<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Z daleka przybył
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z DALEKA PRZYBYŁ.

Jak ziemia szeroka i długa, rozrzuceni byli Polacy przez tragiczny los ojczyzny.
Jednym z najodleglejszych posterunków, gdzie przechowywano ojczystą mowę i pamięć o sławie polskiej, było małe miasteczko w dalekim Turkiestanie napół azjatyckie, napół rosyjskie, zwane Wierny.
Wtulone pomiędzy zbocza niebotycznych gór miasteczko to oddawna znało Polaków.
Urosłe z niedużej osady Sartów, Dżungarów i innych Mongołów Azji Środkowej, leżało przy dawnym historycznym szlaku odnogi „Zielonej Nefrytowej Drogi“, wielokrotnie wspominanej przez skrzętnych chińskich kronikarzy. Tą drogą ciągnęły przed dziesiątkami wieków karawany kupców chińskich na zachód do Persji, Grecji i Rzymu, później hordy wojowników azjatyckich, nad którymi powiewały sztandary Attyli, Temudżyna, Batu chana i Tamerlana Chromego; kamienie i studnie tej drogi widziały gońców chana Krymskiego z Bachczyseraju i padyszacha prawowiernych ze Stambułu, gdy obmyślali nowy krwawy najazd na Europę i gdy rzucali wici bojowe w mrowie dzikich koczowników. Gdy się odbywały te wielkie wojny półksiężyca z krzyżem, Nefrytową Drogą i przez Wierny ciągnęły smutne orszaki jeńców, których gnano, aż hen, poza wielki mur tajemniczych Chin. A wśród tych jeńców i branek często rozlegały się głosy:
— Jezus, Marja!...
— Ojczyzno nasza! Polsko umiłowana! Dla Ciebie cierpienia i niewolę znosimy...
W Wiernym, gdzie przed wiekami nieraz popasali gnani z zachodu Polacy i Polki, wzięci w jasyr azjatycki, urodził się Bolesław Dekański.
Jego oczy dziecięce widziały szczyty groźnego Tiańszanu, uszy słyszały chrapliwą mowę walecznych tubylców, a pamięć przechowała rzewne opowiadania matki o Polsce, Polakach i ich twardych i krwawych losach.
Od dzieciństwa rozpalono w sercu i duszy chłopięcia ogień umiłowania Ojczyzny i palił się ten ogień przez całe krótkie, lecz piękne życie Bolka. Wybujał on i wzmógł się jeszcze bardziej na tle barwnej dziczy azjatyckiej, ożywiony w wyobraźni dziecka opowiadaniami matki i książkami polskiemi. Romantyczną żądzę przygód i czynów dla dobra swego kraju, o którym w domu tak serdecznie marzono i do którego wzdychano z wygnania, rozniecił jeszcze bardziej pobyt na Ukrainie, dokąd przerzucono rodziców Bolka. Tu, w Humaniu, tak łatwo było o niezatarte jeszcze ślady dawnych dziejów, gdyż w pieśniach i gadkach ludowych pozostały imiona głośnych watażków kozackich, a obok nich polskich hetmanów i przesławnych rycerzy.
To też matka nie zdziwiła się, gdy pewnego razu Bolek wpadł do domu i zawołał:
— Dziś czytaliśmy w gimnazjum odezwę generała Hallera, który z Murmanu wzywa wszystkich Polaków pod broń. Mam 16 lat, umiem strzelać, mam silne ręce — idę! Mamusiu, jakżeż jestem szczęśliwy! Nareszcie, dla swoich, za ojczyznę!
Twarz mu pałała, w oczach jarzyły się iskry uniesienia.
Nazajutrz już zapisał się do oddziału polskich ochotników, a w kilka dni później wraz z innymi chłopcami wysłano go do Polski i przydzielono do 21-go pułku piechoty.
W pułku czekało go wielkie zmartwienie.
Bolek był małego wzrostu, szczupły i wątły, dowództwo więc nie zgadzało się na przyjęcie go do szeregów bojowych i przez kilka miesięcy spełniał tylko służbę wartowniczą przy magazynach i składach. Stojąc na warcie lub w wolnych chwilach w koszarach, zapamiętale zajmował się gimnastyką, aby stać się mocnym. Udało mu się. Pierś mu się rozszerzyła, barki się rozrosły, a mięśnie nabrały giętkości i siły.
Zaczął ponownie napastować oficerów swego baonu, aby go wysłano na front. Prosił tak uporczywie, stanowczo i błagalnie, że nareszcie pewnego pięknego dla siebie dnia usłyszał grzechotanie karabinów maszynowych i wymarzone od dzieciństwa gwizdanie kul na froncie mińskim. Ataki i kontrataki, marsze naprzód i wtył, wywiady — wszystko przetrwał mały a cichy zawsze Bolek Dekański.
W październiku 1919 roku pułk stanął do bitwy pod Połockiem. Sumiennie i odważnie bił się w szeregach chłopak polski, zrodzony na wygnaniu, w sercu Azji, do chwili, aż mu utkwiła kula w nodze. Rana była poważna. Lekarze w Krakowie a później w Warszawie nie mogli wydobyć kuli i pozostawili ją Bolkowi na pamiątkę z wojny.
Noga mu wciąż nieznośnie dokuczała, kulał chłopczyna, ale trzymał się ostro.
Znowu zaczął obijać progi urzędów wojskowych, prosząc się na front do swego pułku.
— Nie możemy brać inwalidów! — odpowiadano mu stanowczo.
Bolek zrozumiał, że już nic na to nie poradzi i wstąpił do szkoły podoficerów, lecząc się jednocześnie forsownie.
Ukończył szkołę i wysłano go do pułku jako kaprala do ćwiczenia rekrutów. Noga bolała go czasem dotkliwie, lecz nauczył się nie kuleć, ilekroć dojrzał zdaleka oficera.
Ta chytrość pomogła Bolkowi. Dostał się do litewsko-białoruskiej dywizji i z nią maszerował wszędzie, dokąd ją rzucały losy wojny. Bił się kilkakrotnie i, utykając, a czasami nawet podpierając się kolbą, chodził do ataku na bagnety, biorąc karabin w rękę dopiero wtedy, gdy wróg był o kilka kroków od szeregów.
Oficerowie i żołnierze podziwiali nieraz zimną krew i pogodny zawsze nastrój chłopca.
— Jakby na przechadzkę idzie do ataku ten malec! — mówiono o nim.
Nareszcie przedstawiono go do „Virtuti Militari“.
Serce Bolka wezbrało radością.
— Oj! W domu będą szczęśliwi i dumni ze mnie! — myślał chłopak, uśmiechając się do siebie.
Wiedział, że zasłużył na ten krzyż sumienną i szczerą pracą, ale był rad, że ojczyzna ją oceniła, ojczyzna, o której teraz włącznie myślał i którą kochał z całej siły, nad życie i zdrowie mały, kulawy kapral, co szedł do ataku, jak na przechadzkę, podpierając się karabinem.
Bolek brał wraz z dywizją udział w nieszczęśliwych bitwach pod Grodnem, gdzie polskie wojska zmuszono do odwrotu.
20 lipca poczęła się cofać litewsko-białoruska dywizja.
Najpierw wyruszyła artylerja. Kompanja, w której służył Dekański, otrzymała rozkaz zatrzymania bolszewików około przeprawy przez most, aby działa mogły odejść dalej i zająć dogodną pozycję.
Bolszewicka kawalerja kilkakrotnie rzucała się do ataku, lecz wprawna i ostrzelana wiara szybko ją rozpraszała celnemi salwami.
Nareszcie sztab bolszewicki, zrozumiawszy zadanie kompanji i widząc niebezpieczeństwo wznowienia boju, jeżeli artylerja zajmie nową pozycję, rzucił na obrońców mostu znaczne siły.
Zasypano szańczyki Polaków gradem kul i pocisków armatnich. Takiego ognia nigdy jeszcze nie widziała kompanja, lecz siedziała, jak mysz, zaszywszy się w ziemi. Wytrzymała — straty jednak były wielkie. Zginęli wszyscy oficerowie i Bolek wkrótce zauważył, że komenda przypadła jemu, jako kapralowi.
A był to ostatni czas, aby ktoś objął komendę, gdyż bolszewicy, przekonani, że w szańcach pozostała tylko mała garstka obrońców, ruszyli z krzykiem do ataku.
— Chłopcy! — krzyknął Bolek Dekański, wstając i swoim zwyczajem opierając się na karabinie, jak na lasce. — A podpalcie-no most!
Kilku żołnierzy ześlizgnęło się ze stromego brzegu i spełniło rozkaz. Most płonął dobrze, bo był zbudowany ze smolnych, sosnowych desek i belek.
Gdy żołnierze powrócili, Bolek rzucił okiem na swoją kompanję. Mało z niej już pozostało. Później zmierzył okiem przestrzeń, dzielącą szańce od napierających bolszewików, którzy co kilka kroków padali na ziemię, kryjąc się przed celnemi strzałami Polaków.
Po chwili kulawy kapral wygramolił się z szańczyka i krzyknął:
— Chłopcy za mną! Niech żyje Polska!
I pobiegł, kulejąc i opierając się na karabinie, aż porwał go, gdy bolszewicy byli tuż przed nim. Wiara pędziła obok kaprala, często wyprzedzając go i gęsto padając trupem.
— Bij! Za Polskę! — rozlegały się ochrypłe głosy...
Później te głosy umilkły... Umilkły na zawsze...
Nikt już nie powrócił do swoich.
Wiara została w polu wraz z kulawym kapralem, cichym Bolkiem Dekańskim, bo szła nie na życie, ale na śmierć w najcięższej chwili walki o Ojczyznę, o honor i szczęście swego narodu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.