W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
MĘKA JEST NIEODSTĘPNYM CIENIEM CZŁOWIEKA...

Gdy powróciliśmy z tej wyprawy myśliwskiej do Władywostoku, wygłosiłem w Towarzystwie Geograficznem szczegółowy referat o wszystkiem, co widziałem na Hance i zaproponowałem, że po paru tygodniach, gdy już lato nastąpi, odbędę wraz z konserwatorem Muzeum, młodym entomologiem, nową podróż nad jezioro, dla uzupełnienia zbiorów zoologicznych.
Z propozycją moją zgodzono się całkowicie, i w maju już byliśmy gotowi do podróży.
Nadeszły dni pogodne, gorące, pełne blasku słonecznego. Wszystkie drzewa i krzaki już się rozwinęły i kwitły. Na polanach leśnych wybujały lilje, peonje i dioskoreje (dioscorea). Szmaragdowe młode liście pokrywały jesiony, lipy, dąb korkowy, orzech grecki i graby. Kwitły jabłonie i czeremchy. Nocami w gąszczu leśnym migotały ogniki latające. Były to świecące owady, których część pełzała w gęstej, soczystej trawie, świecąc sobie, niby latarkami, w poszukiwaniu pożywienia. Śpiewały rozmarzone słowiki. Nad zalanemi słońcem kwiatami unosiły się olbrzymie, jak jaskółki, ciemno-granatowe „motyle Maaka“ (Papilio Maackii) i żółte, centkowane „Apollo“... Wszędzie wrzało i kotłowało się od istot żyjących, cieszących się z lata, ze słońca, z gorących dni i ciepłych, pełnych tajemnicy nocy.
Na Hance wszystko się zmieniło. Zielone morze trzcin i krzaków zlewało się na widnokręgu z połyskującem zwierciadłem jeziora. Było ono podobne do wielkiego diamentu, oprawnego w zieloną emalję, upiększoną diamentami drobniejszych jezior. Na północy, wijąc się, jak cienki wąż, pośród porosłych lasami brzegów, płynęła z Hanki rzeka Sungacza; tą rzeką brnęli w jesieni do ojczyzny Koreańczycy ze swemi skarbami, wydartemi kniei, a za nimi dążyli kozacy i wieśniacy rosyjscy w celu mordu i rabunku.
Nad zielonem morzem trzcin, sitowia i krzaków nie unosiły się już, jak wczesną wiosną, niezliczone stada gęsi, kaczek i łabędzi; nie miotały się w powietrzu zwinne bekasy, nie krzyczały przeciągle i cienko ptaki drapieżne, wyglądające zdobyczy.
Wszystko, co było tu przelotem, już odleciało na północ, a co miało pozostać na całe lato i jesień, pozostało i ukryło się w gąszczu zarośli i w labiryncie potoków, rzeczek i małych jezior.
O polowaniu nie mogło być mowy, gdyż ptactwo było już zajęte swemi gniazdami i oczekiwało przyszłego potomstwa.
Uprawialiśmy tedy z mym towarzyszem inny sport.
On błądził po zaroślach, łapiąc motyle, żuki i inne owady, ja zaś, uzbrojony w dobrą wędkę angielską i w niedużą sieć, dokonywałem napaści na wodnych mieszkańców jezior i rzeczek kotliny Hanki. Zdobycz moją stanowiły szczupaki, karpie, karasie, liny oraz szczególny gatunek ryb, t. zw. „kasatka“. Jest to nieduża, żółto-szara ryba, długości około 30 cm., z kształtu przypominająca rekina; posiada ona na grzbiecie i na dolnych płetwach ostre kolce. Te „kasatki“ popsuły mi dużo krwi, gdyż, pływając stadami, rzucały się na moją przynętę, odstraszały inne ryby i wywoływały przez to me przekleństwa, gdyż do jedzenia i do zbiorów, jako bardzo pospolite w tym kraju, nie były zdatne.
Koczowałem dość długo w okolicach Starego Jeziora, o którem już wspominałem w poprzednim rozdziale. Zauważywszy wielką ilość ryb, pluskających się po zachodzie słońca, postanowiłem urządzić tam większy połów. Spuściłem w jezioro specjalną sieć, tak zwaną z tatarska na Syberji „morda“. Jest to worek z sieci, rozpięty na drewnianych obręczach z wąskim otworem do wnętrza. Nawet duża ryba przez ten otwór potrafi się wcisnąć do „mordy“, lecz wyjść nie może, ponieważ to wejście przedstawia okrągły i wąski koniec sieci, wsunięty, jak lejek, do wnętrza. Do sieci kładzie się kawał mięsa lub chleba, poczem sieć spuszcza się na dno, zapomocą uwiązanych kamieni i przymocowuje sznurami do wbitych w dno palów lub do drzew nadbrzeżnych.
Po wrzuceniu swej sieci do Starego Jeziora, powróciłem do obozu, ale za godzinę postanowiłem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zacząłem wyciągać „mordę“ i uczułem, że szła bardzo ciężko. Z trudnością wywlokłem ją na brzeg i ujrzałem kilkadziesiąt ryb, które zdążyły już wcisnąć się do mojej sieci.
Były to dość duże łososie z gatunku „Keta“, karpie i, naturalnie, obrzydłe, natrętne „kasatki“.
Wrzuciwszy sieć zpowrotem, zaniosłem do obozu obfitą zdobycz. Wieczorem, siedząc przy ognisku z entomologiem i walcząc zawzięcie z komarami, po herbacie zaproponowałem mu, abyśmy poszli obejrzeć sieć, w której niezawodnie musiała być nowa porcja ryb. Roznieciliśmy więc niewielkie ognisko, aby nam przyświecało z brzegu, a później podeszliśmy do sznura, do którego była uwiązana „morda“.
Jakież było me zdziwienie, gdy przy palu sznura nie znalazłem!
Hakiem uwiązanym do długiego drąga, napróżno wymacywałem sieć. Nie wiedziałem, co mam myśleć i robić... Staliśmy, patrząc na siebie ze zdumieniem.
— Uważaj pan! — rzekł mój towarzysz. — Czy to nie jakiś zapomniany ichtiosaurus zaplątał się w pańskie sieci i porwał je z sobą?
— Chyba, że tak! — zgodziłem się.
Chodziliśmy brzegiem, szukając śladów sieci. Rozeszliśmy się wreszcie w różne strony, i wkrótce mój towarzysz zaczął na mnie wołać. Przybiegłem, on zaś wskazał mi w milczeniu kilka kęp, wystających z jeziora. Przy kępach woda się kotłowała, gdyż coś bardzo dużego się w niej miotało. Przy blasku księżyca na jedną chwilę wynurzyły się z wody obręcze sieci, lecz wnet znów się pogrążyły, a woda z nową siłą zakipiała dokoła.
— Fakt, że to ichtiosaurus! — zaśmiał się mój towarzysz.
Ale ja już byłem wściekły i szybko zrzucałem z siebie ubranie. Wziąwszy z sobą drąg z hakiem, wszedłem do wody. Trafiłem na miejsce niegłębokie i wkrótce byłem już przy kępach. Złapałem ręką za obręcze sieci, ale natychmiast coś z siłą wyszarpnęło mi ją zpowrotem.
— Chodź pan tu! — zawołałem do entomologa. — To rzeczywiście ichtiosaurus i, jeżeli pan go złapie, to pozwolę panu wsadzić go na szpilkę i umieścić pod szkłem!
Konserwator nie dał się prosić i wkrótce był już przy mnie. Z trudnością odplątaliśmy sieć, która się zaczepiła za kępy i trzciny i dowlekliśmy ją do brzegu. Tam znowu roznieciliśmy ognisko i wtedy rozpoczęliśmy polowanie. Wkrótce już wiadomo było, z kim mieliśmy do czynienia. Był to olbrzym — szczupak, długi prawie na dwa metry. Wpakował łeb do sieci, ale wyciągnąć go nie mógł, więc szamocąc się, zerwał „mordę“ i aż tu ją zawlókł.
Entomolog z bardzo dużą wprawą rozpruł szczupakowi brzuch i pomógł mi wyciągnąć go na brzeg. Ważył nie mniej, niż 120 funtów! W sieci znaleźliśmy kilka karpi i linów, i na tę właśnie żywą przynętę złapał się nieszczęśliwy szczupak, który pewno oddawna był postrachem i klęską dla mieszkańców Starego Jeziora.
Powróciliśmy do naszego obozowiska, obładowani zdobyczą, i zaczęliśmy przyrządzać sobie wieczerzę.
Po smacznej zupie z linów, siedzieliśmy przy ognisku, dzieląc się wrażeniami ubiegłego dnia. Patrzyłem na kotlinę Hanki, doskonale widzialną z nieco wzniesionego miejsca, na którem rozbiliśmy swój obóz. Widziałem przed sobą ciemne morze trawy, trzcin i krzaków, a wśród nich, jak wielkie odłamki zwierciadła, duże i małe jeziora i wijące się wstęgi rzeczek i potoków, lśniących srebrem przy bladem świetle księżyca. Nagle w jednem miejscu, wśród zarośli, daleko od nas spostrzegłem mały ognik. Było rzeczą jasną, że nie jesteśmy samotni na trzęsawisku. Jacyś ludzie palili ognisko, siedząc przy niem, jak my przy swojem, gwarzyli, myśleli, cieszyli się lub tęsknili. Czasami można było zauważyć, że jakaś czarna sylwetka przesuwała się na tle płonącego ogniska lub nawet całkiem je zasłaniała.
Jacyś ludzie czaili się w tych moczarach. Co tam robili? Nie byli to ani myśliwi, ani też rybacy, gdyż nie była to pora właściwa dla tego rodzaju zajęć. Zaciekawił mię dlaczegoś ten ogień tajemniczo i dyskretnie połyskujący w zaroślach.
Nazajutrz od rana, zapamiętawszy kierunek, ruszyłem na poszukiwania naszych sąsiadów, którzy przybyli tu pewno nie poto, aby wsadzać ryby do formaliny, lub wbijać motyle i żuki na szpilki.
Posuwałem się brzegiem niewielkiej lecz głębokiej rzeczułki, która, szumiąc i pluskając na zakrętach, biegła do Hanki.
Czasami samotny kaczor wypłynął z trzcin, lecz, zauważywszy mnie, w popłochu rzucał się zpowrotem w gąszcz, gdzie jego małżonka siedziała z pewnością w gnieździe na jajach. Czarne kuliki o białych piersiach i ogonach, pogwizdując przeciągle, leciały przede mną wzdłuż brzegu, co chwila siadając na żwirze poto tylko, aby się natychmiast zerwać i odlecieć nieco dalej. Ryby pluskały w zacisznych zatokach i na mieliznach. Kwilił sęp, zawieszony pod srebrzystym, jak łabędź, obłokiem, wypatrując łupu w postaci żaby lub wyrzuconej na brzeg martwej ryby.
Nagle usłyszałem miarowy plusk wody i cichą pieśń rosyjską:
„Sam na świecie samotny,
I tylko niebo nade mną...“
Zatrzymałem się w trzcinach i czekałem.
Z za krętej pętli, utworzonej przez rzekę, dość szybko płynęła z wartkim prądem malutka tratwa, sklecona z czterech belek, związanych przy końcach giętkiemi prętami. Na przodzie leżał worek, widocznie z żywnością, dwie wędki i kociołek. Pośrodku stał człowiek rosły, w ubraniu podartem, bez czapki i bez obuwia. Miał twarz opaloną na czarno przez słońce, bujną czuprynę i gęstą, czarną brodę. Długim drągiem, miarowo wyciągając go z grząskiego błota, odpychał się od dna i płynął, mrucząc smętną piosenkę. Zauważyłem, że miał siekierę, zatkniętą za zwykły sznur, który mu zastępował pas.
Gdy podpłynął do mojej kryjówki, wyszedłem na brzeg i zawołałem:
— Skąd i dokąd płyniecie?
Na dźwięk mego głosu nieznajomy drgnął i, zanim zdążyłem powtórzyć pytanie, olbrzymim susem skoczył z tratwy na przeciwległy brzeg i ukrył się w zaroślach. Drąg wpadł do wody i płynął tuż przy brzegu. Uchwyciłem go, zahaczyłem nim tratwę i przyciągnęłem ją do brzegu.
Zrozumiałem, że dla tego wędrowca każde spotkanie było przykre albo wprost niebezpieczne. Długo siedziałem przy tratwie i widziałem, jak trzciny poruszają się, wskazując kierunek ucieczki brodatego człowieka. Po pewnym czasie poczułem, że ktoś uważnie i uporczywie mi się przygląda. Wiedziałem, że tak będzie, ale długo nie mogłem znaleźć oczu, które mię badały. Wreszcie zobaczyłem kudłatą głowę, wysuniętą z nadbrzeżnego sitowia, i twarz wystraszoną, pełną niespokojnego oczekiwania.
Roześmiałem się i rzekłem:
— Nie macie się czego obawiać! Jestem człowiekiem prywatnym i nic mnie nie obchodzicie, przyjacielu!
Przyczajony człowiek długo milczał, przyglądając mi się coraz baczniej, wreszcie odezwał się głosem cichym, pełnym wątpliwości:
— Nie oszukacie?
— Skoro mi nie wierzycie — odparłem — rzucę wam drąg; zabierajcie swą tratwę i jazda dalej!
Rzuciłem mu drąg i odszedłem...
Powróciwszy do obozu, opowiedziałem entomologowi o swem spotkaniu z człowiekiem, który woli, aby przy nim nie było nikogo, z wyjątkiem — nieba nad głową, i o niepowodzeniu w nawiązaniu dyplomatycznych z nim stosunków.
— A! — rzekł. — Tu wszędzie po błotach i po lasach ukrywają się całe bandy przeróżnych ludzi, którzy są w bardzo złych stosunkach ze społeczeństwem, z policją i prawem.
Wkrótce towarzysz mój poszedł na swe skromne polowanie na żuki, ja zaś pozostałem w obozie i zacząłem malować akwarelą zdobytego olbrzymiego szczupaka. Kilkakrotnie słyszałem szelest w trzcinach i plusk wody, nawet wyraźnie odróżniłem głośny oddech człowieka. Uśmiechnąłem się, gdyż wiedziałem co niebawem zajdzie. Człowiek, zapewne oddawna ścigany, długo skradając się, krążył około naszego obozowiska i badał nasze rzeczy, aby z nich wywnioskować, kim jesteśmy.
Lecz po zachodzie słońca wyszedł z gąszczu i stanął przede mną o jakie 50 kroków, zdradzając każdym ruchem gotowość ukrycia się i ucieczki przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa. Stał milczący, po zwierzęcemu bacznie we mnie wpatrzony.
— Dość tego! — powiedziałem. — Łazicie po tych szuwarach przez cały dzień, jeszcze gdzie utoniecie! Siądźcie lepiej i napijcie się herbaty z sucharami!
Wahał się jeszcze przez chwilę, a potem podszedł i usiadł po drugiej stronie ogniska. Prawą rękę trzymał za plecami.
— Nic wam tu nie grozi, przyjacielu! — rzekłem, uśmiechając się — więc zatknijcie siekierę za pas, bo się zmęczycie.
Uczynił to, jak na komendę, i po chwili mruknął:
— Zawsze lepiej się przekonać co do sąsiadów...
— Zapewne! — zgodziłem się. — Nalewajcie herbatę i bierzcie cukier i suchary.
— Dziękuję! — rzekł już śmielej i zaczął pić herbatę, przegryzając ją najmniejszym kawałkiem cukru, jaki znalazł w woreczku.
Nie pytałem go o nic, czekając, aż sam zacznie albo się wykłamywać, albo zwierzać.
Wypiwszy szklankę herbaty, zaczął od pierwszego, mówiąc, że przybył tu dla połowu ryb, które miał zamiar solić i odstawiać na sprzedaż do pobliskiej wioski. Widziałem jednak, że na tratwie miał on tylko wędki, nie było zaś tam wcale ani zapasu soli, ani tem bardziej sieci i naczyń do przechowywania ryb.
Oczywiście — kłamał, więc milczałem. Poskrobał się w głowę, pomyślał i raptem wypalił:
— Z więzienia chabarowskiego uciekłem. Raz złapali, a teraz się udało...
Była to już szczera prawda.
— Będziecie tu lato spędzali?
Podniósł na mnie bystre, piwne oczy i mruknął:
— Nie wiem... jak się posiedzi...
Milczałem, aby pytaniami nie budzić w nim nieufności.
— Ja tu niedaleko sobie szałas zbuduję — oznajmił, a w jego głosie była i prośba i pytanie.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Będziemy sąsiadowali, a możecie nam dopomóc w łapaniu ryb i motyli.
— Dlaczego nie? — odparł żywo. — Karmić będziecie?
— Będziemy.
— No, to już zgoda! A teraz pójdę się urządzić. Dziękuję za poczęstunek!
Wstał i odrazu, jak wąż, wślizgnął się do zarośli.
Więcej tego dnia się nie zjawił. Nie chciał być natrętnym, bo to dumne sztuki — ci włóczęgowie syberyjscy! A może oczekiwał rewizyty? Wieczorem, gdy o jakiś kilometr od nas zapłonęło ognisko sąsiada, poszedłem do niego. Podchodząc, widziałem, że, posłyszawszy kroki, szybko się nachylił i wziął do rąk siekierę... na wszelki wypadek.
Powitał mię bardzo serdecznie, zaprosił do swego ogniska, przy którem gotowała się herbata w czarnym od dymu kociołku.
Z wielkiem zaciekawieniem oglądałem obozowisko mego nowego znajomego, gdyż spostrzegłem tam wiele przedmiotów, niezauważonych przeze mnie na tratwie, jak naprzykład karabin i żołnierski pas z nabojami.
— Gdzieżeście to ukrywali? — zapytałem, wskazując oczyma na broń.
Uśmiechnął się i odpowiedział:
— Takiej zabawki otwarcie nie można przewieźć! Gdym budował swą tratwę jeszcze w górach w lesie, wyżłobiłem jedną belkę i w niej ukryłem strzelbę. Może wypadnie zimę spędzić w lasach; jak wtedy da sobie człowiek radę bez karabinu? Kto go nakarmi i obroni?
Księżyc płynął wysoko po niebie, mały, szybki i tak bardzo jasny, że przesuwające się przed nim obłoki nie mogły przyćmić jego blasku. Błotnista równina była zalana srebrem, i zdawało się, że zamarła w niemym zachwycie. Ukojone spały trzciny i krzaki. Cisza zaległa jeziora i potoki, ryby nie pluskały i żaden dźwięk nie mącił wielkiego milczenia natury. Z głębi duszy powstała niewypowiedziana tęsknota, a wspomnienia cisnęły się do głowy.
Nie wiem dlaczego tu, na trzęsawisku, na bezludziu, wobec tego nieznanego mi włóczęgi, wobec zbiega więziennego poczułem nieprzepartą chęć i potrzebę podzielenia się z nim swą cichą, lecz męczącą tęsknicą.
— Siedzę tu z wami wśród szuwarów — szepnąłem — i nic nie wiem, co się dzieje z kochaną kobietą... Rozumiecie?... Nic nie wiem! Jakie to straszne... bo przecież może ona chora, umierająca w ciężkiej potrzebie... może... wreszcie... napróżno myśl moja biegnie do tej, która w tej chwili mojej tęsknoty innemu oddała swoje serce...
Wyszeptałem te słowa, instynktownie bojąc się znieważyć moment wielkiej, świętej ciszy; szeptałem ledwie dosłyszalnie, raczej myślałem głośno i byłem pewien, że siedzący naprzeciw mnie włóczęga nie dosłyszy mych wyznań cichych.
Lecz on odrazu podniósł rozczochraną głowę i wparł we mnie szeroko rozwarte źrenice, w których paliły się krwawe odbłyski ognia. Patrzał długo — i stała się rzecz dziwna i straszna! Nagle z oczu nieznajomego wyjrzała rozpacz i głęboko utajona męka, a potem krwawe łzy poczęły ściekał mu po twarzy i znikać w gęstej brodzie. Pojąłem, że włóczęga płakał, że czerwone blaski odbijały się w jego łzach, które są zawsze kryształowo czyste i szczere, czy płyną z oczu świętego, czy zbrodniarza, bo „łza, to ofiara duszy, w męce przebywającej“, jak mówią na Wschodzie.
Płakał długo, aż łkanie zaczęło nim wstrząsać, i przez łzy jął wyrzucać słowo po słowie, zdanie po zdaniu urywanym, łamiącym się głosem.
— Prawdę powiedzieliście... prawdę!... Tak i ja, tak i ja myślałem w tej chwili... Bo to widzicie... jak to było... Kochałem kobietę i przez nią dostałem się do więzienia... Potem uciekłem dla niej... ale inny, który ją kochał, zdradził mię... Złapali mię kozacy... Znowu więzienie i tęsknota za nią... I znowu uciekłem... alem jej już nie znalazł... wyjechała... Zdrajca, dowiedziawszy się, że jestem wolny, uciekł przede mną, i mówiono mi, że ukrył się tu gdzieś... na Hance... Przypłynąłem szukać go tu i rachunki zakończyć... A tęsknota żre serce i suszy duszę!... Prawdę mówicie... Może nie warto... bo tam może niema nawet cienia wspomnienia o mnie. — Ale to boli, boli...
Łkał głośno i drżał całem ciałem, ja zaś myślałem, że życie jest ogromnie kapryśne: to powlecze wszystko tajemnicą, to niespodziewanie odwróci najzazdrośniej ukrywaną kartę swej nigdy niezbadanej księgi.
Zrozumiałem, poco tu przybył ów włóczęga! Po zemstę za zdradę, za oderwanie go od umiłowanej kobiety... Wszystko było proste i jasne, jak księżyc na niebie, jak te łzy zbiega więziennego.
Odprowadził mię do ogniska a nazajutrz włóczył się ze mną po jeziorach, łapiąc ryby i wsadzając je do słojów z formaliną, lub uganiając się za motylami i pełzając po ziemi za żukami dla mego entomologa.
Siedzieliśmy na trzęsawisku jeszcze pięć dni. Na trzeci dzień włóczęga nie stawił się z rana. Przyszedł przed wieczorem, zziajany, z czupryną i brodą jeszcze bardziej potarganą, w ubraniu, pokrytem grubą warstwą błota i roślin wodnych.
Patrzał wzrokiem ponurym, ale stanowczym.
— Dziś znalazłem go w sitowiu na „Gęsim Potoku“ — mruknął. — Zaczaił się tam i nawet ognia nie palił. Ale dziś o świcie spostrzegłem człowieka, który wchodził na wysoki brzeg. To był on! Wnet przekradłem się jak wąż i wypatrzyłem dobrze wszystko. Ma rewolwer, karabin i siekierę... Jutro pójdę do niego...
Wypił z nami herbatę i poszedł.
Nazajutrz z rana, gdy przeglądaliśmy nasze zbiory, dobiegł nas pojedyńczy strzał. Przebrzmiał urwanym hukiem i zamilkł wstydliwie... Włóczęga nie powracał.
Nazajutrz przyjechał po nas kozak, naładował na wóz rzeczy i ruszyliśmy w stronę stacji kolejowej.
Gdy, oczekując na pociąg, chodziliśmy po peronie, spostrzegliśmy grupkę ludzi, otaczających młodego człowieka o przystojnej, wesołej twarzy. Opowiadał on coś zasłuchanym kozakom i stróżowi kolejowemu. Podeszliśmy.
— Bałem go się, bo to katorżnik, więc pojechałem na Hankę... Siedzę w sitowiu, aż on raptem, jak tygrys, rzuca się do mnie z siekierą. Strzeliłem z rewolweru. Tylko plusnął mi do „Gęsiego Potoku“ i popłynął po krzyż i mogiłę...
Przykre mi się wydało to opowiadanie. Odszedłem na bok i zwróciłem oczy na zachód, gdzie pozostały moczary i zarośla trzcin.
Wstał przede mną obraz ukojonego ciszą trzęsawiska, zobaczyłem ognisko i przy niem włóczęgę, płaczącego łzami krwawemi od blasku płomieni...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.