<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W matni
Pochodzenie W matni
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1898
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wiele mil przejechali podróżni głuchym, ciemnym borem, nim rozstąpiły się zwarte szeregi drzew, zmrok pobladł i obciążający konary puch śnieżny, stał się bardziej przejrzystym. Drożyna wyrównała się i wybiegła na obszerną łąkę, gdzie ostatnie cienie boru, wydłużone i rozjaśnione, kładły się na śniegi iskrzące w promieniach zachodu. Jasne blaski daleko za tajgą gasnącego słońca biegły w te tropy za podróżnymi, przedzierały się przez las, przez splątaną sieć gałęzi, po tajemniczych, okiem nie dających się dostrzedz drogach, złocąc w przelocie czarne kolumny drzew.
Koń Aleksandra niecierpliwił się, wyrzucał głową, wstrząsał trendzlą, ale naprzód nie puszczały go sanie z kibitką, obitą wojłokiem, które ciągnął gruby byk. Na byku siedział zgarbiony Jakut w bufiastej sukmanie i nucił piosenkę. Obaj nie śpieszyli się wcale. Aleksander w zamyśleniu patrzał przed siebie, koniowi popuściwszy cugle. Lecz gdy wyjechali z zarośli i ukazała się boczna drożyna, wiodąca na przełaj do małego domku pod gajem, Aleksander zręcznie wyminął Jakuta i po głębokim śniegu kłusem pojechał w tę stronę. Jego wierzchowiec powitał dom kilkakrotnem rżeniem. Na podwórze z radośnem skowyczeniem wyskoczył duży, czarny pies.
— Ajaks!... dobry pies!... Poznał pana! — gadał do niego Aleksander, zsiadając z konia. Pies skoczył mu na piersi i próbował liznąć go po twarzy. Jednocześnie we drzwiach jurty ukazał się niewysoki, brodaty mężczyzna w ogromnej futrzanej czapce, futrzanem obuwiu i reniferowej burce, niedbale na ramiona narzuconej. Chwilę wpatrywał się w przybyłego, nim go poznał, poprawił okulary i podszedł żwawo z wyciągniętą ręką. Aleksander tę rękę w milczeniu uścisnął i dalej zdejmował juki i siodło.
— Czy pomódz? — spytał go towarzysz, trzymając się zdala od konia, który szczerzył zęby i groził ukąszeniem.
— Lepiej nie, Jakóbie. Wrony złościć się zacznie.
— Droga ciężka; schudł Wrony. Cóż żona?
— Żony niema, umarła... — cicho wyrzekł Aleksander.
— Umarła!... — powtórzył Jakób, cofając się mimowoli.
Aleksander głowę spuścił i drżącemi rękami odpinał dalej popręgi.
— Umarła... — powtarzał Jakób.
Sanki wjechały w podwórze. Aleksander wyjął z kibitki owiniętą w futra dziewczynkę i poniósł ją do jurty. Jakób pośpieszył przymknąć za nim drzwi.
Rozebrali dziecko i postawili na ziemi. Tarła zaspane oczki rączkami i kaprysiła trochę. Aleksander z Jakutem wnosili przywiezione na saniach rzeczy.
— Nie płacz, panienko! — perswadował jej łagodnie Jakób.
— Nie jestem panienka!
— Ale herbatę pewnie lubisz i placek z masłem?... Zaraz dostaniesz, poczekaj!
Dziewczynka spojrzała na niego przez paluszki.
— Pan będzie towarzysze!
— Będę towarzysze! będę wuj Jakób!... Zgoda?
— Poczciwi ludzie?
— Najlepsi ludzie! Mądra jesteś, jak widzę! Siadaj-no do stołu, a ja tymczasem placek zagniotę. Jak ci na imię?...
— Zosia!...
Pośpiesznie wdrapała się na wskazane miejsce i oparła łokcie na stole.
— Będziesz u tatki za mamę?... Czy może Jakutka jesteś? — dopytywała się, śledząc gospodarkę Jakóba.
Twarz mężczyzny powlokła się smutkiem.
— Niezupełnie... troszeczkę!
— A ja jestem zupełnie córeczka... Doprawdy — jestem!... Tatusiu, on nie wierzy, głową kiwa!...
Aleksander, który wniósł właśnie z Jakutem ostatnią skrzynię, spojrzał na nich zamglonym wzrokiem i stanął u komina chmurny, milczący. Rozmowa urwała się.
Uwagę Jakóba zajął całkowicie podpłomyk, który piekł się na żelaznym blacie. Od czasu do czasu spoglądał jednak ukradkiem na przyjaciela. Uderzyła go w nim wielka zmiana.
Śniada twarz porysowała się i zapadła, wązkie usta jeszcze się mocniej zacięły, podbródek naprzód wysunął, a duże ciemne oczy utraciły poprzednią żywość. Stał zgarbiony z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała. Jakób nie śmiał ani go pocieszać, ani pytać, gdzie żona umarła, gdzie pochowana. Ten człowiek zawsze sam sobie wystarczał. Krępowała go przytem obecność przewodnika Jakuta.
— Co słychać w domu?... Cóż Jakuci?
— A nic. W czasie twojej nieobecności nawet tu nie zachodzili. „Kapsie niema, herbaty nie daje!“ Słyszałem tylko, że znów wypływa historya z Tatarami. Istne pantofle Abu-Kazema.
— Słyszałem i ja. Zasiedatiel przyjeżdżał?
— Nie, ale oczekują go... Czy masz zamiar pogadać z nimi?...
— Pójdę.
Jakób zamyślił się.
— Jakuci są bardzo wzburzeni... — odezwał się po chwili.
Aleksander wzruszył ramionami.
— Cóż ja temu winien!
Przewodnik skończył pić herbatę i czekał na obrachunek. Aleksander wymówił sobie, że mu przedtem pomoże załatwić kilka gospodarskich czynności. Miał zwieźć z jeziora lód na wodę, gdyż żałował konia, a czas już było lód tak umieścić, by nie stopniał na wiosennem słońcu. Wody ze śniegu lub z przerębli nikt tu nie używa do picia, gdyż cuchnie. Wziął więc Jakut swego wołu i sanie i spuścili się w wąwóz, gdzie leżały szeregi dużych kryształowych tafli, przygotowanych jeszcze z jesieni.
Zorza już gasła. Gwiazdy jarzące tłumnie wyległy na niebo. Przy blasku ich pracowali długo. Po odjeździe Jakuta, Aleksander dobrą jeszcze chwilę sam kręcił się po podwórzu: przesuwał, ustawiał, otrzepywał, śnieg zrzucał ze stogu, jasła czyścił dla konia. Jakób podejrzywał go, że umyślnie nie wraca, by uniknąć rozmowy, gdyż niejedno mógł zrobić jutro. Nareszcie wszedł znużony i okryty szronem.
— Tatusiu, spać!... — płaczliwie zawołała Zosia.
— Chciałem ją rozebrać, — rzekł Jakób — ale niegrzeczna... nie dała się... Cóż, wszystko skończyłeś?
— Prawie wszystko.
Wziął córkę na ręce i zaczęli szeptać coś z sobą tajemniczo. Jakób zamknął czytaną przed chwilą książkę i w zamyśleniu patrzył w ogień. Aleksander znalazł się wkrótce obok niego. — Dziecko usnęło. Długo milczeli oba, nie wiedząc od czego zacząć. Wszystko wydawało im się tak błahe, a smutek jednego z nich tak ciężkim i nieuleczalnym.
— Nie smuć się! Czas wszystko złagodzi — szepnął nakoniec Jakób, kładąc rękę na ramieniu towarzysza.
Aleksander spuścił oczy, a wargi mu zadrżały.
— Tyś miał w życiu choć cokolwiek... Teraz masz córkę... Ja nic nie miałem.
— Daj pokój!
— Co zamierzasz robić?... Czy będziesz prosił, aby przenieśli cię bliżej miasta?
— Nie sądzę. Nie myślałem o tem... Plany zostały też same: gospodarstwo... Co tu innego możebne?
Jakób spuścił głowę.
— Wątpię, czy dadzą ziemi...
— Wątpisz, czy tutaj dadzą, cóż więc mówić o okolicach podmiejskich...
— W pobliżu miasta więcej towarzyszy; łatwiej dostać co potrzeba, a teraz będzie ci znacznie więcej potrzeba.
— Rozumie się, byłoby lepiej. Ale co o tem marzyć!... Nim przyjdzie odpowiedź na prośbę, minie miesięcy parę. Mogą odmówić... na pewno nawet odmówią... a ja tymczasem stracę rok cały. Wiosna za pasem — znowu nic nie zasieję. Przytem przeprowadzka związana jest zawsze ze stratą... Nie można zabrać wszystkich drobiazgów, na pozór nic nie znaczących, z których składa się gospodarstwo... Zresztą, jeśli mam ci prawdę powiedzieć, to wolę tu zostać. Tutaj, dadzą ziemi więcej, jeśli się dać zgodzą. Zbuduję młyn, zasiewać będę dużo i handlować mąką, na północ ją wysyłać. Konkurencyi nie będę miał żadnej; wszyscy tu mielą zboże w ręcznych żarnach, sieją mato. Wszędzie ceny na mąkę wysokie; możnaby coś odłożyć na powrót.
— Więc ty myślisz tu tak długo pozostać? — z przerażeniem nieledwie zapytał Jakób.
— Kto wie?...
— Gospodarstwo może nic nie dać. Będziesz musiał trzymać robotników, starać się tanio kupić, drogo sprzedać i mało płacić. Nie lękasz-że się w tych warunkach ostatecznie zatracić... duszę?
— Co mi po niej?... A ty swojej nie zatracasz?...
Jakób chciał mówić, ale Aleksander przerwał mu żywo. — Mój drogi, oddaliśmy, cośmy mieli. Reszta nasze! Kruszyna tego zostało i... liche. Biorąc jałmużnę od Jakutów, czyż nie stawiamy siebie w fałszywych warunkach? Czyż nie gubimy tej samej duszy, o którą się troszczysz?
Jakób nie zgadzał się, lecz milczał. Wszak powtarzał ciągle w sporach, w rozmowach każdemu, kto chciał słuchać: żyć jak pies, czego sam przykład dawał, o nic nie prosić, żadnych szczególnych praw dla siebie nie czekać i... trwać, tylko trwać! Rozumiał, że było to nad siły większości, mocno już znękanej. Te kilka rubli zapomogi rządowej nie wystarczały na najskromniejsze potrzeby. Braki trzeba było głodem łatać, na co Aleksander obecnie w żadnym razie nie mógł się ryzykować. Pocóż więc spierać się i przykrość mu robić!
— Myślisz, że mi to już nie zbrzydło? — mówił dalej Aleksander. — Ilekroć dziesiętnik przywiezie te kawałki masła, mąki, mleka różnego gatunku, zebrane po odrobinie od większych może jeszcze, niźli ja, biedaków, czuję, jak gdybym został wypoliczkowany. Nigdy nie miałem odwagi sprawdzać, czy waga i gatunek odpowiadają obietnicom gromady. W rezultacie kniaziowie i dziesiętnicy okradali mnie i gminę, dawali mniej, niż zebrali i zamieniali lepsze rzeczy na gorsze. Nigdy nie wystarczało! I co kwartał wojna o rozmiary jałmużny, ten targ poniżający! Że Jakuci starają się zmniejszać datki, to rzecz zupełnie zrozumiała. Takich jak my mają oni na karku setki, więc wcześniej, czy później skończyć się to dla nas musi, nie z filantropii bowiem karmią oni osiedleńców, lecz z obawy, ze zwyczaju. Gdy przekonają się, że im od nas nic nie grozi, odmówią. Czy nie mieliśmy już przykładów? Czy nie odmówili tobie domu?... A ma się skończyć, to im wcześniej, tem lepiej!... Teraz mam jeszcze środki, mam siły... Aby wyjść z błędnego koła prawie zawsze użyć trzeba trochę przemocy... A raz to konieczne, bo niema co rozważać, niema się co zastanawiać... Ja chcę wrócić do życia, więc biorę ziemię. Niech się obrażają, później się przeproszą. Ja mam prawo do tego i nie ustąpię. Mam zresztą córkę, taką dobrą, jak i inne dzieci — zakończył tonem stanowczym.
Jakób siedział ze spuszczoną głową. Czuł, że między nimi zaczął się wznosić mur, którego żadne nie mogły obalić dowodzenia, milczał więc i było mu przykro.
— Ognisko domowe!... zawsze i wszędzie to samo... — rzekł sobie w duchu.
Nie rozmawiali dłużej i uścisnąwszy sobie dłonie poszli spać.
Aleksander jak zwykle wstał pierwszy. Sypiał mało. Zajrzał do konia, rzucił mu siana, narąbał drzew, rozniecił ogień, czajnik postawił, ciasto zagniótł na placek, a Jakób i Zosia wciąż jeszcze spali; siadł więc przed kominem i doglądał piekącego się podpłomyka. Ajaks umieścił się tuż przy jego nogach, i zmrużywszy oczy, odwracał od ognia dużą swą głowę. Nagle nastawił uszy, otworzył oczy i zawarczał. Drzwi zlekka stuknęły.
— Trzymaj psa, cudzoziemcze!
— Cicho, obudzisz dziecko... Ajaks pst?...
Zgarbiony i pokorny wszedł Jakut ubogo odziany, z dużą głową i niezwykle wypukłemi oczyma.
— Jak się masz? Co słychać? Mów!... Siadaj! — witał go podaniem ręki Aleksander.
— Co ma być! Nic nie słychać!...
— Cośkolwiek a słychać! Siadaj... Zasiedatiel był?
— Był — niechętnie odpowiedział Jakut. — Głupi ludzie! bardzo głupi!...
Nieznacznie rozglądał się po jurcie swemi dziwnemi oczyma, za które przezwano go „Żabiem Okiem“.
— Dziewczynę przywiozłeś? — spytał, zniżając głos.
— Przywiozłem.
— Ziemi będziesz żądał?
Aleksander nachylił się i zaczął poprawiać placek.
— Myślisz, że ci żałuję? — rzekł Jakut. — Bierz ile sił starczy, będziesz miał dobry kawałek chleba... Ziemia tutaj urodzajna, oj, u-ro-dzaj-na!... My, biedni, też się przy tobie pożywimy. Robota będzie, pieniądze będą!...
— Słuchaj, „Żabie Oko“, nie wiesz, ktoby się zgodził zrobić koryto?... Takie duże, żeby można było dziecko kąpać, bieliznę prać...
— Takie koryto! możebym i ja podołał...
— A łódkę?
— Naco ci łódka? Drogo będzie kosztowała. Prawdziwej łódki nikt nie zrobi prócz Tusa.
— Płużysko wyciąłeś mi?
— Wyciąłem, schnie. Możesz zabrać.
— Przynieś mi. Teraz nie będę mógł często z domu wychodzić.
— O tak! Przyniosę. Słuchaj, Liksandra, moja kobieta przysyła dla twojej dziewczyny gościńca. Dziecko będzie tęsknić do mleka... Biedna sierotka!... — mówiąc to, wyjął z pod poły nieduże wiaderko z kory brzozowej i podał mu je.
— Ojcze, kto to taki? — zaszczebiotała rozbudzona Zosia.
Siedziała na pościeli i uważnie przypatrywała się Jakutowi. Ojciec wziął ją na ręce, zaniósł przed ogień i począł ubierać. Złociste włosy, koszulka europejska i biała, rączki pulchne i gołe, rumiana buzia, wszystko to zaciekawiło sąsiada. Przysiadł się bliżej i czarnym, zgrubiałym swym palcem dotknął ubrania i ciała dziecka.
— Go ona jada? — spytał z namysłem.
— To samo. co i wszyscy.
— Och!... och!... — wzdychał. — Słuchaj, cudzoziemcze, czy nie przywiozłeś czasem soli i herbaty?... Bardzo soli potrzebuję... Cielęta mają biegunkę; dwa zdechły.
— Soli sam potrzebuję. Nie byłem w mieście... Trzeba będzie poprosić Kapitona. Czy on ma mydło, nie wiesz?
— Kto go wie. Pewnie ma. Bogaci są ludzie, może się i myją!
Aleksander ubrał Zosię i obudził Jakóba.
— Wstawaj, śpiochu! Herbata na stole!
— Dawno już nie śpię — upewniał tenże.
— Ładnie nie śpisz! Takeś chrapał, że aż Żabie Oko zląkł się, myśląc, iż to Ajaks warczy.
— Nie czekajcie na mnie.
Ubierał się leniwie, a oni tymczasem zasiedli do stołu.
— Przyjdź później, Żabie Oko, proszę cię, i przynieś z sobą drąg żelazny. Trzeba oczyścić przerębel... Zamarzła w czasie mojej nieobecności. Siekierą wody nie dostaniesz... — mówił Aleksander Jakutowi na odchodnem. — Maję przyprowadź albo lepiej, przyszlij zaraz; muszę jechać do Kapitona.
— Nie zapomnij wziąć i dla mnie soli.
— Nie zapomnę. Maję wypraw natychmiast.
Wkrótce po jego odejściu zjawiła się Maja, dziesięcioletnia córeczka Żabiego Oka, ładna, ale strasznie brudna i oberwana Jakutka.
— Dziecka i ja mógłbym dojrzeć! Na co tu ona?... — zaprotestował Jakób.
— Pierwszy dzień — nudzić się będzie. Niech się pobawi, pozna swoich sąsiadów, — tłómaczył się Aleksander. Kazał Majce umyć się, podarował jej swoją koszulę, z tym warunkiem, aby ją natychmiast włożyła i polecił nie odchodzić od Zosi. Dziewczynki wyprosiły sobie pozwolenie odprowadzenia go nad brzeg jeziora.
Dolina, w zachodnim kącie której stała sadyba Aleksandra, przedstawiała obszerną, podługowatą równinę. Jezioro długie, Avazkie niby rzeka przedzielało ją na dwie części. Tę, gdzie mieszkał Aleksander, prawie całkowicie wypełniał mokry „kałtus“ z ogromnemi kępinami, wyglądającemi z pod śniegu, niby okrągłe brukowce źle wybrukowanego placu. Na pierwszym brzegu jeziora rozciągały się gładkie, równe, jaskrawo białe przestrzenie łąk z rozległym widokiem na gaje, kępy, zarośla, na rozrzucone tu i ówdzie białe stogi w oprawie czarnych, otaczających je płotów. Ściana ciemnego boru jednolitem półkolem obiegała dolinę; ponad nią blademi liniami zarysowały się odległe góry. Gaj u sadyby Aleksandra nie łączył się z borem; stał oddzielnie niby piękny, leśny bukiet, rzucony na brzeg przepaści. Przepaść roztwierała się tuż za domem; na dnie jej płynęła rzeka Ałdan. Błękitne przestworze, wiszące nad nią, niby okno, rozrywało ciemny pierścień lasu, pozwalając oczom biedz dalej. Chętnie one zwracały się w tę stronę. Tam zawsze było inaczej! czy w czasie mgły, gdy białe podnosiły się opary, czy w zamieć, gdy kłębiły się płatki śniegu, czy — gdy błąkały się perłowe chmurki! Ale najpiękniejszym był błękit, jak łza czysty, przejrzysty, a nieprzenikniony i nieskończenie daleki.
Jezioro jednym końcem dotykało przepaści i groziło wylaniem się do niej w razie większego podmycia brzegów, drugim uciekało w lasy. Po tej stronie, gdzie stała sadyba Aleksandra, na trzy od niej staje, mieściła się nad brzegiem jeziora jurta Żabiego Oka. Droga do niej wiodła w zimie przez jezioro, po lodzie. Jurtę otaczały płoty i zabudowania. Od ocieniającego ją gaju wybiegał i ciągnął się wzdłuż jeziora rząd drzew, tworząc na żółtej tarczy „kałtusa“ piękną, powietrzną kolumnadę. Między drzewami przyświecała płowa dal lasu i wijąca się pośród kęp wstęga głównej drogi.
W sadybie Żabiego Oka Aleksander napoił konia i wyjechał na przeciwległe łąki, oblane jaskrawem światłem wiosennego słońca. Nad śniegami drżały tęczowe miraże silnie ogrzanego powietrza, unosiło się ciepłe tchnienie błękitów, gorzała ziemia w oślepiającym blasku od jej łona odbitych promieni. Wrony, zziębnięty, niecierpliwie szarpał cugle... Aleksander popuścił mu wodze. Szybko przejechał łąki i mijał w pędzie nędzną wioskę, gdy wywabiona szczekaniem psów wyskoczyła z jednej jurty młoda Jakutka. Wrony zachrapał i w bok się rzucił przerażony brzękiem srebrnych blaszek, zdobiących jej warkocze.
— Liksandra!... Liksandra!... — krzyknęła, przeskakując przez płot. — Poczekaj!...
Aleksander z trudnością wstrzymał rozhukanego konia.
— Jak się masz, Toj! Brzęczysz, jak dzwonnica! Nastraszyłaś mi konia. Nie wiesz, czy Tus w domu?
— Nie wiem; zdaje się, niema go.
— A twój ojciec?
— Też niema. Wszyscy u Kapitona. Tam zebranie. Kniaź przyjechał.
— Wciąż z Tatarami? Czy co innego?
— Nie wiem. Co wiedzieć wolno nam, kobietom, prócz garnków i... pościeli! — rozśmiała się i zalotnie przymrużyła podłużne, cygańskie oczy.
— Widzisz, — poczęła cicho, poufale opierając rękę na łęku siodła — przywiozłeś, powiadają, dziewczynę. Otóż chcą pisać do gubernii, że dziewczyny nie przyjmują, że ciebie tylko jednego obowiązani są trzymać. A więcej nie wiem...
Aleksander wzruszył ramionami.
— Niech piszą. A cóż Tatarzy? Co powiedział doktór?
— Żona twoja, Liksandra, podobno była piękność... I córeczka też piękność... Nie widziałam jeszcze nigdy w życiu dzieci ze złotymi włosami... Ona podobno ma złote... Czyż doprawdy ani razu nie pocałowałeś żony?... I ona tak... umarła... napróżno! Przyjechała poto tylko, aby zobaczyć i... nic więcej... Biedaczka!
Aleksander zmarszczył brwi i ściągnął uzdę.
— Głupia jesteś, Toj!
— Cudzoziemcze! o! cudzoziemcze!... Przygotuj podarunki, przyjdę córkę oglądać! — krzyczała za nim Jakutka — Jakóba wypędź na ten czas! — dodała ze śmiechem.
Jurta Kapitona stała na innej łące za gajem, o dwie wiorsty. Między nią i wioską leżało wielkie okrągłe jezioro, obrosłe trzciną i szuwarem. Kniazia nie zastał już Aleksander u Kapitona; większa część krajowców też się rozeszła; byli tylko najbliżsi sąsiedzi. Gospodarz, gruby Jakut z choremi, krwią zaszłemi oczami, przyjął Aleksandra uprzejmie; posadził za stołem, częstował herbatą i w rozmowie o różnych rzeczach próbował wybadać, co robić zamyśla, gdzie córkę umieści, jak sobie pocznie bez kobiety.
Wiele szczegółów z jego podróży i ze spotkania z żoną było widocznie znanych Jakutowi. Aleksander odpowiadał oględnie. Mydła, soli i herbaty sprzedał mu Jakut chętnie, dziwił się jednak, że nieboszczka, chociaż za bogatą uchodziła kobietę, nie przywiozła nic z miasta.
— Zupełnie musiała być południowa pani. Uczona. Nie wiedziała, biedna, że tu dokoła głuchy las, że jeśli człowiek czego nie ma, to choć się kładź i umieraj... nie dostanie! Dobrze, jeżeli dadzą sąsiedzi... A dadzą wtedy, jeżeli dać mogą...
Był między gośćmi i Tus, szczupły, szpakowaty staruszek z płaskim nosem i ostrym podbródkiem, z twarzą tak ciemną i pomarszczoną, jak gdyby uwędzoną w dymie.
— Poczekaj, pojedziemy razem — wstrzymał go Aleksander, widząc, że się zabiera do odejścia.
— Razem, a to poco? Przecież ty jedziesz do kniazia.
— Nic bez soli, nic bez żartu! Jaki przykry stary! Poco a poco?!... Weselej będzie cudzoziemcowi!... — poparł Aleksandra gospodarz.
— Wiemy, jak polowała mysz z żabą!
Jakuci zaśmiali się.
Całą drogę Aleksander objaśniał Tusowi, o co mu chodziło.
— Na co ci łódka?... i taka dziwna... cienka, mała!... Obcasem ją przebijesz... Rzeka nasza — gniewna woda!
— Podoba mi się taka. Zrobisz, czy nie?
Tus wydął wargi.
— Rybę łapać myślisz? czy co?... Utoniesz!...
— Nie lękaj się.
Tus gładził brodę dłonią i patrzał, namyślając się, na wyciągnięty ku niemu zadatek.
— Cóż! czyż jeden tylko doktor ma dziś brać pieniądze? — roześmiał się wreście i wziął papierek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.