W kolegjum św. Ludwika
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W kolegjum św. Ludwika |
Pochodzenie | Najwyższy lot |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Henri Kossowski! Henri Kossowski! — wołał pękaty monsieur Delarue, wychowawca szóstej klasy w Kolegjum św. Ludwika w Paryżu.
— Henri Kossowski! Henri! Henri! — dopomagali uczniowie, czyniąc niebywały hałas i zgiełk.
Henryk jednak nie słyszał, bo był bardzo poważnie zajęty.
Miał właśnie spotkanie z zaklętym wrogiem-siódmoklasistą, Maurycym Lefèvre’m.
Siódmoklasista, już mocno wąsaty, barczysty i rozrosły, słynął jako atleta. Nie lubił silnego i zwinnego Polaka, dokuczając mu przy każdej sposobności. Długo znosił to Henryk, aż pewnego razu nie wytrzymał i machnął Lefevre’a naodlew w twarz. Wywiązała się bójka, po której Henryka odprowadzono do szkolnego szpitala, lecz odtąd Maurycy starannie unikał nowego spotkania.
Natomiast Kossowski marzył o tem, aby zmierzyć się z nim jeszcze raz. Nie bał się już atlety, gdyż spostrzegł, że o ile jest straszny w pierwszem spotkaniu, o tyle szybko słabnie, gdy walka się przeciąga.
— Zmęczę go i wytchnie mi się jak odkorkowana lemonjada — myślał, szukając przeciwnika i przy każdej okazji zaglądając do lokalu siódmej klasy.
Dziś nareszcie spotkał się z Maurycym i, stanąwszy przed nim, powiedział zupełnie spokojnym głosem:
— Spróbujmy się jeszcze raz, kolego!
Rozpoczęli pojedynek. Henryk już oberwał parę potężnych ciosów, lecz czuł, że „lemonjada“, wyszumiawszy się, zaczyna słabnąć.
Kossowski szybko się uwijał koło przeciwnika, gdy naraz ucapił go za kołnierz monsieur Delarue i wrzasnął:
— Znowu bójka?! Co za nieznośny polski temperament! Stój! Przyszła dla ciebie depesza... pilna!...
Zły był chłopak, że oderwano go od roboty, lecz, poprawiwszy na sobie ubranie, wziął depeszę i zaczął czytać.
Twarz mu zbladła i groźnie się nachmurzyły brwi.
— Jutro odjeżdżam... — oznajmił cichym głosem.
— Dokąd? — zapytał wychowawca.
— Do Polski... Powstanie Ukraińców... Lwów zagrożony... Starszy brat już w wojsku. Ojciec telegrafuje, że wszyscy muszą bronić ojczyzny... Jadę jutro!
Nazajutrz Henryk Kossowski, żegnany przez profesorów i kolegów, opuszczał piękny ginach Kolegjum Św. Ludwika.
Przed odejściem rozejrzał się uważnie i, spostrzegłszy Maurycego, krzyknął mu:
— Dokończymy później, jeżeli powrócę...
— Dobrze! — odkrzyknął Lefèvre. — Powracaj szczęśliwie, Henri!
Gdy chłopak odjechał, koledzy długo mówili o nim, zazdroszcząc oczekujących go przygód na wojnie i silnych wrażeń.
Profesorowie kiwali głowami i rozprawiali o Polsce, podziwiając zaciętą ofiarność w obronie swej wolności i prawdy.
— To już nie dzielność, moi panowie — odezwał się dyrektor kolegjum, — lecz bohaterstwo, poświęcenie ojczyźnie wszystkiego, co jest najdroższe, nawet dzieci własnych! Wielki to naród i świetna będzie jego przyszłość!
Henryk Kossowski przybył do Polski.
Na granicy spotkał go ojciec.
W kilka dni później chłopak był już w oddziale kapitana Boruty-Spiechowicza i, klnąc po francusku, zdobywał Górę Św. Jacka i nacierał na cofających się Ukraińców.
Po skończonej odsieczy Lwowa, Henryk pomaszerował na wschód, aby bić się z bolszewikami; dwa razy ranny, po krótkiej kuracji, powracał do pułku i bił się dalej.
Gdy młode polskie wojsko odparło zuchwałe, dzikie hordy czerwonych zbirów, Henryk Kossowski mógł już powrócić do Paryża.
Całe Kolegjum wraz z profesorami stanęło w szyku na podwórzu, aby powitać bohatera.
Sam dyrektor wprowadził chłopaka i wszyscy ujrzeli na piersi Henryka krzyżyk Virtuti Militari i francuski medal walecznych.
Długo wiwatowali uczniowie kolegjum i profesorowie, lecz dyrektor podniósł rękę do góry i wszystko ucichło.
— Panowie, — zaczął dyrektor, — witamy szczęśliwie powracającego do naszego grona przyjaciela, kolegę i wychowanka. Powrócił z wojny, gdzie życie swoje narażał codziennie, nie myśląc ani o sobie, ani o zaszczytach. Walczył za ojczyznę, która musi być wolna i wielka. Kraj, za który nawet dzieci życie swoje oddają, jest wart świetności i szczęścia. Pamiętajcie o tem, młodzi Francuzi, i przechowajcie dawne tradycje przyjaźni Francji i Polski. Niech żyje Polska! Niech żyje młody bohater — Henryk Kossowski!
Była to bardzo uroczysta i podniosła chwila.
Profesorowie ściskali ręce Henrykowi, a koledzy tak się darli, wiwatując, że nawet kilku policjantów, zaniepokojonych wrzawą, zajrzało na podwórze Kolegjum.
Nareszcie uczniowie rozpierzchli się po gmachu, śpiesząc do klas.
Wieczorem Henryk Kossowski podszedł do Lefèvre’a i rzekł:
— Powróciłem, więc możemy zakończyć nasz pojedynek...
— Z przyjemnością — odparł Maurycy. — Starannie uprawiałem boks!
— Co do mnie, to przez czas wojny zarzuciłem wszelkie sporty — rzekł Henryk. — Cóż chcesz — wojna!
Chłopcy zakończyli swój pojedynek.
Maurycy Lefèvre został odprowadzony do szpitala, a Henryk umył się i spokojnie usiadł przy stole, aby odrobić lekcje.
O pojedynku dowiedział się dyrektor i, zawoławszy do siebie Henryka, zapytał go:
— Jak się to stało, żeś zwyciężył Lefère’a, który jest atletą?
— W wojsku uczono nas, że kto chce zwycięstwa, musi rzucić naprzód przed siebie swoje serce, a później pamiętać tylko o tem, aby dotrzeć do niego, zwalczając wszystkie przeszkody! — objaśnił chłopak. — Tak uczyniłem w pojedynku i — zwyciężyłem.
— Jest to dobry sposób, lecz do tego trzeba być prawdziwym mężczyzną — zauważył dyrektor.
— Na wojnie widziałem dziewczyny i małych chłopaków, którzy, rzucając przed siebie serce, zwyciężali, lub umierali z uśmiechem na ustach... — rzekł poważnym głosem Henryk.
Dyrektor nic nie odpowiedział. Zamyślił się głęboko.