksiądz z wijatykiem powrócił.
Oblicze chorego zajaśniało niewypowiedzianą radością i weselem. Jęczeć przestał i wytężonym wzrokiem śledził każdy ruch księdza. A kiedy wreszcie przyjął Przenajświętszy Sakrament, wtedy niespodzianie przemówił głosem donośnym, potężnym.
— No, chwała Bogu! Teraz wychodźże duszo, bo już pora!
Wszyscyśmy struchleli z przerażenia. Zdawało nam się, że natychmiast ujrzym w jakimś kształcie widzialnym duszę jego ulatującą. Żaden najmisterniej obmyślony efekt w najkunsztowniejszej scenie Szekspira nigdy nie wstrząsnął tak silnie istotą moją, jak tych słów kilka zbolałego starca.
Ksiądz wikary rzucił się ku choremu i pochylony nad nim mówił:
— A toż co? tego nie wolno. Nie masz prawa wzywać śmierci; nie wolno ci końca życia przyśpieszać! Czyż ci znane Stwórcy wyroki? A może On jeszcze długo przeznacza ci żyć na świecie...
— Prawda, zbłądziłem. Mea culpa. Powiedziałem to w zapomnieniu. Żałuję tego. Będę już czekał cierpliwie. Niech się dzieje wola boska! — szeptał z wysiłkiem chory. Nie chciało się wierzyć, że to on sam przed chwilą grzmiał tak piorunującym głosem.
Po odejściu księdza chory oddychał znacznie słabiej. Spostrzegłszy to, kazałem p. Maciejowej donieść o tem asystentowi, doktorowi Gabryszewskiemu. Doktor kazał dać choremu 25 kropel laudanum i pół kieliszka wina. Pomimo to, osłabienie widocznie się wzmagało. Wtedy kazałem znowu wezwać doktora Gabryszewskiego.
Zapytałem go: czy nie jest to już konanie?
Podszedł ku choremu, wpatrzył się weń uważnie i po chwili, zwróciwszy się ku mnie, kiwnął głową na znak, żem się trafnie domyślił.
Chory leżał z oczyma otwartemi, w sufit wlepionemi, oddychał głęboko, a z rzadka i za każdem odetchnieniem jęk głuchy wydawał.
Doktor Gabryszewski nie spuszczał zeń oka.
Nareszcie chory jęknął tak dosadnie i charakterystycznie, że wydało się jakby jęk ten podkreślił. Usłyszawszy to, wszyscyśmy pojęli, iż po takim jęku drugi nastąpić już nie może.
Doktor Gabryszewski szybko zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Czy widziałeś pan? widziałeś? — Co takiego? — spytałem zdziwiony.
— A to rzecz niesłychana! Tylu konających w życiu widziałem, a nic podobnego mi się nie przytrafiło. Stałem czekając dopóki nie skona, żeby mu zamknąć powieki. A on po skonaniu sam sobie je zamknął.
W tej chwili wybiła piąta godzina rano.
Księdza Gorgoniego wyniesiono do trupiarni.

∗                    ∗

O godzinie 10 rano, otoczony sztabem młodych lekarzy, wszedł z wizytą do separatki mojej profesor Rydygier. Po zbadaniu stanu mego zdrowia i po wydaniu stosownych przepisów i rozporządzeń, prosił mię profesor, żebym mu opowiedział ostatnie chwile księdza Gorgoniego. Kiedym je opowiedział tak, jak wam tu opisałem, na pięknem a szerokiem czole uczonego profesora osiadła poważna zaduma, a jeden z młodych asystentów w te odezwał się słowa:
— O! znam podobne usposobienia: spotykałem ich niemało. Pomodlą się sobie, porozmawiają z Panem Bogiem, a potem ruszają na tam ten świat z tak dobrą miną i tak ochoczo, jak na ucztę jaką.


Nieśwież.Aleksander Walicki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Walicki.