W płomieniach/Noc
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W płomieniach |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1917 |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przedziwne były tego roku noce letnie, tak pogodne, dyskretnie jeno gwiazdami osrebrzone, bez tego dorobkiewiczowskiego przepychu wyiskrzonego brylantami nieba, bez dyademu drogi mlecznej, bez natarczywości księżyca. W miarę ciemne, dość chłodne, lecz suche, aksamitem swych mroków ogarniały duszę i chłodne dłonie kładły na rozpalonych skroniach ludzkich, przyrzekając uspokojenie i pociechę. Były to noce dobre, dobre, jak mądre siostry, mające dla brata w pogotowiu zawsze uśmiech łagodny i poczciwe słowo.
Mało kto mógł jednak wówczas spać spokojnie. Choć świateł się wieczorami nie paliło, ludzie siedzieli w oknach zamyśleni i nadsłuchiwali.
Nie kumkania żab słuchali, nie ciszą się rozkoszowali wieczorną, nie muzyką łagodną stłumionego „adagia“ nocy...
Przez ciszę wieczorną płynęły jakieś nieuchwytne odgłosy, nie dźwięki, nie głosy, lecz chmurki głosów, coś, co czasem zdawało się być raczej biciem krwi w pulsach niż jakiemś echem. Były to niewyraźne, bardzo oddalone, głuche pomruki. To mówiły działa.
Poważny jest ich głos, stanowczy, decydujący, zmuszający do posłuchu. Są słowa, mające — jak zwykliśmy mawiać — wagę złota. Ale o ileż silniejsze jest wyrzucone śpiżowemi usty stalowe słowo, Bóg wie jakiej wagi i Bóg wie ile śmiertelnych obietnic w sobie niosące? Nie bywa, aby ono napróżno mówiło. Od jednego takiego słowa, rozpękanego w lecący ku ziemi snop ognia, łamią się szeregi i ścielą na ziemi pokotem. Tak wygląda straszny, wojenny parlament, w którym mówcy mówią nie kolejno ale właśnie wszyscy razem. Rzecz w tem, kto kogo przekrzyczy. Kto mówi ostatni i najgłośniej, ten ma rację. Porównać to można ostatecznie — z kobiecą kłótnią. To trudno — jak fortuna tak i wojna jest kobietą. Umizga się zawsze do silniejszego.
Ale ów daleki, może nawet tylko w imaginacji czasem słyszany huk armat nie był jedynym odgłosem tych nocy. Jak dawniej tak i wówczas słychać było w nocy daleki, przeciągły gwizd lokomotyw. Lecz dawniej wiedzieliśmy, że te pociągi wiozą w świat wesołych, zamożnych turystów, różnych interesantów, jadących w dalekie kraje z nadzieją, ba, prawie pewnością zarobku, emigrantów, chcących spróbować się z losem, wreszcie ojców do rodzin, mężów do żon, synów do matek, braci do sióstr... Wszyscy oni rozgospodarowywali się w wozach i swych przedziałach swobodnie, wiedząc, że względne trudy podróży wynagrodzą sobie sowicie w niedalekiej przyszłości. Świst lokomotywy oznaczał, iż pragnieniom i chęciom ich staje się zadość, że spełnia się to, czego chcieli. Jakże inaczej brzmiał w tych wojennych czasach świst lokomotywy, jękliwy, długi, jakież to odmienne rzeczy on nam opowiadał! W owych czasach nikt nie podróżował dla przyjemności a mało kto dla interesów. Te pociągi, które ogłoszały się światu swym żałosnym świstem, jechały według zupełnie odmiennych rozkładów jazdy, rozkazów i poleceń. Wojenny towar wiozły — zbrojnych, młodych ludzi idących w bój. A każdy z tych młodych ludzi miał przecież swych rodziców, swą rodzinę, przyjaciół, którym omal że serce z żalu nie pękało. Ale zacięli oni wszyscy zęby, zdławili krzyk w gardle i milczeli. Za to za nich śpiewał, ich bólem i żalem łkał, ich nieutuloną trwogą wył w ciszy nocnej ten świst żałosny maszyn, ruszających w pole z ładunkiem ludzkim, lecących w ciemną przestrzeń ku stacjom, które ogłaszają nie konduktorzy ale syk krzyżujących się szrapneli.
A oprócz tego słychać było wówczas przeraźliwie donośne, nieustanne ujadanie strwożonych i zaniepokojonych psów. Był to — jak gdyby nieustający ogień karabinowy — i jak gdyby nieustające wołanie o pomoc, straszny gwałt, pełen niepokoju i lęku. Psy, nie znając się oczywiście na polityce, nie wiedziały, czy jest wojna czy nie, słyszały tylko i czuły jakiś anormalny, żywy ruch w kraju, jakieś turkoty, huki dalekie, krzyki, grzmoty, to znów bliższe odgłosy kroków ludzkich lub stąpań końskich. Nie rozumieli co się dzieje więc się niepokoili ci wierni stróżowie dobra i życia ludzkiego. A jaki to był niepokój, jaka trwoga! Pełni niepokoju byliśmy my, którzyśmy wiedzieli, co się dzieje; jakże strasznie niepokoić się i trwożyć musiały zwierzęta, zgoła nic nie rozumiejące a tak wrażliwe na wszelkie niepokoje w naturze i tak pilnie słuchające, co im swem drżeniem i swym nieokreślonym jakimś odgłosem opowiada ziemia i co im z daleka przynoszą ledwo uchwytne fale powietrzne.
Miasto śpi. Czasami słychać jeszcze jakieś kroki, zgrzyt kluczów w bramie, trzask zamykanych wrót, odgłosy stłumionej rozmowy, ba nawet trywialne chrapanie. Ale my sercem, bijącem gwałtownie, słyszeliśmy i ryk dział i trzaskot ognia karabinowego i nieustanny chrzęst salw karabinów maszynowych i straszne „hurra!“ z którem ciemne szeregi zrywały się z zagonów i szły w ogień, dzierżąc w garściach krzepko karabiny, zbrojne w szerokie i ostre bagnety. Albo też widzieliśmy pola, na których znużeni wojenną pracą śpią mocno utrudzeni żołnierze, z bronią pod ręką, gotowi na pierwsze zawołanie, jako że ataki od czasu wojny japońskiej przeważnie odbywają się w nocy, „o pierwszych kurach“. Wysunięte naprzód straże czuwają, patrole krążą po pobojowisku, na którem wśród śpiących są i tacy, którzy się nigdy nie zbudzą. Czasem gdzieś huknie strzał jeden, drugi, sypnie się gdzieś daleko jakaś gorętsza, żywsza salwa i znów cisza, niby to święta, niczem nie zmącona a przecież groźna i niesamowita... Jak tam trafiają na te pola, krwią przesiąkłe, na te rozłogi dalekie modlitwy tych, co pozostawszy w domu, błaganiami swemi idą za wojskiem walczącem! Snać Pan Bóg ma swą anielską pocztę połową, bo pewnie każdemu z tych śpiących żołnierzy śni się, że siedzi w dobrze znanym sobie pokoju, szczęśliwy i uśmiechnięty, nie żaden żołnierz straszny i srogi, ale dzieciak, chłopczyk mały, którego matka przysmakami karmi a włosy mu z czoła pieszczotliwą, miękką ręką odgartuje. — Wszystkie modlitwy bliskich stadem białych gołębi lecą w noc czarną chyżo i nieomylnie trafiają, dokąd zostały wysłane... Pieściwe słowa szepczą w uszy duszom uśpionym, snom każą stroić się w kwiaty i blaski, przywodzą na myśl wspomnienia słodkie, koją obietnicami szczęścia, śpiącym pod głowy puch podkładają i marzeniami cudnemi kołyszą, póki znów strzały nie hukną i nie postawią na nogi gotowych do walki szeregów.
Wszystkim nam się zdawało, że słyszymy zgiełk wojenny... Nic dziwnego, wszak wszyscy duszą byliśmy z braćmi na krwawem polu.
Lecz ja byłem może jedyny, któremu ten daleki huk armat w ciszy nocnej przywodził na myśl obrazy odległe wprawdzie, ale pełne słodkiej, pogodnej, idyllicznej harmonji. Wychowując się w dzieciństwie w Niepołomickiem, nad granicą rosyjską, w lecie bardzo często słyszałem podczas manewrów oddalony huk dział, w dzień czy w nocy... I kiedy ten pomruk po tylu latach znów zaczął mi brzmieć w uszach, na myśl przychodziły mi te cudne, nieskończone równie krakowskiej ziemi, lasy takie szerokie a wonne, prześliczne resztki puszczy Niepołomickiej, szeroka a zdradliwa Wisełka z kozakami uganiającymi po drugiej stronie, dworek mały — oczywiście wśród modrzewi! — i cisza i spokój i moje dzieciństwo i ludzie, którzy już dawno odeszli... Nikomu się jeszcze wówczas z Rosją wojować nie śniło! Tylko ja z braćmi zbrojnymi w łuki i drewniane pałasze, ciągnąłem przez groblę przeciw kozakom, krzycząc wielkim głosem i wywijając groźnie lancą z biało-amarantową chorągiewką. Straszliwe to musiało robić na kozakach wrażenie, bo żaden z nich nigdy ani słowem nie odpowiedział: nie śmieli.
Lato 1914 roku było tak piękne, jak wówczas w latach mego dzieciństwa i armaty grzmiały jak i wówczas grzmiały, z daleka, poważne, ponure. Tylko że dawniej usypiałem przy tym grzmocie mocno i twardo — a w lecie 1914. roku usunąć nie mogłem. Ani ja ani tyle tysięcy tych, co pozostali w domu. Czuwaliśmy w ciszy nocnej, słuchając żałosnego świstu lokomotyw i nieustannego, niespokojnego ujadania psów daleko w całej okolicy...