<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI.


W PŁOMIENIACH

Lwów w lecie 1914.






KIJÓW

NAKŁADEM AUTORA

1917.






PRZEDMOWA.

Książka niniejsza, zamówiona przez jedną z warszawskich firm wydawniczych podczas okupacji Galicji wschodniej przez wojska rosyjskie, napisana została we Lwowie, w maju 1915 roku. Działa twierdzy przemyskiej już były umilkły, a tylko od strony Karpat dolatywał ich huk głuchy wprawdzie i oddalony, lecz nieustanny.
Rękopis, wysłany do Warszawy przez okazję, doszedł do rąk wydawców, zdaje się, dopiero gdzieś w czerwcu, kiedy nad wydaniem książki tego rodzaju dobrze należało się zastanowić. Wydawcy, po dokładnem rozważeniu okoliczności, trafnie zadecydowali, iż na wydanie tej książki w Warszawie jest już zapóźno, wobec czego rękopis, również przez okazję, wysłali mi do Kijowa. „Okazja“, jeden z ewakuowanych z Królestwa Polskiego urzędników kolejowych, tułał się, podobnie jak i ja, przez dwa lata po Rosji, nigdzie mnie spotkać ani znaleźć nie mogąc, jednakże w zacności swojej woził mój rękopis ze sobą i po dwuch latach doręczył mi go wreszcie w Kijowie, ku wielkiej mojej radości zachowany doskonale i we wzorowym porządku, za co szanownemu rodakowi należny dank tu składam.
Z wielką obawą zasiadłem do odczytania rękopisu, którego kartki były mi jak nowe. Obawiałem się, że książka ta straciła już wszelką aktualność i wszelką wartość. Obejmuje ona historię Lwowa od zamordowania austryackiego następcy tronu, Franciszka Ferdynanda d’Este, aż do wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, tedy, możemy dziś powiedzieć, jedną tylko drobną scenę z wielkiej naszej tragedji, fragment, ginący wobec ogromu wypadków, jakie po nim przyszły. W dodatku nie jest to wcale praca historyczna, lecz impresje, oparte na pewnej prawdzie subjektywnej, rzekłbym — na mojej własnej prawdzie, nikogo może nie obowiązującej, a czy możliwej do obronienia wobec tytanicznej nieledwie rzeczywistości naszych czasów?
Jednakże w miarą, jak pogrążałem się w lekturą rękopisu, obawy moje pierzchły i dziś z całem poczuciem odpowiedzialności powtarzam słowa, jakiemi przed dwoma laty charakteryzowałem swą pracą w przedmowie.
Jeśli zaznaczą, iż zdają sobie sprawą z wielu niedostatków, jakie niezawodnie tej książce wytknąć się da, to nie dlatego, abym tem chciał powiedzieć, iż mógłbym je usunąć i dać rzecz doskonałą. Przeciwnie, wyznają otwarcie, iż usunąć ich nie mogłem i nie umiałem. To, co podają, jest tylko słabym i nieudolnym obrazem rzeczy widzianych i przeżytych, poglądem subjektywnym, nie pozbawionym przypuszczalnie zwrotów nieszcząśliwych, sądów powierzchownych, frazesów literackich, których — przy najlepszej chęci — tak trudno wyzbyć się literatowi, stronniczości zupełnie zrozumiałej u człowieka, patrzącego na rzecz z pewnego swego ustalonego stanowiska, pod jakimś z góry powziętym kątem widzenia. Mając do czynienia z potężną, bujną, żywą i wielką rzeczywistością a nie z literacką koncepcyjką, czułem aż nadto dobrze, iż łamać się z nią nie mogą, ponieważ jej nie pokonam. Nie zadawałem sobie też tego trudu, lecz z pokorą przystąpiwszy do pracy, dałem to, na co mnie w danej chwili stać było. Napisałem tak, jak rzeczy widziałem i jak je rozumiałem i odczułem. Napisałem szczerze i poprostu.
Nie jest to krótka, zwięzła i treściwa kronika wypadków. Za nieliczne i kto wie, czy nie nieścisłe daty nie biorą odpowiedzialności, dokumentów żadnych nie podają. Być może, że czegoś podobnego nie umiałbym nawet napisać, w żadnym razie dzieła historycznego nie zamierzałem. Czasy były takie, że „kiedy, zamknąwszy oczy, przypominam je sobie, spostrzegam, iż nie było różnicy między dniem i nocą. Wypadki, a właściwie chaos nieuporządkowanych wrażeń widzą w nieskończonej głębi letniego nieba, rozświetlonego słońcem.“ Są to obrazki, obserwacje, refleksje, anegdoty, wspomnienia. Dają je w chronologicznym porządku wrażeń, a raczej dają gamę swoich wrażeń, ułożoną nie tyle według kalendarza, ile w miarę ich głębokości i siły. Rozumie się, że trzymałem się w tem logicznego następstwa dziejowego, było to jednak o tyle nieścisłe, że gdy prawie połowa książki wypada na okres dwuch miesięcy, materjału do drugiej połowy dostarczył zaledwo jeden tydzień wojny, tak szybko już po sobie wypadki wówczas następowały. Niepodobna mi było utrzymać książkę w tempie dziejowem, albowiem trzymając się go, musiałbym był ku końcowi książki przyśpieszać, aby wreszcie przejść w jakieś chaotyczne „presto“, w pisaniu niemożliwe. A przecież mimo to niewątpliwie niejedną rzecz, godną uwagi i utrwalenia, przepuściłem. Niezawodnie uniknąłbym tęgo, gdybym zadał sobie trud ustalania i porządkowania faktów kronikarskim sposobem, wówczas jednak powstałoby coś w rodzaju „dzieła historycznego“, o którem w danych okolicznościach nawet marzyć nie można było, a które i tak prędzej czy później powstanie, jednakże, nie mówiąc już o tem, że podobna praca obecnie technicznie jest niemożliwa, myśl przeżuwania w dzisiejszych czasach tych dla mnie dawno już przebrzmiałych rzeczy, przykuwanie duszy do pierwszego aktu, a bodaj, czy nie prologu wielkiego i pysznego dramatu dziejowego, to wieczne, niedołężne „kuśtykanie“ za chwilą, gdy dusza wyrywa się naprzód — to mi jest wstrętne i tegobym nie potrafił. Daję to, com widział i przeżył, świeże jeszcze w barwie i smaku, nie robiąc z tego wielkiej historji, lecz — epizod w rodzaju tych, które w tragedjach greckich szybko i gwałtownie opowiadają posłowie.
Zanim jednak powstaną dzieła, pełne dat, dokumentów, cytat z dzienników i innego materjału papierowego, społeczeństwo polskie powinno wiedzieć, jakie to dzieje przechodziła w tych czasach dusza polska, a część tych jej dziejów stanowi to, co myśmy przechodzili w Galicji. Nie kto inny tu cierpiał, łamał się i skręcał w ogniu tortur moralnych i fizycznych, jeno Polak, z pod austrjackiego zaboru wprawdzie, lecz ten sam, co w Warszawie i Poznańskiem, Polak bardzo dobrej woli, gorącej miłości Ojczyzny i wysokiej kultury, choć politycznie mniej może wyrobiony, a niegodnie oszukiwany i wywodzony w pole, powiedziałbym, uwodzony — jak naiwna dziewczyna. Przeżycia te należą do dziejów duszy polskiej i znać je powinno się choćby dlatego, że one to właśnie wzbogacają skarbiec doświadczeń naszych, naszej wiedzy, gamę naszego życia i cierpień. Jest to akord w pieśni.
W okresie, o którym piszę, Galicja była odcięta od Królestwa Polskiego, izolowana. Wpływy austrjackie, szerzone w niej i podtrzymywane przez zaprzedanych lub nieszczerze polskich urzędników i dziennikarzy, niesumiennych lub bezmyślnych karierowiczów politycznych, nie mogły już podlegać żadnej krytyce ani kontroli. Jak wąż hypnotyzuje mysz, która nie tylko nie ucieka przed nim, ale bezwładna i bezbronna, w małych podskokach sunie ku niemu, tak Wiedeń hypnotyzował duszą polską w Galicji wschodniej. To była tortura, a nie niedojrzałość społeczeństwa. Wciąż jeszcze mało kto wie na szerokim świecie, co się w tym czasie we Lwowie działo. Dzienniki nie mogą być miarodajne — czuwała przecież nad niemi austrjacka cenzura.
Wojna zaskoczyła społeczeństwo polskie w Galicji wschodniej. Społeczeństwo to, „oddając cesarzowi — co cesarskiego“, z początku nie tylko nie okazywało ze swej strony żadnej inicjatywy, ale, zachowując się biernie, zapatrywało się na swój mimowolny udział w wojnie wcale sceptycznie. Rząd austrjacki, poddawszy tych ludzi biernych i nie zdecydowanych, działaniu usilnej a przewrotnej propagandy, przy pomocy fałszywych informacji zdołał ich zdemoralizować, wciągnął ich podstępnie w cały wir kłamstw i tak stopniowo doprowadził do tego, że ludzie ci wbrew swym przekonaniom nie tylko oddali to, co oddać musieli, ale nawet złożyli rządowi dobrowolną hekatombą w postaci kilku tysięcy młodzików, zorganizowanych w legjonie wschodnim. To był najtragiczniejszy moment tych wszystkich przejść.
Nie wątpiąc, iż w opowiadaniu tego zawiłego i bolesnego procesu psychologicznego, mimowoli dopuściłem się wielu niedokładności, zaznaczam, że nie wszystkie są z mojej winy. Ustrój społeczeństwa polskiego w Galicji był bardzo skomplikowany i stąd w opowiadaniu liczne dygresje, tu też źródło niejednego poglądu nieścisłego, powierzchownego, a nawet pozornie sprzecznego z rzeczywistością.
Ostatecznie — dałem, na co mnie stać było. Mogą się mylić w sądach — rzeczy widziane odtworzyłem wiernie, jak również powtarzałem tylko to, co mi opowiadali ludzie, w moich oczach uchodzący za wiarogodnych.

Lwów 29 maja 1915 — Kijów 1917.
LWÓW.

Po kilkudziesięciu latach pokoju, w którym Europa zapomniała już, jak dawne wojny wyglądąły a o stylu wojny nowoczesnej nie miała najmniejszego wyobrażenia, nastał dla starego naszego kontynentu dzień próby.
Nikt nie wiedział, jakie kształty i rozmiary przybierze burza, na którą się zanosiło.
Któż mógł odgadnąć, jak się wobec niej zachowa ludność, jaką sobie normę postępowania wytknie? Czy starczy jej sił nerwowych i męstwa?
Przypomnijmy sobie, jak bacznie, niespokojnie i podejrzliwie — mimo wszystkie sympatje — w pierwszych dniach wojny obserwowaliśmy Francję, Belgję i Anglję. A przecież zadanie Belgji a zwłaszcza już Francji było zupełnie jasne — bronić się do upadłego. Ale my nie byliśmy pewni woli narodu francuskiego.
My, Polacy, byliśmy w znacznie trudniejszem położeniu, szczególnie w Galicji. Królestwo Polskie, chociażby nawet miało najzupełniejsze prawo do odwetu za prześladowanie, jakiego od tak długiego czasu doznawało od rządu rosyjskiego, nie miało z drugiej strony najmniejszej przyczyny, aby to czynić na rzecz króla pruskiego. Z drugiej strony miało aż nadto wiele powodów ku temu, aby życzyć zwycięstwa koalicji i pomagać jej do niego. Można było niedowierzać obietnicom i odezwom rosyjskim, jednakże można było spodziewać się wpływów i pomocy koalicji, wierząc w to, że ewentualne zjednoczenie wszystkich dzielnic Polski przy osłabieniu żywiołu niemieckiego stworzy podstawę zdrową i potężną do dalszego jak najlepszego rozwoju sprawy polskiej. To były dążenia napozór najskromniejsze i najumiarkowańsze, ale może najmniej ryzykowne. Jeśli tak spekulowali może politycy, to zupełnie nie spekulując, żywiołowo podniósł się przeciw Niemcom lud polski, biegnący za ewakuowanemi władzami rosyjskiemi i zgłaszający się dobrowolnie do szeregów. Wobec takiego nastroju mas irredentyści sami zrozumieli, że czynne wystąpienie przeciw Rosji byłoby nieaktualne, równocześnie zaś zalanie Królestwa wojskami rosyjskiemi czyniło wszelką próbę w tym kierunku bardzo niebezpieczną i mogło na cały kraj sprowadzić nieobliczalne nieszczęścia. Prowokację rosyjską czuło się na każdym kroku a biurokracja rosyjska w Królestwie czekała tylko na hasło.
Poznańskie ściśnięte w kleszczach przez Prusaków nie mogło ani drgnąć. — Maul halten und weiter dienen! — oto było wszystko, czego Niemcy od swych Polaków żądali. Okres niemieckich umizgów do Polaków trwał bardzo krótko, a i umizgi to były napoły błazeńskie, napół niedźwiedzie. Niemcy sami wkrótce zrozumieli że im z tą miną słodkiego uwodziciela wobec Polaków poznańskich nie do twarzy.
Inaczej stały rzeczy w Galicji, gdzie z jednej strony życie polskie — mimo wszystko — nie było pozbawione pewnych plusów, gdzie polski stan posiadania był bardzo duży, gdzie teorja o nieszczerości a nawet wrogiem stanowisku Austrji wobec Polaków nie była jeszcze powszechnie znanym pewnikiem i gdzie z drugiej strony rząd chwytał się wszystkich środków, godziwych i niegodziwych, aby społeczeństwo polskie dla siebie tanio skaptować. Tu w każdym razie było wiele do stracenia a któż z nas mógł wiedzieć, czy i że stracić wolno? Tu próba nie kończyła się na tem, jak społeczeństwo zniesie niedostatek, ubytek swych najlepszych sił męskich, trudy, przygody i zmienne losy wojny, spustoszenie kraju, wyludnienie i epidemje, lecz czy „nie zgubi tropu“, czy potrafi uniknąć chytrych zasadzek, czy się nie da: zbałamucić, nadużyć, czy się w tem wszystkiem nie zatraci, nie zgubi, w ten sposób do wszystkich klęsk wojny dodając zgoła zbyteczne cierpienie, jakiem jest błądzenie po grzęzawiskach illuzji wśród majaczenia błędnych ogników kłamstwa.
Co się działo w zachodniej Galicji, ściśle mówiąc, jak w Galicji zachodniej naprawdę myślano, tego nie wiem, podejrzewam jednak, że w każdym razie enuncjacje dzienników i znajdujących się tam z początkiem wojny urzędowych przedstawicieli były jednostronne, a więc ani bardzo szczere ani zupełnie miarodajne. Co się tyczy Galicji wschodniej, to wyznać muszę, że ona próby nie wytrzymała, skutkiem czego też nie uniknęła ciężkich przejść moralnych. Wojnę, jako taką, znosiło społeczeństwo dzielnie — zapobiegało głodowi, chorobom epidemicznym i innym klęskom, okazało dużo serca, siły życiowej, wytrwałości. Na własną jednak koncepcję rzeczywistości zdobyć się nie umiało i w czasie, kiedy rząd austryjacki poddał je działaniu swych wzmocnionych i skomplikowanych wpływów, społeczeństwo wchłaniało czarno-żółte toksyny bez oporu, dało się bez trudu zbić z drogi. Prawda, że sytuacja była tak trudna, iż według mego zdania każde inne społeczeństwo w tych warunkach zachowałoby się tak samo jak społeczeństwo polskie w Galicji. Gdyby zachowano się inaczej, zasługiwałoby to nieledwie na nazwę cudu. Ja wogóle nie sądzę a tylko staram się przedstawić rzeczy tak, jak one się miały, pewny, że to wystarczy aż nadto do zrozumienia, iż w danej chwili i danych okolicznościach inaczej mieć się nie mogły.
Bohaterem mej opowieści jest miasto Lwów, stolica Galicji, prowincji austrjackiej.
To znaczy — kto?
Niktby nie przypuścił, jak trudno na to pytanie odpowiedzieć. Nie mamy ani jednej popularnej książki, choćby powieści, któraby była pełnym wykładnikiem tego miasta. Fakt charakterystyczny — stało ono w życiu polskiem poniekąd na uboczu.
Zasługuje to na podkreślenie, albowiem, dowodzi, iż jak za czasów Rzplitej tak i później Lwów był w Polsce prowincją. Okoliczność łagodząca — bo stąd też i słabszy opór, jaki stawił.
Pod rządem austrjackim to się nie zmieniło i zmienić się nie mogło. Lwów leżał tak daleko od głównego traktu europejskiego, iż pod panowaniem austrjackiem stał się zaściankiem, zaś później, połączony z Wiedniem zapomocą telegrafu, telefonu i „błyskawicznego“ pociągu — przedmieściem wiedeńskiem, terenem wiedeńskich spekulacji gruntowych, bankowych, parcelacyjnych itd.
Trudno mi mówić o tem mieście, trudno je zrozumieć, określić. Czy można podać jego charakterystykę na kilku kartkach?
Ludność Lwowa liczyła przed wojną 52% Polaków, 15% ludności ruskiej, 8% Niemców, zaś reszta przypadała na żydów; takie są dane statystyki urzędowej. Ogółem Lwów miał 200,000 mieszkańców. Stan posiadania ludności ruskiej był bardzo mały, z Niemcami nie liczono się, żydów uważano przez jakiś czas za Polaków lub też za żywioł, który we własnym interesie z Polakami iść musi. Tymczasem, kiedy przy pomocy haseł liberalnych ludność polską rozprószono, żywioły niepolskie porozumiały się i zgodnie wystąpiły przeciw Polakom, przyczem zaznaczyć trzeba, iż pierwszą rolę odgrywali tu żydzi i Niemcy, podczas gdy żywioł ruski robił tylko najmniej niebezpieczną dywersję. Klęska Polaków największą korzyść byłaby przyniosła żydom i Niemcom, stosunkowo najmniejszą elementowi ruskiemu. Jest rzeczą jasną, że tam, gdzie Niemcy pobiliby 104,000 Polaków, 30,000 a nawet 50,000 Rusinów znalazłoby się w warunkach znacznie trudniejszych.
Żydzi i niemcy skazywali Lwów na charakter Czerniowiec, miasta z przewagą niemiecko-żydowską, tolerującą inne żywioły. Było to na rękę Wiedniowi, który chciał zrobić ze Lwowa odskocznię na Kijów i Ukrainę. W tym celu zakładano we Lwowie liczne filje wielkich banków wiedeńskich i czeskich, fabryk, domów handlowych itp., przyczem nie pomijano instytucyi pruskich.
A czem właściwie było to miasto? Jakie są jego symbole? Tak malarz, jak i podróżny przyzna, że symbolem Lwowa jest kopiec Unji Lubelskiej, wspaniały i przepiękny pomnik wielkiego dzieła, osadzony w obramowaniu zieleni drzew. Jak Fudżi-Jama japońskiego malarza jest on we Lwowie widny z każdej ulicy. Byłże istotnie dla narodu tem, czem góra była dla japońskiego artysty? Co znaczy? Czy to drogowskaz dla przyszłych pokoleń czy też tylko nagrobek? Są tacy, którzy twierdzą, iż jestto tylko kropka, postawiona na końcu klasycznego, bardzo pięknego i szlachetnego okresu retorycznego.
Kto spojrzy na Lwów z Wysokiego Zamku, spostrzeże z łatwością, że miasto jest w pełni wspaniałego rozwoju. Rośnie w oczach. Kiedyś zabudowywał się Lwów głównie w opiekuńczym cieniu królewskiej twierdzy, na stokach Góry Zamkowej, nieśmiało zstępując w dolinę i chowając się ostrożnie za mury. Dziś jeszcze zielony pas plantacji na Wałach czyli w miejscu starych fortyfikacji wskazuje dawny obwód miasta. Te granice dawno już zostały przekroczone. Klasztory, które ongiś leżały za miastem, dziś są w śródmieściu, kotlinę między Zamkiem a okalającemi go wzgórzami, wśród których Lwów był jak w miednicy, dawno wypełniły domy, wspinające się teraz śmiało na stoki wzgórz. Ku zachodowi — zbocza te już od dawna są zdobyte, Lwów przelał się po za brzegi okalającej go wyżyny i prze przed siebie szeroką falą przedmieść. Dokąd?
Ruiny zamku królewskiego „łyki“ lwowskie sprzedały żydom na budulec, fortyfikacje i stare bramy rozebrano doszczętnie. Wogóle Lwów niezbyt krępuje się wspomnieniami. Jestto naiwne barbarzyństwo i brak pietyzmu kipiącej siłą życiową młodości, która nie potrzebuje jeszcze i nie uznaje wspomnień.
Wśród dachów, wież i wieżyczek widać na dole, w środku miasta, sterczącą w niebo piękną wieżę katedralną z bardzo wytwornem barokowem zakończeniem. Wieża ta sterczy nad miastem czarna jak żałobny świerk. Nieco dalej i wyżej rozsiadła się na wzgórzu metropolitalna cerkiew św. Jura, gmach szeroki, piękny, bijący zdala w oczy swemi białemi kopułami. Wzrok mimowoli przenosi się z czarnej wieży katedralnej na białe, jasne, wypukłe kształty cerkwi i mierzy, bada, porównuje, póki nie zatrzyma się na smukłych, gotyckich wieżach kościoła św. Elżbiety. Wieże wyprostowane, harde, stoją jak żołnierze na warcie, kłując niebo swemi ostremi grotami. Zgrabne, aż zanadto białe z powodu swej nowości, wyglądają dziwnie energicznie, prawie zaczepnie. Symbole.
Ale oto tuż koło katedry widać wielki, wysoki dom, w siatkę rusztowań jeszcze spowity. Jest to kamienica Sprecherów. Ci przedsiębiorczy żydzi postanowili na rogu placu Marjackiego wybudować wielki pięciopiętrowy dom handlowy. W jaki sposób udało im się obejść przepisy miejskiej komisji budowlanej — nie wiadomo. Dopiero kiedy kapituła wniosła protest, zwracając uwagę, że ten nieproporcjonalnie wysoki dom może zasłonić katedrę, wybuchła w radzie miejskiej gwałtowna dyskusya na temat: — Katedra czy hotel? — Zrozumiano jasno, że kamienica Sprecherów, zbudowana przy ciasnej ulicy, skrzywdzi kanonję, która albo nie będzie mogła przybudować takiej ilości piętr, albo będzie musiała cofnąć się w tył, czyli stracić na terenie. W każdym razie wartość kanonji zmniejszy się. Kwestja zasadnicza przekształciła się w sprawę wysokości odszkodowania. Nadchodził okres wysprzedarzy starożytności czyli handlu starzyzną. Kamienica Sprecherów była również symbolem.
A cytadela? Kiedyś leżąca za miastem, została również ze wszystkich stron przez miasto ogarnięta. Jej czerwone mury, krwawo przeglądające przez ciemną zieleń drzew, porastających Górę Cytadelną, nie raziły nikogo. Utarło się przekonanie, iż ta cytadela, z której w 1848 r. bombardowano Lwów, nie może być już straszna dla nikogo. Spokojnie bawiły się tam dzieci w słoneczne dnie, po pięknych alejach przechadzały się pary zakochanych, śmiałe estetki w tkliwych feljetonach urągały twierdzy i domagając się przemienienia Góry Cytadelnej w park miejski, traktowały stojące tam bastjony gorzej od napół rozwalonych stodół i brogów. Cytadela milczała. Że jednak nie straciła żądła, o tem dowiedział się Lwów w sierpniu 1914 r., kiedy to nie minął dzień, aby nie opowiadano o coraz to nowszych egzekucjach, wykonywanych na cytadeli. Ile tam ludzi rostrzelano, gdzie ich pochowano, gdzie wsiąkła krew tych nieszczęsnych ofiar — któż wie? Niczyje ok o nie przebiło zielonej gęstwiny ni murów, przebłyskujących z za drzew ciemną, ceglaną czerwienią.
Jacyż ludzie zamieszkiwali to miasto, naznaczone temi symbolami?
Jeden z moich kolegów zauważył raz słusznie: — Za rogatkami Warszawy przeczuwa się piaski Mazowsza, za rogatkami Krakowa błonia, za rogatkami Lwowa — sady, kwitnące lub okryte owocami sady. Być może, że ich tam dziś już nawet niema, ale niezawodnie były. Dzisiejszy Lwów urodził się wśród sadów.
Jest w tem bardzo dużo prawdy. Ulica Łyczakowska, Zielona, Kochanowskiego, Potockiego, Teatyńska i wiele innych, bardzo znaczna część miasta składała się do niedawna z małomieszczańskich domków, okolonych sadami. Rzadko kiedy wśród nieskończenie długich, szarych parkanów z desek, z poza których wychylały się gałęzie drzew owocowych, widziało się willę lub dwupiętrową kamieniczkę jakiegoś ambitnego postępowca. Te ulice, te sady sięgały prawie do śródmieścia. Dwie trzecie a przynajmniej połowa ludności jeszcze niedawno mieszkała w niskich, starych domkach, gdzie też i stary obyczaj panował. Na odleglejszych ulicach, koło rogatek, domków takich jeszcze dziś jest niemało.
Te sady, to były zielone, wonne i zaciszne więzienia drzemiącej inteligiencji. Trwały one długo i broniły zacięcie swego szmaragdowego ograniczenia, swej atmosfery pogodnej, słonecznej, rozbrzmiewającej tylko odgłosem śmiechów, piosenek, ptasiego gwizdu i brzęczenia pszczół. Co z nich wyszło? W co się zamieniły? Znikły stare, małomieszczańskie domki i dworki a na ich miejscu powstały pretensjonalne, brzydkie wille w niemieckim stylu, właśnie takie, jakie widzimy nieraz w ilustrowanych pismach niemieckich. „Eine schoene Villa zu 12.000 M.“, „Eine schoene Villa zu 15.000“. Genjusz i dobry smak budowniczego z przedziwnie łatwą elastycznością stosuje się tu do wysokości ceny, której nigdy nie przekracza.
Inteligiencja Lwowa jak i całego kraju składała się w większej części z urzędników. Byli to ludzie istotnie inteligientni, wychowankowie szkół austrjackich, w których tak silny nacisk kładziono na znajomość literatury łacińskiej, greckiej, niemieckiej, polskiej. Prawie każdy urzędnik miał swego ulubionego autora klasycznego, wśród koncepistów skarbowych i podatkowych można było nieraz spotkać takich, którzy co drugie zdanie cytowali Cycerona, deklamowali całe księgi Iliady lub najtrudniejsze chóry z Sofoklesa. Ale wszedłszy wprost z austrjackiej szkoły do austrjackiego biura, przywykli do tego rozdwojenia jaźni, które sprawiało, iż czując sie bardzo dobrymi Polakami równocześnie mogli być nawskroś austrjackimi urzędnikami. Atmosfera austrjackiego biura była według ich zdania „szarą prozą życia”, zaś Polska — literaturą, poezją.
Było wśród nich mnóstwo Polaków, pochodzących z rodzin czeskich i niemieckich, z rodów urzędniczych, z kasty biurokracyjnej. Kiedyś wszyscy ci cudzoziemcy uważali się poprostu za Niemców. Kiedy spolszczono administrację kraju, spolszczyli się i oni, nieraz z ojca na syna, bez żadnego innego powodu, jak tylko — aby żyć — Obojętne im było czy będą Niemcami czy Polakami — i zrobili się z nich Polacy austrjackiej narodowości, czy Austrjacy polskiej narodowości — nie wiem. Z tej łatwej akwizycji społeczeństwo polskie nie miało dużo pociechy, bo choć trafiali się między tymi ludźmi bardzo dobrzy Polacy, nawet wybitni działacze narodowi, większość ich jednakże nie miała polskiej duszy. Ich tradycje i stosunki rodzinne były niemieckie. Odnajdowali oni w Pradze, w Wiedniu, czy w Insbruku część swego domu, połowę rodzinnych pamiętników i pamiątek, nieraz połowę duszy a zawsze iskrę miłości i podziwu dla wszystkiego, co niemieckie.
Szkoły, bardzo zresztą dobrze i wysoko stojące, kształciły w duchu niemieckim, w podziwie dla wszystkiego, co niemieckie. Umiano tu aż nadto zręcznie i subtelnie odróżniać i oddzielać sprawy polityczne od kulturalnych. Ponieważ — poza polską — prócz kultury niemieckiej nie pokazywano żadnej innej, cóż dziwnego, że Polak rwał się do tego, co uważał za wzniosłe i piękne. W szkołach szerzono kult Goethego a zajmująca się literaturą młodzież polska namiętnie tłomaczyła liryków niemieckich; wielbiono niemiecką naukę, niemiecką filozofję, a najdostępniejszy ze wszystkich języków obcych język niemiecki był jedynym i głównym łącznikiem Polaków galicyjskich z Europą. Był czas, kiedy suplenci gimnazjalni czekali tylko rozpoczęcia wakacji, aby chwyciwszy plecak i kij alpejski i błyskawicznym pociągiem przeleciawszy przez Galicję, tułać się po Niemczech, po małych księstwach i małych miasteczkach, gdzie żyli i pracowali wielcy poeci i filozofowie. Niemcy były dla nich klasyczną ziemią natchnienia, twórczej myśli, ładu i kultury.
Mówiono i pisano nieraz, że słońce dla Galicji wschodziło nie na wschodzie, lecz na zachodzie, w Wiedniu — mówiąc po galicyjsku — „we Widniu”.
Ale ludzie, gdy zapragnęli szerszego oddechu, dokądże mieli się zwrócić, jeśli nie ku Wiedniowi, do którego prowadziły wszystkie drogi, z którym wiązało wszystko, zależność administracyjna, urzędy, koncesje, sprawy podatkowe, awans, interesy, odznaczenia? Stopa procentowa, przemysł, handel, sprawy ekonomiczne i polityczne, nawet prasa — wszystko było zależne od Wiednia. Wiedeńskie biuro korespondencyjne zasilało swemi komunikatami wszystkie dzienniki galicyjskie. Można było walczyć z tym systemem, ale do zupełnego uniezależnienia się prowadziła bardzo daleka, trudna i niewdzięczna droga. Daleka — ponieważ wprzód, zanim się chciało usunąć to, co przychodziło z Wiednia, własnemi siłami trzeba było zorganizować coś, coby się dało temu przeciwstawić. Trudna — bo była to walka prowincji z całą monarchją. Niewdzięczna — ponieważ prowadziła do konfliktu z przemocą, zamiast utylitarnych i materjalnych korzyści dawała ograniczenia i niewygody, stwarzała niedogodności i zatargi. Czy nie łatwiej było handlować ustępstwami, zarabiać na kompromisach i żyć szeroko, bawiąc się, podróżując? A żyć się chciało! Zaś opiekuńczy rząd tak często mówił o swej życzliwości i tyle rozdawał orderów, że trudno mu było nie wierzyć!
Zresztą — któż to miał wystąpić do walki i z kim? Ze świadomym sobie swych celów i dążeń, potężnym i bezwzględnym rządem miał się mocować Galicjanin, prawda, Polak gorący, ofiarny, impetyczny, ale uczuciowy, niekonsekwentny, krótkowzroczny, nie stopiony na stal w ogniu cierpień, poddający się frazesom, szaławiła trochę, często marzyciel lub zmysłowy hulaka, jeszcze częściej próżniak, czasami egoista lub karjerowlcz, wygodniś albo niedołęga? W tej duszy, zasadniczo zdrowej i świeżej, lecz nierozbudzonej jeszcze, pokutowały wciąż dalekie echa epoki saskiej. Zanim to społeczeństwo zdołało przetrawić romantyzm, którym go w szkołach, w sztuce i w publicystyce nieustannie karmiono, już spadły na nie hasła realistyczne, już kazano myśleć pozytywnie. Jakże łatwo mogło to zrodzić klasyczny bezideowy utylitaryzm przy tym temperamencie, tych stosunkach i literackim kierunku szkół austrjackich! Tu ogromnie wiele rzeczy już lubiano — ale nie umiano jeszcze kochać.
Aż wreszcie wybuchły walki narodowościowe!
Dobroduszny i łatwowierny, politycznie niewyrobiony Lwów potrzebował kilku lat na zorjentowanie się. Musiał zrozumieć, iż namiestnik mimo swego polskiego nazwiska jest przedewszystkiem austrjackim urzędnikiem, tem niebezpieczniejszym, iż zna nawskróś społeczeństwo, z którego pochodzi. Okres demoralizujących rządów d-ra Bobrzyńskiego skompromitował w oczach społeczeństwa polskiego w Galicji rząd centralny, a bieda, w jaką kraj popadł skutkiem ciągłego ograniczania przez Wiedeń kredytów, jątrzyła i dostarczała argumentów. Zwalczanie przez rząd i stronnictwa żydowskoliberalne bardzo bądź co bądź dyskretnego nacjonalizmu polskiego w Galicji, z drugiej zaś strony usilnie propagowany bojkot niemieckiego przemysłu a raczej wykazujące bezsilność i niewolą społeczeństwa przeszkody, na jakie bojkot natrafiał, rewelacje Krysiaka, stwierdzające istnienie w Galicji pruskich aproszów i min, osłanianych przez Rusinów-nacjonalistów, starcia polsko-żydowskie — to wszystko budziło narodową uwagą i drażliwość. Zapewne, że w stosunku do tych ciosów tem po rozwoju świadomości było może zbyt powolne, trzeba tu jednak brać pod uwagą tak usypiający wpływ rządu, jak i sytuacją społeczeństwa, które, od stu lat oszukiwane, kołysane i wpatrzone w Wiedeń, własnym oczom uwierzyć nie mogło. Dobra wiara nie jest wadą społeczeństwa, bo choć czasami może zawieźć, stanowi niezaprzeczenie dodatni pierwiastek życiowy a znowu świat nie jest bynajmniej królestwem samych oszustów.
Ostatecznie orjentacja nie była wcale łatwa. Rozumie się, że mieli słuszność ci, którzy przynależność Galicji do Austrji uważali za stan przejściowy i rozważali sprawy galicyjskie z ogólno-polskiego stanowiska, niemniej wytłomaczeni byli i ci, którzy rozumiejąc Galicję jako austrjacką prowincję, stawali na stanowisku konserwatywnem, powiedziałbym „prowincjonalnem“. A czyż nie było tu miejsca na politykę stanową? Zaś równocześnie konflikty narodowościowe czyż nie zmuszały znowu do oglądania się na politykę zagraniczną? Gospodarka kraju wymagała poparcia rządu centralnego, z którym również nie można było zrywać stosunków. Orjentacja nie była łatwa!
Niemniej Lwów zrozumiał, jaka go czeka walka i nie uląkł się jej, mimo iż przeciwnik był przemożny a szanse zwycięstwa słabe. Wielka wojna narodów zaskoczyła Lwów w chwili szykowania szeregów. Że się to nie obeszło bez poszturkiwań, kopnięć, pogróżek, okrzyków wojennych i prób demoralizacji, rzecz jasna i łatwo też pojąć, że te szeregi nie były jeszcze utwierdzone w sobie, niezachwiane w swem przekonaniu, przygotowane na wszelkie ewentualności. Nie wrosły jeszcze w sprężystą organizacją i małomiejski w gruncie rzeczy Lwów, przyzwyczajony do wieców, zgromadzeń przedwyborczych, zebrań, sejmów i sejmików, nie miał czasu obgadać wszystkiego, obradzie, protestować w „kwestji formalnej”, uchwalić, ustanowić. Ale — czy to tylko we Lwowie tak się działo?
Im większe były braki w uświadomieniu narodowem, tem sroższemi torturami moralnemi, tem większemi zawodami Lwów je opłacił. O tych cierpieniach chcę pisać.



OSTATNI DZIEŃ.

Było to 28 czerwca 1914 r. w pogodną, ciepłą, słoneczną niedzielę.
Udręczona nieurodzajnemi, zimnemi i mokręmi latami stolica Galicji odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się radośnie, bo oto po wczesnej i wytrwałej w cieple wiosence zapowiadało się lato gorące i słoneczne, sprzyjające dojrzewaniu zbóż wszelakich i rokujące jak najlepsze urodzaje. Rdzeń ludności Lwowa, chmara urzędników państwowych, krajowych i prywatnych nauczyła się w ostatnich latach wespół z rolnikiem drżeć o urodzaje i błagać Boga o pogodę. Tu, więcej niż gdzieindziej, dawała się odczuwać zależność miasta od stanu rolnictwa. Dobry rok był jedynem błogosławieństwem i jedyną nadzieją dla rolniczego a mało przemysłowego kraju, którym w razie tych zbiorów brutalnie pomiatały wiedeńskie banki, terroryzując go wycofywaniem swych kapitałów. Lud urzędniczy, trapiony coraz to wzrastającą drożyzną i wysychającym kredytem widział już, że teraz, da Bóg, łatwiej będzie puścić w kurs „grzecznościowy weksel“ i jakotako załatać nim nieznośne dziury, przez które wkradał się kłopotliwy niedostatek.
Zapowiedź urodzajów otuchą napełniała serca. Zdawało się, jak gdyby wraz z tem niebem wypogodził się i polityczny, wiecznie zachmurzony horyzont, jak gdyby wreszcie miała się skończyć panująca od kilku lat stagnacja, wywołana groźbą wojennych zamieszek. Na świecie panował słodki, niczem nie zmącony spokój. Operetka albańska przestała bawić Europę, która pozostawiła kiepskiego jej bohatera jego własnemu, nieciekawemu zresztą losowi a dzienniki z wielką radością powitały wojenne czyny jenerała Villi, obiecującego z dalekiego Meksyku właśnie na czas największej kanikuły mile widziane sensacje. Austrjackie manewry górskie na granicy serbskiej zakończyły się bez przeszkody pod czujnem okiem następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d’Este a zapowiedziane przez Rosję powołanie na manewry dwu miljonów rezerwistów uważano za nie piewszą już i nie ostatnią próbę szachowania, mającego na celu zmuszenie Austrji do nowych wydatków, jak się to tyle razy działo. W sferach galicyjskich panowało jednak przekonanie, iż do żadnego zbrojnego konfliktu nie dojdzie, ponieważ Europa wojny sobie nie życzy, wiedząc, że jedna wojna wciągnęłaby w wir walki cały świat a to uważano za niepodobieństwo. Tak więc — według powszechnego zapatrywania — naprężenie stosunków politycznych i finansowych doszło do tego punktu kulminacyjnego, od którego lada dzień już tylko zwolnieć mogło i musiało.
Nic tedy dziwnego, iż Lwów był w pysznym humorze.
Cieszyli się urzędnicy, cieszyli się wszyscy, którzy z nich żyli, szewcy, krawcy, piekarze, cukiernicy, praczki, dziennikarze, malarze, literaci, muzykanci, nauczyciele obcych języków. Na Parnasie lwowskim niemniejsza panowała radość jak w pracowni krawieckiej. Wiadomo było, iż urzędnik w szale radości z powodu nagłego „przypływu floty” z takążsamą chęcią kupi lakierki jak i najnowszą książkę; niejednokrotnie, kiedy musiał wybierać, kupił już raczej książkę a chodził w dziurawych trzewikach. Zacierali radośnie dłonie właściciele handelków, z góry ciesząc się na te strugi „piwka“, jakie się w jesieni poleją a niektórzy już teraz odświeżali i rozszerzali swoje lokale.
Ogólnie postanowiono jak najintensywniej użyć letnich wczasów. Trzeba było sił nabrać, przygotować się do zapowiedzianych na jesień wyborów do sejmu galicyjskiego. Galicja, rozlubowana w swych wyborach, jak Anglik w wyścigach, drżała z rozkoszy na samą myśl o oczekujących ją w jesieni emocjach tej walki, której wyniki, wobec uchwalenia reformy wyborczej, na długi czas miały określić zasadniczo stosunek sił a zatem i skład i charakter sejmu galicyjskiego. Śmiali harcownicy i wywiadowcy pojawiali się już tu i owdzie, węsząc, badając teren i organizując „siły zbrojne“ a nawet na głowach dwuch wybitnych mężów stanu rozpolitykowani kmiotkowie zdążyli wypróbować twardość pałek i kołów. Były to jednak pierwsze, przedwstępne utarczki, które co najwyżej znamionowały wielką zażartość, z jaką poszczególne stronnictwa zamierzały bronić swych przekonań i terenów.
Niemniej na razie wszyscy postanowili odpocząć. Więc jedni, przyszli kandydaci na posłów, polityczni mężowie, zaopatrzeni w bezpłatne dziennikarskie bilety swych „organów“, czekali tylko chwili, aby w przedziałach pierwszej klasy pomknąć ku Pontebbie lub ku Buchs, na opromienione słońcem piaski Lido lub nad szafirowe wody szwajcarskich jezior. Mniej wybredne „hyeny wyborcze“ „waliły“ na wieś, do znajomego księdza lub nauczyciela ludowego gdzieś w „swoim“ powiecie, aby tam, skrzepiwszy się na zdrowym wikcie wiejskim, ćwiczyć się w djalektyce z conajbardziej nieprzejednanymi antagonistami i obmyślać nowe genjalne „tricki“ i „kawały wyborcze“. Za jednymi i za drugimi wybierali się i inni, zamożniejsi za granicę lub do Zakopanego, średnio zamożni do przecudnych letnisk i zdrojowisk w Karpatach, najmniej zamożni gdzieś na wieś, do upatrzonego białego domku, gdzieby w pobliżu był pachnący żywicą las z grzybami i jagodami, rzeczka i jakataka poczta. Czekano tylko na hasło.
To hasło miała dać młodzież, niecierpliwie oczekująca rozdania świadectw i zakończenia roku szkolnego, zapowiedzianego na wtorek 30-go czerwca, w dzień po św. Piotrze i Pawle. W kraju, gdzie były tysiące szkół ludowych, setki szkół średnich, dwa uniwersytety, technika, dwie akademje rolnicze, akademja malarska, konserwatorja i tyle innych wyższych zakładów naukowych, jedna czwarta część społeczeństwa żyła życiem szkolnem. Dzień rozdania świadectw był dniem wyzwolenia nie tylko dla dziesiątków tysięcy uczniów ale i mnóstwa rodzin w ten lub inny sposób ze szkołą związanych. Był to rys dla Galicji charakterystyczny a przytem bardzo sympatyczny i miły. Tu wciąż jakaś część społeczeństwa siedziała w szkole i żyła „preparacjami“, zadaniami domowemi i szkolnemi, konferencjami nauczycielskimi i rodzicielskimi, temi naiwnemi i drobnemi tragiedjami i radościami wieku młodego. Odmładzało to społeczeństwo, aczkolwiek takie przesiadywanie w izbie szkolnej i wieczne wertowanie autorów starożytnych wytwarzało trochę może duszną choć wyszukaną i wytworną atmosferę, pełną jakichś odległych ech wciąż powracających, dźwięcznych cytatów łacińskich, literackich wspomnień i prymitywnej, wątłej mądrości szkolnych podręczników.
Na sposób spędzania wakacji znacznie wpłynęło harcerstwo, które tak nadzwyczajnie rozwinęło się wśród młodzieży polskiej w Galicji. Nie było już dawnego leniuchowania, marnowania czasu; wszyscy wybierali się w pole. Więc jedni zapisywali się na kursa obozowe, drudzy organizowali dłuższe wycieczki na Śląsk, do zachodniej Galicji, w Tatry, na Spiż; jeszcze inni wynajmowali się partjami do robót w polu. Ale wszyscy starali się dotrzeć do jakichś nieznanych kątów i poznawać kraj, ludzi, stosunki, pracować, radzić samemu sobie. Zaś kraj piękny, rozmaity, pełen historycznych pamiątek ożywiał się w czasie letnich miesięcy, zmieniał się jakoby w jeden wielki park, po którym krążyła miła młodzież, wnosząc wszędzie życie, wesele a czasem i dobry posiew. I tu znowu zaznaczyła się korzystnie działalność „Sokoła“ który po całym kraju rozrzucił mnóstwo mniejszych i większych, skromniejszych lub nawet okazałych gmachów, gdzie oprócz zwolenników gimnastyki, prelegentów i działaczów społecznych także i młodzi wędrowcy znajdowali schronienie i zawsze gościnne przyjęcie.
I tak na te wakacje cieszyli się wszyscy i wszyscy starannie się do nich przygotowywali. Miasto pełne było uśmiechów, okrzyków, szelestu jasnych sukien, kobiecych głosów, rozradowanych młodych twarzy, kwiatów i szczęścia. Zaś nad wszystkiem, nad światem pięknym, przyozdobionym soczystą zielenią drzew, rozciągało się niebo przejasne, intensywnie błękitne, rzucające w przestrzeń ciepłe błyski i srebrzyste migotania.
Ale ten wesoły i pogodny nastrój nie trwał długo, bo oto na ulicach miasta pojawili się goście, którzy nie przychodzili ani z dobrą wolą ani z przyjaznem słowem.
Gdzieś około południa na ulicach dały się słyszeć dźwięki muzyki. Nie zwrócono na to uwagi, sądząc, że jestto zapewne jakaś kolonja wakacyjna w tryumfie przeciągająca z muzyką przez miasto. Był to widok o tym czasie częsty — na czele orkiestra uczniów gimnazjalnych, kilkunastu smukłych wyrostków w granatowych gimnazjalnych mundurach z połyskującemi w słońcu mosiężnemi trąbami i dobosz z wielkim bębnem, maszczący suto marsz obfitem „bum-bum“, a za nimi długi „hufiec“ dzieci z chorągiewkami, trzymających się za ręce, uśmiechniętych, ucieszonych lub przejętych powagą chwili, wybierających się z kamiennej pustyni miasta gdzieś daleko, gdzie szumią lasy, strumienie górskie i ciepły wiatr, który opala pięknie pełne policzki. A dokoła Lwowianie, motylkowate, uśmiechnięte ładne kobiety z błyszczącemi oczami, panowie szykowni aż zanadto, mieszczany opasłe i chytrze dobroduszne, proletarjat lwowski — wszystko patrzące na dzieci z zadowoleniem, ożywione muzyką i ucieszone myślą, że przecież robi się coś dla biednych i że to jest przyjemnie. Gdzieżeś był, o malarzu lwowski, że nie widziałeś tego promienia słońca i dobroci w ulicach lwowskich, tego uśmiechu lata, barw i poczciwości ludzkiej, tych rozradowanych słońcem domów, fruwających chorągiewek czerwono-białych, zarumienionych wzruszeniem policzków dziecięcych i błysków złotych instrumentów muzycznych wśród różnobarwności tłumów i zieleni drzewek!
Ale tym razem nie była to kolonja, lecz — demonstracyjny pochód „ukraińskiego“ Sokoła i Stowarzyszeń Siczowych.
Dzień był upalny — ludzie siedzieli przeważnie po kawiarniach, chłodząc się lodami lub sodową wodą. Na ulicach było pusto. Kiedy jednak zobaczono „Ukraińców“ ten i ów wyszedł z kawiarni, jak siedział przy stoliku, bez kapelusza i z gazetą w ręku, ciekawie przypatrując się maszerującym. Nadarzała się sposobność porównania stałych drużyn Sokoła polskiego z Sokołem ukraińskim, sposobność rzadka, bo o ile Sokołów polskich widywano na ulicach bardzo często, Sokoli ukraińscy nie pokazywali się prawie nigdy.
Tu muszę zaznaczyć, iż Sokół polski, szerzący zasadniczo kulturę wychowania fizycznego i ducha obywatelskiego, w ostatnich latach tak z powodu konkurencyjnej agitacji Związków strzeleckich jak i wskutek prądu, który go w tym kierunku znosił, zmilitaryzował się, to znaczy, główny nacisk kładł na wykształcenie wojskowe[1]. W myśl tego zorganizowano stałe drużyny, drużyny skautowe i nieliczne drużyny „skautek“, a oprócz tego wiejskie gniazda sokole, których członkowie, nie mogący sobie sprawiać mundurów, brali udział w ćwiczeniach w swych świątecznych sukmanach. Całość o charakterze wojskowym z powodu nieustalonej jeszcze jednolitości mundurów i pewnej ilości sukman chłopskich mogła robić wrażenie pospolitego ruszenia.
Inaczej rzecz miała się z „Sokołem ukraińskim“. Tu, za muzyką w żółtej i błękitnej barwie szedł nieliczny oddział regularnych Sokołów w popielatych mundurach i błękitnych koszulkach i również nieliczny oddział „strzelców“ w mundurach „khaki“ pruskim krojem szytych, w takichże hełmach kolonjalnych i z pruskiemi karabinami na ramionach. Za temi dwoma oddziałkami waliły drużyny chłopskie, poprostu chłopi, ustawieni według tego, z których okolic przyjechali. Więc szli Huculi w amarantowych spodniach, w kożuchach, wyszywanych koszulach i komicznych, okrągłych, małych kapeluszach czarnych ze strusiemi piórami, za niemi, uszykowane w czwórki, w jednakowych chustkach na głowach, szły baby ciężkim, chłopskim, dudniącym krokiem, za niemi takimże regularnym, szerokim krokiem maszerowały „dońki“ w jaskrawych chusteczkach, po nich oddział bojków w białych świtkach, za nimi bataljon kobiet i bataljon dziewcząt, oddział parobków na koniach z lancami w rękach, oddział chłopów w barankowych „papachach“ i znowu dziewczęta i baby, a cały ten tłum grał do słońca przeróżnemi barwami, wiśniową, czerwoną, płomienistą, malinową, błękitną i żółtą, połyskiwał wyszywkami koszul, zapinkami, koralikami, paciorkami — radosna orgja dziecinnych barw, radość zmysłowego upodobania w tonach jasnych i świetnych.
Muzyki grały, tysiące ludu płynęły ulicą, tłumy publiczności zebrały się na chodnikach. Stałem na Placu Akademickim. Niedaleko mnie, na cokole pomnika Fredry, ulokowało się kilku młodych ludzi, którzy zachrypłemi ze zmęczenia głosami wykrzykiwali nieustannie — „Sławno! Sławno!“ — Nikt im w tem nie przeszkadzał. Zresztą cisza była taka, że wyraźnie słychać było kroki defilujących tłumów. Milczeli widzowie, milczały maszerujące oddziały.
Gdzież tu był „Sokół“? Przebrani za kozaków prowodyrzy prowadzili tysiące świątecznie ubranego ludu. Tych samych ludzi widywano podczas precesji w dniu św. Jordana, tylko że wtedy nie zwożono ich z dalekich stron. Czy to miał być pokaz jakiejś kultury wychowania fizycznego, czy udowodnienia, że Lwów nie jest polskiem miastem? Jeśli szło o to, to przy dzisiejszej łatwości komunikacji w tenże sam sposób za pomocą kilkuset tysięcy koron możnaby udowodnić, że Sztokholm jest miastem hiszpańskiem. Lwów przecie wiedział, co ma o tem myśleć. Komuż to miało zaimponować? Do czego służyć? Jaki to wszystko miało cel?
— Nastrój chcą robić przed wyborami! — rzekł ktoś.
Niewątpliwie. Był to „trick” wyborczy, który miał podnieść przywódców „ukraińskich“ w oczach rządu. Ale z drugiej strony wcale nie mylili się ci, którzy twierdzili, iż to właśnie rząd popierał tę manifestację, chcąc za jej pomocą pokazać siłę i rozwój ruchu ukraińskiego, który, jak płomień, miał ogarnąć i rzucić w objęcia Austrji całą Ukrainę. Korespondenci wiedeńscy z aparatami fotograficznemi rozstawieni byli po wszystkich ulicach.
„Cui bono“ było to wszystko? My wiedzieliśmy, co o tem myśleć, przywódcy Ukraińców również... Szachowano nas, szachowano równocześnie Rosję, wobec której Austrja występowała jako oswobodzicielka Ukrainy.
Dziwne miałem wrażenie, patrząc na te „papachy“, „kazakiny“ i szerokie szarawary na twarze nieraz mongolskiego typu, o śniado żółtej cerze, ze skośnemi oczami i sinemi, obrzękłemi wargami. I naraz zrozumiałem. Te stroje, tradycje siczowe, kozackie tytuły atamanów, esaułów, setników, wspomnienia hajdamaczyzny — to Ruś szła, Ruś, sprowadzona na manowce przez nieuczciwą politykę austrjacką, lud ruski, z którego zrobiono janczarów pruskich, ten lud, o którym mówiono, że tam, za kordonem, czekał tylko na hasło...
Jakie tam tajne umowy z rządem wiedeńskim i berlińskim mieli przedstawiciele rdzennej Ukrainy i czy mieli wogóle, tego oczywiście nie wiem, faktem jednakże jest, że zanim od dnia zlotu „Sokoła“ ukraińskiego we Lwowie minęły 3 miesiące, „sprzymierzeńcy rządu austrjackiego i d-ra Michała Bobrzyńskiego“, małoruskie korpusy armji rosyjskiej tryumfalnie wkroczyły do Lwowa, witane kwiatami. Austrja sama przygotowała dla nich teren we wschodniej Galicji a potem za własne błędy odpłacała i mściła się szubienicami.
Zlot „Sokoła“ ukraińskiego we Lwowie zapowiedziany był rozlepionemi gęsto na ulicach afiszami, przedstawiającemi trębacza kozackiego na koniu. Któż mógł przypuszczać, że ten kozak wyobrażony w trzech barwach na murach lwowskich będzie czemś w rodzaju złowróżbnego napisu, wieszczącego tak niedaleką już okupację...
Oczywiście, Lwów o tem wówczas nie myślał. O wojnie poważnie już nie mówiono. Za to my, Polacy, zrozumieliśmy, iż rząd austrjacki postanowił już w Galicji nie liczyć się z nami, że postanowił przejść nad nami do porządku dziennego, osłabić nas, poderwać, znowu rozdzielić.
Tysiące strojnego ludu przeciągały przed memi oczami, ludu bratniego, który przez sześćset lat znosił razem z nami dolę i niedolę, na jednej z nami ziemi żył, w jej obronie wspólnie krew przelewał. Czy ten lud pójdzie teraz przeciwko nam w cudzej służbie? Patrzyłem w twarze tym ludziom, w oczy. Twarze były nieżyczliwe, usta zacięte, spojrzenia posępne, nieprzyjazne... Te oczy groziły nam walką...
Zaiste, przykry to był dzień dla nas. Zdawało nam się, jakby w mieście naszem rozgospodarowała się obca armja. Ignorowano nas najkompletniej. Było to poważne „memento“ pochodzące od rządu austrjackiego. Pocieszać nas mogła tylko jedna rzecz. W tem wszystkiem tyle było intrygi, kombinacja była tak sztuczna, iż fundamentu trwałego jakiegoś gmachu stanowić nie mogła.
Wiedeń sam otwierał Rosji bramy Lwowa.


∗             ∗
Tegoż dnia popołudniu rozeszła się wieść o zamordowaniu następcy tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda d’Este i jego żony.

Namiestnikowi Korytowskiemu tak dalece zależało na tem, aby zlot ukraiński odbył się bez przeszkody, że mimo iż już o trzeciej godzinie popołudniu wiedział o zamachu i był na ćwiczeniach zlotowych, nie uznał za stosowne przerwać ich i otrzymanej wiadomości nie ogłosił. Wiadomość o śmierci następcy tronu ogłoszono we Lwowie urzędowo dopiero po ukończeniu produkcji zlotowych o godzinie siódmej wieczorem.
Równocześnie nadeszła wieść o masakrze Sokołów polskich w Bielsku. Niemcy, wspomagani przez policję i żandarmerję, rzucili się na Sokołów, bijąc ich i towarzyszących im posłów polskich. Za to wbrew pogróżkom niemieckim zlot Sokoła czeskiego w Bernie morawskiem udał się znakomicie.
Zarysował się front, nakreślony przez wojowniczego następcę tronu. Od Sarajewa przez Berno, Białą — Bielsk do Lwowa. Wjazd tryumfalny do Sarajewa miał wykazać płonność pogróżek serbskich, ewentualna masakra Sokołów czeskich w Bernie a polskich w Bielsku miała dowieść przewagi żywiołu niemieckiego w tych miastach, zaś zlot Sokołów ukraińskich we Lwowie miał być dowodem, iż z Polakami liczyć się tam nie potrzeba. Ani słowa, front był szeroki i piękny, niestety, załamał się na jednem skrzydle i w centrum.
Za to my ponieśliśmy klęskę w dwuch punktach.
To był ostatni dzień, w którym Lwów, przynajmniej do południa, poraz ostatni cieszył się swą pogodą umysłu, swą siłą, swem znaczeniem i swym względnym spokojem. Czasy nadchodziły ciężkie, nic jednakże nie wróżyło, iż burza jest tak niedaleka.
Naraz padł grom z jasnego nieba.
I już na zawsze pierzchł spokój i słodka, senna, beztroska idylla.
Dla charakterystyki przypomnę tu zarazem parę faktów drobnych wprawdzie, lecz nadzwyczaj znamiennych.
Gdzieś w tych właśnie dniach odbywał się we Lwowie pierwszy zjazd adwokatów polskich — i w zjeździe tym brali wprawdzie udział — oprócz adwokatów z Poznańskiego i z Królestwa — adwokaci galicyjscy, jednakże Izba adwokacka urzędowego udziału w nim nie miała i gospodarzem zjazdu nie była. Rozmawiałem o tem z adwokatami galicyjskimi i ci powiedzieli mi: Gdyby we Lwowie miano przyjmować adwokatów niemieckich lub rosyjskich powiedzmy, Izba adwokacka musiałaby ich przyjmować, jako instytucja państwa austrjackiego. Polacy, nie mający ani państwa ani prawodawstwa państwowego na te wzglądy nie zasługiwali. Krótko mówiąc: nie istniało prawo polskie.
Równocześnie odbywała się też we Lwowie na placu powystawowym w pawilonie Sztuki wystawa 63 roku. Gospodarzami tej wystawy byli strzelcy, którzy oprowadzali publiczność i dawali jej wyjaśnienia a także stali tam na warcie. Wystawa była bezwzględnie jednostronna i należała do tych właśnie sentymentalnych środków propogandy, jakich rząd austrjacki najchętniej używał wobec społeczeństwa polskiego w Galicji.



CISZA PRZED BURZĄ.

Wrażenie, jakie we Lwowie wywołała wieść o zabiciu następcy tronu i jego żony, nie należało do głębokich. Pomstowano na Serbów, ubolewano nad losem księżny Hohenberg, wykrzykiwano z emfazą: — I cóż poczną teraz te biedne dzieci! — i na tem koniec. Nikogo to nie wstrzymało od wyjazdu na lato. W dalszym ciągu przesypywano naftaliną futra i zimowe ubrania, chowano do pieców słoiki z konfiturami, obciągano pokrowcami co paradniejsze meble i pakowano się. Łańcuchy dorożek od wczesnego rana jechały na dworzec kolejowy, wioząc kufry, tłumoki, wózki dziecinne, materace i rodziny, nad któremi rozwiewały się zielone siatki na motyle.
Do ostatniej chwili nikt nie wierzył w możliwość wybuchu wojny, zwłaszcza wojny ogólno-europejskiej. Ten optymizm społeczeństwa jak i wakacje uniemożliwiały wszelką dyskusję, która mogłaby była przygotować ludzi do ewentualnego wybuchu wojny. Jak się różniej pokazało, mieliśmy cały miesiąc czasu. Dużo przez ten czas nie dało-by się zrobić, w każdym razie jednak można było jakoś to społeczeństwo przygotować i przysposobić, bo po wybuchu wojny było już zapóźno. Z chwilą wybuchu wojny rząd dusz wzięła w swe ręce policja.
Tu muszę zaznaczyć pewien szczegół ciekawy, który wskaże, do jakiego stopnia Galicja była już omotana przez rząd austrjacki. Mam na myśli nieledwie że serdeczny stosunek, jaki policja umiała utrzymywać ze społeczeństwem polskiem. Przedstawicielami policji byli bardzo zręczni ludzie, po części Rusini ale głównie Niemcy galicyjscy, których, mimo ich nazwisk niemieckich a czasem może żydowskich, uważano za Polaków i którzy się też głośno do narodowości polskiej przyznawali. Jakiegoś szczególniejszego kultu dla policji w Galicji nie żywiono, z drugiej strony jednak Galicjanin, przyzwyczajony do wytężonego nieraz i długoletniego szukania „posady“, patrzył na tych, którzy w policji służyli, jako na najmitów, pewny, że nie służba jest ich celem, ale pobieranie pensji. Że przytem jednak ludzie ci musieli pełnić pewne obowiązki, co w dalszym ciągu czyniło ich policjantami rządu zaborczego, o tem myśleć nie chciano. Mało politycznie uświadomione społeczeństwo nie zcierało się z policją na terenie politycznym a jeśli, to o tych konfliktach nie wiedziało i uważając je za burdy uliczne, wyobrażało sobie, iż obowiązki policji kończą się na utrzymywaniu porządku na ulicy. Skutek tego był taki, iż — czego ani w Poznańskiem ani w Królestwie nigdy nie widziano — urzędnicy policyjni bez najmniejszej przeszkody bywali w domach wchodzili wszędzie a policmajster czy tam dyrektor policji, posiadający we Lwowie bardzo rozgałęzione stosunki towarzyskie, był członkiem kasyna mieszczańskiego, w którem też miał zorganizowaną swoją partję kręgli. Podobnego spoufalenia się policji ze społeczeństwem w żadnym innym zaborze nie widziano i wyobrazić go sobie nie można.
Wracam do swego opowiadania.
Otóż bezmyślny poniekąd i beztroski optymizm społeczeństwa polskiego w Galicji po zabiciu następcy tronu, można było przedewszystkiem tłómaczyć instyktowną trwogą, jaka ludzi ogarniała na myśl o możliwości wielkiej wojny. Ludzie nie chcieli o tem myśleć, nie chcieli wierzyć, aby coś podobnego mogło dojść do skutku. Powtóre: Dwa razy już (1908 r. 1912 r.) groziła wojna z Serbją i Rosją, dwa razy już przeprowadzano częściową mobilizację, która się na niczem skończyła. Niewątpliwie, można było z tem samem prawdopodobieństwem przepowiedzieć, iż skoro dwa razy skończyła się na niczem, to za trzecim razem doprowadzi wreszcie: do wojny — albo też pozostanie po dawnemu pustym alarmem.
Możliwość wojny teoretycznie rozpatrywana była i jak z jednej strony przygotowywał ją rząd, tak z drugiej pewne grupy polityczne starały się rządowi przeciwdziałać, za co zciągnęły na siebie zarzut „rusofilstwa“, szerokie masy jednakże w wojnę nie wierzyły i świadomości grożącego niebezpieczeństwa nie miały.
I tak ludzie we Lwowie spędzali pierwsze tygodnie lipca leniwo snując się po ulicach, przesiadując w kawiarniach, wieczorami chłodząc się gorliwie pilzneńskiem piwem. Stosownie do panującej wówczas mody chodziło się przeważnie bez kapeluszów i w miękkich koszulach z wykładanemi tak zwanemi „Szyllerowskiemi“ kołnierzami, które z entuzjamem przyjęła tak młodzież jak i cierpiący z powody tuszy starsi panowie. Kto miał czas, a we Lwowie, jeśli kto chciał mieć czas, to go miał niezawodnie, wyszukiwał sobie jakieś miejsce pod słońcem i opalał się fanatycznie, nie żałując czasu ani skóry. Widziałem i takich, którzy, chcąc się jak najprędzej przypalić, polewali ciało wodą i suszyli się w słońcu — proceder pociągający bardzo bolesne i przykre następstwa. Krótko mówiąc, starano się myśleć jak najmniej.
Tymczasem było o czem myśleć, albowiem sytuacja ułożyła się nader jasno: Albo wojna nie wybuchnie, albo wybuchnie. Jeśli nie wybuchnie — no to nic. Przyjdą wybory i t. d. Ale jeśli wybuchnie — co wtedy? Nie wdając się w długie wywody, sądzę, iż mam prawo powiedzieć, że obie te ewentualności były równie prawdopodne — o drugiej jednakie nikomu nie podobało się myśleć.
Dla mnie osobiście problem ten nie przedstawiał wielkich trudności. Od dzieciństwa marzyłem o wielkiej powszechnej wojnie z Niemcami, pewny, że cokolwiekby się stało, ta wojna zrodzi niepodległą Polskę. Nie przypuszczałem, że jej dożyję, w danym jednak razie moja kwestja osobista nie miała dla mnie właściwie żadnego znaczenia.
Inaczej oczywiście ogół polski w Galicji, który tak lekkomyślnie i powiedzmy, altruistycznie, zapatrywać się na tę sprawę nie miał prawa. Otóż chociaż społeczeństwo to znajdowało się w przededniu zaciętej walki z wpływami niemieckiemi, walki, która mogła i musiała prędzej czy później doprowadzić do konfliktu z rządem, kto wie nawet, czy nie w tej formie, jaką ten konflikt przybrał w irlandzkim Ulsterze, ogół polski nie zupełnie jeszcze zdawał sobie z tego sprawę. Galicjanin stawał w szeregach polskich przekonany, iż dopomina się tylko o słusznie należne sobie prawa, nie wiedząc, że to jest kwestja zasadnicza, prowadząca automatycznie znacznie dalej, do punktu, z którego już nie będzie można się cofnąć, bo będzie zapóźno. Tę świadomość miało i mogło społeczeństwo polskie zyskać tylko dopiero w czasie coraz to bliższej już walki z austrjackim rządem zaborczym. Narazie jednak jako takie nie było ono ani dość wyrobione politycznie ani dość zahartowane ani dość samodzielne, aby z całą świadomością mogło i chciało podobną walkę rozpocząć. Wpływy rządowe były bardzo potężne i wzrastały szybko, podczas gdy proces krystalizacji świadomości polskiej wymagał czasu, zwłaszcza że warunki, w których miał się dokonać, były bardzo ciężkie. Wiadomem było, iż w razie wybuchu wojny Austrja zawezwie pod broń cały kwiat ludności, poprostu wszystkich zdolnych do broni i do myślenia. To samo przez się już było nieszczęściem, ponieważ dezorganizowało społeczeństwo, które zaledwie zaczęło wytwarzać jakieś swoje kadry; rząd w jednej chwili brał społeczeństwo „za łeb“, mając wszelką możność zrobienia z niem, co tylko za dobre uzna. Każdy, kto znał cele i metody przewrotnej, przeciwnej naturze i bezwzględnej polityki austrjackiej, rozumiał aż nadto dobrze, że rząd, mając zupełną swobodę działania, przedewszystkiem nadużyje jej, obałamuci społeczeństwo, okłamie, wciągnie w jakąś przykrą i nieczystą intrygę, poprostu uwiedzie, naraziwszy je na straszne przykrości, nieszczęścia i cierpienia. Skoro ewentualnemu powołaniu pod broń całej męskiej ludności zapobiedz nie można było, zadanie polegałoby na tem, aby temu biednemu społeczeństwu oszczędzić przynajmniej tych zawodów i bolesnych cierpień, na które jego dobroduszna naiwność je narażała, broniąc go w ten sposób od nadmiernego wyczerpania nie tylko materjalnego lecz przedewszystkiem moralnego. Trzeba było podnieść i zbudzić heroiczny ton polski, drzemiący niewątpliwie na dnie jego duszy.
Co można było zrobić i czy można było cokolwiek zrobić w tym krótkim przeciągu czasu?
Do zrobienia było dużo. Należało w pierwszym rzędzie osłabić i o tyle o ile zneutralizować wpływy rządu, który oczywiście postara się o zalanie Galicji najrozmaitszemi kłamstwami. Trzeba było ludność usposobić sceptycznie do informacji wiedeńskich i enuncjacji władz politycznych, tak, aby społeczeństwo jak najmniej mogło iść na lep. Trzeba było okrzykiem przestrogi apelować do ludzi, aby kierowali się tylko własnym zdrowym rozumem, aby byli ostrożni w sądach, aby nie utożsamiali się z Austrją, pamiętając, że orzeł polski nie mieści się bez reszty w dwugłowym orle austrjackim, że interesy nasze nie zawsze są łączne a nawet nierozłączne z interesami Wiednia i Budapesztu.
To wszystko mogło było wypełnić program dziesięciu dzienników polskich przez dziesięć lat. Czy było możliwe do przeprowadzenia w przeciągu jednego miesiąca? Trudno na to odpowiedzieć. Kto wie?
Trudności były niemałe. Władze austrjackie nie z cierpiałyby, tuż przed wojną szerzenia niedowierzania i pesymizmu wśród ludności. O ile nawet z początku patrzyłyby na taką działalność przez palce, natychmiast po wybuchu wojny zdusiłyby ją bez najmniejszej ceremonji. Nadchodziły ciężkie czasy, w których każdy zdrowo myślący człowiek mógł być potrzebny, więc ludzi ryzykować nie wolno było. Wszakżeż i tak rząd z okazji wojny a pod pozorem nielojalności mógł zawiesić działalność przeróżnych niewygodnych sobie instytucji, którychby po wojnie, zwłaszcza zwycięskiej dla siebie, nie zwrócił. Pocóż było narażać instytucje i ludzi nadaremnie? Zaś tego rodzaju pesymistyczna propaganda w przededniu wojny mogła była w samem społeczeństwie nie znaleźć odpowiedniego gruntu. Było do przewidzenia, że rząd wszelkiemi siłami będzie się starał o zdoppingowanie i oszołomienie społeczeństwa a tedy — miałoż się występować do walki z obłędem przy pomocy argumentów rozumowych? Społeczeństwo galicyjskie nie znało Austrji, a cóż dopiero mówić o jej najbliższych i bezpośrednich przeciwnikach, o Rosji i Serbji? Co do Rosji, to popierana przez rząd austrjacki a szerzona szczególnie gorliwie i przez żydów sentymentalna kultura ideologji powstańczej wytworzyła jakieś magiczne zwierciadło, które każdemu kto na wschód spojrzał, pokazywało Rosję z przed piędziesięciu lat. Dochodziło to wprost do absurdu. Niektóre dzienniki lwowskie wyglądały, jak gdyby wychodziły nie w pierwszej ćwierć XX-go w., ale podczas powstania 63-go roku. Siły Rosji lekceważono, a kto je inaczej oceniał, tego nazywano „rusofilem“. Pogląd na Rosję trzeźwy nie był. Sytuacja była w wysokim stopniu tragiczna ale wykazać ten tragizm społeczeństwu mógł tylko silny człowiek z duszą tragiczną, a takiego człowieka nie było.
Otóż kto to widział i zdawał sobie z tego sprawę, ten rozumiał też, że temu społeczeństwu nadchodząca burza nie może oszczędzić żadnych zawodów ani cierpień, że prawda dziejowa, ta bezlitosna, straszna rzeczywistość, nożem musi zeskrobać kłamstwa i iluzje, które wskutek działania obcych, niesumiennych i lekkomyślnych wpływów na tej duszy wyrosły. A jeśli dla człowieka uspołecznionego a już zwłaszcza dla publicysty sama myśl o tych ewentualnych cierpieniach była bolesną, jakże strasznym musiał być niepokój o to, czy społeczeństwo tę operację wytrzyma, czy nie wyzionie ducha pod nożem i jakżeż straszna musiała być świadomość, że nic tu pomódz nie można. Znane są opowiadania o lekarzach, którzy wyrzekli się swego zawodu spostrzegłszy, iż nie mogą nic poradzić tam, gdzie właśnie najwięcej pomocy potrzeba. Tutaj męki niewypowiedziane czekały nie jednego człowieka ale miljony ludzi. Jedynem lekarstwem na te męki była prawda. Społeczeństwo — podobnie jak i człowiek — w chwili niebezpieczeństwa nieraz orjentuje się bardzo dobrze i prędko. Być może trzeba było tylko krzyknąć wielkim głosem, że to niebezpieczeństwo zagraża. Ale głos musiałby być istotnie wielki.
Prawdy nie pozwolono pisać.
Była jednakże słaba iskierka nadziei, że społeczeństwo zorjentuje się samo, że nie zupełnie jeszcze straciło zdrowy instynkt, że może świadomość już się budzi. Do tych przypuszczeń uprawniała burza, jaka wybuchła głównie zresztą w zachodniej Galicji z powodu barbarzyńskiej napaści Niemców na „Sokołów“ polskich w Białej-Bielsku. Tam w gniew wpadł przedewszystkiem chłop polski, któremu dosyć już było szykan i arogancji niemieckiej. Zaczęto bić turystów niemieckich na Śląsku i w Żywieckiem. Było to trochę więcej niż „ubolewanie“, które z powodu pokrwawienia „Sokołów“ polskich delikatna rada miasta Krakowa wyraziła radzie bielskiej. Do chłopów polskich przyłączyli się na Śląsku i na Morawach Czesi, którzy, również z równowagi wyprowadzeni, chwycili wreszcie za kije i zaczęli oddawać Niemcom piękne za nadobne. Wystąpienie to było tak żywiołowe i odruchowe, tak szybko zaczęło się rozprzestrzeniać, że Niemcy podnieśli gwałt i zaczęli protestować w Wiedniu przez przedstawiciela rządu niemieckiego. Oczywiście, że ani rozbijanie kijami głów turystów niemieckich — aczkolwiek czasem niezbędne — nie jest pożądanym środkiem kulturalnej walki politycznej, ani też nikt nie pragnął, aby ono zasadniczo w stosunku do Niemców trwało. Ale ten poryw ludu w Galicji zachodniej i na Śląsku, w krajach najwięcej przez Niemców zagrożonych, świadczył o przebudzeniu się tam świadomości, instynktu i godności narodowej, świadczył, iż mija już moment dla tego ludu najniebezpieczniejszy a określony fachowo jako „przyjazne dla Niemców usposobienie“ (Deutschfreundliche Gesinnung). Wiedzieliśmy, że jeśli ten lud posiądzie uświadomienie narodowe, żadna siła go nie złamie, podobnie jak się to stało w Poznańskiem.
Niemniej żywem echem odbiło się to wzburzenie i w Galicji wschodniej, gdzie po miastach młodzież wytłukła szyby w sklepach pruskich, demonstrując hałaśliwie i burzliwie przeciw Niemcom nawet w Przemyślu, który, jako twierdza, był zawsze silnem ogniskiem niemieckości.
Ten objaw był dla sprawy polskiej korzystny i świadczył, iż praca nad narodowem uświadomieniem społeczeństwa polskiego w Galicji nie była daremna. Wszystko szło ku lepszemu, to jest ku stanowczej rozprawie z wpływami i żywiołem niemieckim. Tu nawet chwilowe niepowodzenie musiało być zwycięstwem, bo wykazałoby tylko błędy taktyki i usterki organizacji, którychby się na przyszłość unikało. Przy tym stanie posiadania, jakiśmy w Galicji mogli nazwać swoim, przy dzielnej pracy i z każdym rokiem rosnącej dzięki wspaniale rozwijającemu się szkolnictwu kulturze, o zwycięstwie nie można było wątpić. Społeczeństwo polskie w Galicji, posiadające nieprzeciętnie wysokie wykształcenie, dużą kulturę i bardzo dobre serce a przytem urządzenia i instytucje, jakich w innych częściach Polski nie było, raz zbudziwszy się i rozumiejąc tak swoje zadanie jak i to, iż zajmuje jeden z najbogatszych krajów Europy środkowej, niewątpliwie nie pozostałoby w tyle za swymi braćmi z Królestwa Polskiego czy Księstwa Poznańskiego.
Z tem większą tedy troską i zaniepokojeniem czekaliśmy, co nam los przyniesie. Nie można było wątpić, iż w razie wybuchu wojny tak czy siak stracimy bardzo wiele. Czy jednak społeczeństwo będzie tak dojrzałe, zahartowane i umocnione w sobie, aby nie straciło świadomości samego siebie? Oto było pytanie, na które nikt nie mógł odpowiedzieć i to jest treścią dramatu, jaki Lwów przeżywał aż do wkroczenia wojsk rosyjskich.



WOJNA Z SERBJĄ.

Cokolwiekbyśmy myśleli o zamordowaniu austrjackiego następcy tronu, faktem jest, że wykonawcy zamachu byli poddanymi austrjackimi. Oczywiście, że istnienie Serbji tuż pod bokiem a przedewszystkiem ucisk Serbów w państwie austrjackiem mógł przyczyniać się do wzrostu propagandy wielko-serbskiej. Skoro jednak państwa serbskiego nie można było przenieść do Ameryki, należało może starać się raczej o jakiś inny „modus vivendi“, niż ten, który planowała nota austrjacka, domagająca się cenzurowania nawet serbskich podręczników szkolnych. Było rzeczą jasną, iż Serbja, ta Serbja, która zawsze prowadziła wojny z przemożnymi nieprzyjaciółmi, na takie warunki się nie zgodzi i wojny się nie ulęknie.
Innego zdania byli ludzie we Lwowie.
Kiedyśmy raz rozważali szanse ewentualnej wojny serbskiej, jeden z mych kolegów, dziennikarz galicyjski, rzekł stanowczo:
— A ja wam mówię, że do wojny serbsko-austrjackiej nie dojdzie. Serbowie teraz wojny wypowiadać nie zechcą.
— Dlaczego?
Kolega mój uśmiechnął się z politowaniem i wykrzyknął:
— Warjaty! Zapomnieliście, że w Serbji są na jesień zapowiedziane wybory do “skupczyny“!
Oczywiście. Cóż znaczy wojna — wobec wyborów!
O Serbji wiedziano we Lwowie bardzo mało. Wogóle społeczeństwo polskie w Galicji, nie paliło się zbytnio do Słowiańszczyzny a nawet czasami miało jej zadużo. Do Serbji daleko i nie było tam poco jeździć. Prawda, że ignoracja zawsze się mści, ale tu była ona poniekąd wytłomaczona. Powtóre — o Serbji informowała Galicję wyłącznie prasa wiedeńska i berlińska, a że te informacje musiały być jednostronne a co gorsza, tendencyjne, tego dowodzić nie potrzebuję. Zresztą cała Europa środkowa informowała się o stosunkach serbskich a nawet bałkańskich wogóle, w Wiedniu i w Peszcie, jednych jedynych Czechów wyjąwszy. Ci znali południową Słowiańszczyznę nieźle i utrzymywali z nią nieustanny kontakt, delegując tam nieraz swych polityków z głosem doradczym, zaznaczyć jednak trzeba, że nawet tak obznajomiony z południo-słowiańskiemi stosunkami polityk, jak Klofacz, strzelał czasem fatalne byki, równocześnie zaś ta propoganda czeska była bardzo źle w Wiedniu widziana i komentowana w sposób dyskredytujący.
Lecz, czemkolwiek moglibyśmy wytłomaczyć tę naszą nieznajomość południowej Słowiańszczyzny — nie mówiąc już o tem, że zaprawdę zbyt dużo mieliśmy do roboty w domu — srodze się ona zemściła na naszem społeczeństwie. Przy odrobinie znajomości stosunków i narodu serbskiego, z łatwością można było przyjrzeć się tej jaskrawej próbce politycznego, publicystycznego i strategicznego talentu, jaki wobec Serbji jak i ludów austryackich rozwijał rząd austrjacki. Przyczyniłoby się to znacznie do otrzeźwienia umysłów, nauczyłoby je ostrożności a co za tem idzie, oszczędziłoby społeczeństwu polskiemu w Galicji wielu zawodów i cierpień, krótko mówiąc, nauczyłoby je, czego się ma trzymać. Wobec znanej maksymy iż „eventus belli semper dubius est“, taka świadomość jest wszystkiem, na co się może i powinien zdobyć naród wbrew woli w wojnę wplątany a osobiście bezbronny.
Ultimatum, wystosowane do Serbji, zredagował hr. Tisza, Węgier.
Wojna serbsko-austrjacka mogła w razie zwycięstwa przynieść korzyść przedewszystkiem Węgrom, którzy obawiali się konkurencji rosnącej w siły Serbji. Dlatego-to z właściwą sobie bezwględnością i egoizmem nie cofnęli się przed rzucaniem na jedną kartę lasów całej monarchji austrjacko-węgierskiej. Albowiem któż nie przypuszczał, że w danym razie cała ta sprawa może przybrać obrót fatalny?
Pisma wiedeńskie donosiły, że ultimatum i wypowiedzenie wojny Serbji wywołało w Wiedniu niebywały entuzjazm. Wierząc, iż Rosja nie wmiesza się do wojny, cieszono się nadzieją łatwych zwycięstw. Olbrzym cieszył się, że będzie się mógł pastwić nad karłem. Czy my moglibyśmy podzielać tą radość?
Ale Austrja była boleśnie dotknięta zamordowaniem przez swoich własnych obywateli następcy tronu i pragnęła zadośćuczynienia, zaś prócz tego wojna kładła koniec niejasnej sytuacji politycznej a co za tem idzie i ekonomicznej. Niepewność stosunków tak się dała we znaki, iż wreszcie powiedziano sobie: — Wóz albo przewóz!
Szerokie warstwy ludności wierzyły, że wojna z Serbją będzie zwycięska i krótka, że Rosja nie wystąpi w obronie Serbji. A jeśli? Kto weźmie na swą głowę odpowiedzialność za tę straszną wojnę?
Hr. Tisza...
W imię czego? W imię ucisku węgierskich Chorwatów i Serbów, prześladowania Rumunów i nieludzkiego gnębienia Słowaków? Czy może w imię kultury czardasza i romansów Jokaja?
Zaznaczyłem już, iż społeczeństwo polskie w Galicji nie znało Serbji i nie zajmowało się nią. Mimo to, kiedy wojna austrjacko-serbska wybuchła, można było zauważyć pewien zapał tak wśród publiczności jak i wśród wojska. Cieszyli się żydzi, pewni, że się od wojska wykręcą a na dostawach zarobią. Ale z czego cieszyli się Polacy?
— Bądź co bądź ta jakaś Serbja wszystkim stanęła już kością w gardle. Dwa razy z jej powodu zarządzano częściową mobilizację, niepokojono ludzi, straszono wojną, potem znów trzeba było organizować specjalnych strzelców pogranicznych. Teraz to morderstwo. A, psia krew, tyle kłopotów! Trzeba raz z tem skończyć! — mówili ludzie.
Zapominano, że skończenie z Serbją, czyli zwycięstwo Austrji, byłoby równocześnie klęską dla nas, ponieważ oznaczałoby szkodliwy dla nas wzrost niemieckiego żywiołu. Podczas wojen bałkańskich Serbja spisała się znakomicie, w ogóle Serbowie zawsze bili się mężnie, walcząc niestrudzenie o wolność. Społeczeństwo polskie nie mogło Serbji ile życzyć, to byłoby niezgodne z jego duchem i tradycjami. Ta jakaś dziwna wojowniczość naszego społeczeństwa wobec Serbji, to były pierwsze objawy utraty przytomności, zatrucia społeczeństwa polskiego w Galicji przez czarno-żółty jad, symptom bardzo niebezpieczny, pociągający za sobą straszne konsekwencje... Czy wolno było o tem mówić? Nie.
Był też i drugi powód, dla którego nie można było podzielać tego wojennego zapału. Pomińmy już fakt wzrostu imperjalizmu niemieckiej Rustrji i niemieckiego żywiołu; mógłby ktoś powiedzieć, że wskutek wchłonięcia większej masy słowiańskiej Austrja musi się stać bardziej słowiańskiem państwem. Nie wierzyłem w to, lecz to kwestja podlegająca dyskusji. Za to nie ulegało wątpliwości, że wojsko, które tak dzielnie biło się z Turkami i Bułgarami, niemniej zacięcie bić się będzie z Austrją, że cała Serbja stanie jak jeden mąż, wiedząc, że tu idzie o życie, o egzystencję. W takich chwilach naród bije się strasznie. Czy powierzchowne pobudki austrjackiego entuzjazmu mogły austrjackich żołnierzy natchnąć tym duchem, jakim byli ożywieni Serbowie? Nie. A więc, co za tem idzie, wojna ta nie była bynajmniej orzechem łatwym do zgryzienia. Czyli — że wielu braci naszych polegnie, krew obficie się poleje i w najlepszym dla Austrji wypadku znowu jedno państwo słowiańskie padnie, straci swą niezależną egzystencję naród, który tylu ofiarami i trudami ją okupił i tylu dokonał bohaterskich czynów. O tem wszystkiem nie wolno było powiedzieć ani słowa.
Słabe narody broniące swej wolności przed znacznie potężniejszym nieprzyjacielem, bronią się rozpaczliwie, pazurami i zębami. Nie dla nich pojedynek przestrzegający rycerskich form i reguł. Historja przytacza na to dość dowodów. Cóż dopiero mówić o Serbach, wychowanych w tradycjach tureckiej srogości! Więc chciało się rzec:
— Żołnierzu polski, który idziesz do Serbji, wiedz o tem, że nie czekają cię manewry ani żadna wojna łatwa. Bić będziesz się nietylko z wojskiem, na co, jako żołnierz, jesteś przygotowany i spełnisz swój obowiązek. Wiedzże o tem, że będziesz musiał mordować starców, kobiety i dzieci, albowiem w kraju, do którego wkroczysz, każda żywa istota pragnąć będzie twej śmierci. Brzemienne kobiety strzelać do ciebie będą z za węgła, chłopcy nieletni z rewolwerami lub bombami podkradać się będą ku tobie, dziewczęta obleją cię wrzątkiem, dach ci zapalą nad głową lub szpilkami wykłują oczy, starcy bezsilni czołgać się będą ku tobie śpiącemu, drżącemi rękami szukając twego serca lub gardła, psy nawet będziesz miał przeciwko sobie. Każdy kamień, każdy głaz będzie twym śmiertelnym wrogiem, za każdem drzewem śmierć tam na ciebie czyha. Jeśli wpadniesz w ręce nieprzyjaciela, zginiesz śmiercią przeokropną, bo cierpiący na tobie będą chcieli pomścić śmierć swych najbliższych i na tobie dać przykład, co czeka najeźdźcę. Nie na wojnę idziesz, ale na krwawe polowanie, gdzie, zmieniony w dzikiego zwierza, za dzikiemi zwierzętami uganiać będziesz, a gonitwa to będzie bez miłosierdzia i odpoczynku na śmierć i życie. Nie znajdziesz kąta cichego ani chwili spokojnej i nawet źródła będziesz miał zatrute. A przedewszystkiem bierzesz na sumienie grzech straszny, bo idziesz mordować słabych, niosąc im niewolę.
To należałoby powiedzieć naszemu żołnierzowi, tym młodym tak cieszącym się na wojnę chorążym, ich dumnie uśmiechającym się rodzicom. Szedł ten polski żołnierz na śmierć, a mnie, jego bratu, nie wolno było prawdy mu powiedzieć. I nie wolno mi było powiedzieć, iż on idzie pomagać nakładać haniebne jarzmo niewoli na wolnych.
Historja a przedewszystkiem my sami wyrzucaliśmy sobie gorzko San Domingo, choć tam szło o dzikich, czarnych ludzi. Ale wówczas, tak świeżo po ogłoszeniu „Praw człowieka“ rozumiano już u nas, czego długo jeszcze nie mogła zrozumieć wolna Ameryka. Jakże zmieniły się stosunki!
Co za pohańbienie!
A Austrja z miejsca wystąpiła z całym aparatem kłamstw i cynicznych przechwałek. Dzień w dzień donoszono o zajęciu Białogrodu, o różnych bohaterskich czynach strażników skarbowych i strzelców pogranicznych, o tem, jakto jakiś oficer serbski szpicrutą „skarcił“ serbskiego następcę tronu za niewłaściwe zachowanie się wobec jego narzeczonej, jak wojska serbskie tysiącami uciekają za granicę Bułgarji, jakto „wojska nasze szczególnie upodobały sobie walkę na białą broń“, jakto „pierwszy strzał w stronę nieprzyjaciela skierował Chorwat“, jak to znów mężni Chorwaci wykłuli gdzieś w szańcu żołnierzy serbskich, rozjuszeni tem, że „ci mordercy ośmielili się wywiesić trikolorę słowiańską“. Tak szatan, wcisnąwszy Kainowi maczugę w dłoń, chełpił się potem jego bratobójczym ciosem.
Tak zwane liberalne czyli żydowskie pisma wyły z radości. Co chwila stwierdzały złamanie przez Serbów prawa międzynarodowego, jakieś okrucieństwa „wolnych strzelców“, zatrucie studzien i t. p. Miarkować tych zapałów nie można było. Brnęliśmy w kłamstwach, duszeni poczuciem — bezsilności i hańby. Świat mógł myśleć, że to społeczeństwo polskie w Galicji, tak wiele mówiące o wolności i poszanowaniu prawa narodów, zmieniło się w bandę Huronów, żeśmy się modlili tylko o to, aby wreszcie bratni naród został podbity.
Dziennik nazywa się nieraz organem. Niestety, w owym czasie dzienniki polskie w Galicji zmieniono w austrjackie fujary, w które dmuchał komisarz policji.
W tej bolesnej chwili, w przededniu wydarzeń, które przedewszystkiem wystawiały na niebezpieczeństwo strasznej wojny nasz naród, ukradziono mu najcenniejszą rzecz — prawo prawdy.
Mieliśmy przedsmak tego, co dalej miało nastąpić. Publicyści nasi, mężowie stanu, politycy, a raczej najlepsza, najuczciwsza i najmądrzejsza ich część skazana była na milczenie. W burzy, w ciemnościach zawieruchy, poomacku i z zawiązanemi oczami społeczeństwo nasze miało iść w przyszłość, targane za suknie i zwodzone fałszywemi głosami z bagniska.
Jeśli nie wolno było powiedzieć prawdy o wojnie serbskiej, to czyż mogliśmy się spodziewać, iż dadzą nam sposobność szczerego wypowiedzenia się w sprawie własnej?
To było pierwsze kłamstwo, które powlokło ze sobą cały łańcuch kłamstw coraz to gorszych i cięższych, zwracających się z każdym dniem przeciw tym, którzy w słabości ducha wierzyli, nie śmiejąc spojrzeć swej prawdzie w jej ciemne oczy.


W LESIE KŁAMSTW.

Po wypowiedzeniu przez Austrję wojny Serbji, Europa zmieniła się w jedno olbrzymie pole podminowane, przez które szedł płomień, wywołując to tu to tam gwałtowne wybuchy i słupy ognia. W przeciągu kilku dni rozgorzała wielka wojna ludów. Dla Bismarckowskiej i Nieztscheańskiej koncepcji Niemiec wybiła ostatnia godzina.
Lwów w owym czasie ożywił się już znacznie, ale stosunkowo był jeszcze spokojny. Do miasta zjechali częściowo tylko młodzi mężczyźni, jedni zawezwani do wojska, inni z powodu komplikujących się skutkiem wojny interesów. Większość letników pozostała na wsi i w zdrojowiskach, przekonana, iż wszystko skończy się na łatwej, krótkiej i oczywiście zwycięzkiej wojnie z Serbją. Dopiero po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej zrozumiano, iż wojna rosyjsko-austrjacka jest nieunikniona i zaczęto tłumnie zjeżdżać do Lwowa, zwłaszcza ze wschodniej części kraju. Kto był w zachodniej Galicji, w Zakopanem, w Krynicy, ten tam przeważnie pozostał, zwłaszcza kobiety z dziećmi.
Ale ten ruch utonął już w gwałtownej wędrówce rezerwistów, spowodowanej przez ogłoszenie 1-go sierpnia ogólnej mobilizacji, która też zupełnie zmieniła wygląd miasta, podnieciła je, zdenerwowała, zaniepokoiła i wytrąciła z równowagi. Lwów, który zresztą nigdy nie miał zimnej krwi i zbytniego instynktu do działania z rozwagą, stracił tę odrobinę spokoju, na jaką, być może, ewentualnie zdobyłby się, gdyby mu się pozwolono skupić. Nie można tu mówić o jakiejś normalnej reakcji, ponieważ miasto było anormalne, rozproszone, podniecone. Ci, którzy wracali do Lwowa ze zdrojowisk i spokojnych, dalekich wiosek, już po drodze widzieli obraz mobilizacji, która właśnie na prowincji i na wsi miała robić wstrząsające wrażenie. Sceny pożegnania, rozpaczliwa i żałosna determinacja chłopów, żałość i rozpacz płaczących i zawodzących kobiet, pijane pieśni rezerwistów, którzy oczywiście nie żałowali sobie wódki, podróż w skwarze i ścisku, zupełne rozluźnienie wszelkiego porządku na kolejach, zamieszanie a gdzieniegdzie panika, to wszystko działało na ludzi silnie, chwytało ich, nie dając im czasu do opamiętania a stawiając ich przed faktem dokonanym, nieodwołalnym, równocześnie wykazywało bezcelowość wszelkich refleksji i protestów chociażby tylko wewnętrznych. Pod nawałem tych wrażeń ludzie przychodzili do przekonania, że niema tu już wyboru, że na nic się nie zda mieć swoje zdanie. Tak zdezorjentowani i zaskoczeni, machinalnie poszli drogą najsłabszego oporu, wierząc, iż wszystko inne może być zgubne. Odrzucali od siebie wszelki własny pogląd na sprawy, wszelkie własne sympatje i antypatje, wszystko, cokolwiek byłoby sprzeczne z tem, co się działo. Wyrzekali się prawa do własnego zdania, zużywając całą swą siłę moralną na pogodzenie się i dostosowanie się do tego stanu rzeczy, jaki się zapowiadał. Takimi wracali ze wsi i z miejsc kąpielowych i tak zaczęli się nastrajać we Lwowie. Ze strachu agitowali za wojną.
Trudno, żeby było inaczej, zważywszy zwłaszcza fakt, iż społeczeństwo na te wypadki nie było przygotowane. Rozumie się, że rządowi austrjackiemu zależało na tem, aby społeczeństwo to myślało jak najmniej samoistnie. Wszelkie apelowanie do trzeźwości, nawoływania, których zresztą nie brakło, neutralizowała popierana usilnie przez rząd i hałaśliwa propaganda powstańcza, skutkiem czego przeciętny obywatel Galicji, od którego przecie nie można wymagać jakiejś genjalnej przenikliwości dyplomatycznej, nie wiedział, co myśleć. Jedni mówili mu, że propaganda powstańcza jest tylko „kawałem wyborczym“, podstępną sztuczką, która Galicję ma zmienić w Albanję, drudzy dowodzili, iż ci rzekomo „trzeźwi“ są płatnymi ajentami rządu rosyjskiego. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, iż tak zwani liberałowie idą z rządem austrjackim, podczas gdy „trzeźwi“ mają jakieś zastrzeżenia, czyli, z punktu widzenia austrjackiego, stoją na stanowisku negatywnem. Oczywiście, łatwiej było pójść z rządem, zwłaszcza że i katechizm austrjacko-polski był już wypracowany. W ten sposób Lwowianin, stanąwszy na stanowisku austrjackiem, biernie i bezbronnie płynął z falą, nie stawiając najmniejszego oporu.
Zmieniliśmy się tedy w Austrjaków polskiej narodowości.
Zaś rząd nie zaniedbał okazji i natychmiast zaatakował, ścisnął duszę polską ze wszystkich stron, nadużywając jej coraz bezwstydniej i śmielej, coraz gwałtowniej i bezwzględniej, nie zważając ani na tradycje ani na narodowe świętości.
Można powiedzieć, że ogół znieczulał w tym histerycznym ataku. To, co się działo, ogrom wypadków, ich niezwykłość i te straszne rzeczy, jakich się spodziewano, to wszystko runęło na duszę polską z takim impetem, iż pozbawiło ją zupełnie przytomności. Ludzie nie zdradzali się z tem wprawdzie — dobrze wychowani, kulturalni i umiejący się maskować ludzie — ale z ich sposobu mówienia i postępowania przebijał niepohamowany, bezdenny i bezbrzeżny strach, który sprawiał, iż odchodzili od zmysłów. Wspominałem już, iż ludzie w Galicji nie chcieli myśleć o wojnie. Kiedy ona wreszcie przyszła, nie mogli o niej myśleć, ponieważ nie umieli sobie jej wyobrazić. Było to dla nich coś nieopisanego i niewypowiedzianego, jakieś tortury i przerażające cierpienia, zupełna zagłada, koniec świata, przechodzący wszystko swą okropnością, którą ledwo przeczuwanemi lecz ponuremi barwami malowały sobie podniecone a tak po literacku wyrobione wyobraźnie. Niemniej — i to właśnie było wzruszające — mimo iż trwoga wyglądała ze wszystkich oczu i załamywała chrypnące głosy mówiącym — nie okazywał jej nikt. Starano się panować nad sobą, chodzić z pogodną twarzą, udając wiarę w zwycięstwo, hart ducha i równowagę umysłu. Społeczeństwo chciało zapanować nad sobą, rozumiało, że bez tego zginie — ale rząd opamiętać mu się nie dał.
Jak to już gdzieindziej napisałem, od złego wpływu wojny można się uchronić tylko idąc za nią i biorąc od niej to, co ona daje, tę pewną sumę wzruszeń i przeżyć, jakie, choć nieraz tylko pozornie, mogą stanowić niby jakieś „habet“ ludzi, zmuszonych do wielkich ekspensów moralnych. To było również przyczyną, dla której ludzie, zwłaszcza z początku, poddali się wpływom austrjackim bez zastrzeżeń. Całe szczęście swoją drogą, że to wybuchło od razu i tak słomianym płomieniem.
Rozpoczęła się tedy orgja kłamstw.
Wspominałem już o kłamstwach, jakie rozpuszczały władze i prasa austrjacka o położeniu na serbskim teatrze wojny. Z kolei nastąpiła oszczercza kampanja przeciw Rosji, Francji, Belgji i Anglji. Pomijam na razie całą śmieszność artykułów, dowodzących, iż rosyjska artylerja strzela drewniami pociskami lub granatami niewybuchającemi, że kozacy mają karabiny skałkowe, że żołnierz rosyjski nie umie czytać (właśnie to jest najważniejszejsze dla człowieka leżącego w okopach!), śmieszność, która uwłaczała przedewszystkiem prasie i armji austrjackiej, wykazując, iż one nie dorosły do powagi chwili. Ale jakże to było lekkomyślne a zarazem szkodliwe! Społeczeństwo zrozumiało, iż chwila jest poważna, iż nadchodzą czasy ciężkie, wymagające niewątpliwie wielkich ofiar i wysiłków. Ludzie żegnali się ze swymi synami, braćmi, ojcami, mężami, błogosławiąc ich i na śmierć lub na bolesne losy i męczarnie długiej rozłąki, złych przygód i nieznośnej tułaczki, i choć może w sercu klęli rząd i państwo, które ich do tych ofiar zmusiło, które nie wahało się ich zażądać w imię bardzo wątpliwej a niezbyt czystej sprawy, zachowali się z godnością, nie wypominając, nie wymawiając, nie robiąc wyrzutów, nie wysuwając na pierwszy plan jakichś egoistycznych żądań, uczciwie i szlachetnie, jak na prawych obywateli przystało — a tu częstowano ich jakimiś nieprawdopodobnemi bajkami, opisami bohaterskich czynów strażników skarbowych, odpierających rzekomo całe armje rosyjskie, głupstwami i kłamstwami, krótko mówiąc, traktowano ludzi jak błaznów.
Ta wojna oznaczała dla nas jedną wielką tragedję. Usposobieni wrogo dla świata niemieckiego, z racji naszej częściowej przynależności do państw niemieckich, skazani byliśmy na walczenie po ich stronie. Był to tragiczny zbieg okoliczności, niemniej jednak społeczeństwo polskie w Galicji, choć może niechętnie, spełniłoby niezawodnie swój obowiązek, do czego je zmuszała choćby tylko konieczność sama poprawnej konduity. W tym składzie okoliczności na sojusz z Niemcami, oczywiście dla Austrji niezbędny, moglibyśmy patrzyć co najwyżej w ponurem milczeniu jako na zło konieczne, ufając w łaskę bożą i nieuniknioną sprawiedliwość dziejów. Kiedy jednakże wojska pruskie przekroczyły granicę Królestwa Polskiego i zajęły Częstochowę i Kalisz, grzmot oklasków zerwał się w prasie austrjackiej, nie wyłączając drukowanych w polskim języku pism żydowsko-rządowych. I czuło się, że to nie jest tylko owacja dla sojusznika, ale wybuch szczerego zapału, podziwu i uwielbienia. Mówiono wtenczas ogromnie wiele o swobodach, jakie Austrja i Niemcy rzekomo niosą i obiecują Polsce, mówiono, iż wojska pruskie zachowują się w Królestwie Polskiem nadzwyczajnie poprawnie, że mieniu i ludności polskiej nie zagraża z ich strony najmniejsze niebezpieczeństwo, niemniej nie umiem wypowiedzieć, jak strasznym smutkiem przejmowała mnie myśl, iż równe pola Mazowsza depcą już kwadratowe, niezgrabne buty pruskich żołnierzy. Widziałem tę równię i pola złote i żółte łany łubinu i piaseczki moje kochane i wrzosowiska i wiatraki na wzgórzach i lasy sosnowe i aż mi się mdło robiło, kiedym sobie wyobraził ciągnące przez te ziemie szerokiemi białemi gościńcami zbite kolumny niemieckiego żołdactwa. Oczywiście powiedzieć tego nie wolno było, zato prasa rządowa szalała w ataku prusofilskiego delirjum. Gdyby choć tego oszczędzono!
Nie! Nie oszczędzono niczego. A rzecz była niebezpieczna, ponieważ dość dobroduszne i łatwowierne, jak to już tyle razy zaznaczałem, politycznie niewyrobione jeszcze społeczeństwo polskie w Galicji przyzwyczaiło się wierzyć prasie, słuchało jej chętnie i ulegało jej. Dlatego też, jeśli czytając te prusofilskie peany, nie rozpłomieniało się zachwytem i szczególniejszą jakąś radością, to zwolna zaczynało się godzić z myślą o usadowieniu się Niemców w Królestwie Polskiem, przyjmując to jako złe konieczne i nieuknione, ale może nie najgorsze.
A Belgja! Któż z nas nie wiedział, że podczas ostatniej rewolucji, którą Belgowie zdobyli swą niezależność polityczną, i nasi emigranci z bronią w ręku bili się dzielnie za wolność maleńkiego narodu, któż nie wiedział, że nikt inny, jak tylko oficerowie byłych wojsk polskich organizowali i kształcili wojska belgijskie, że zatem i my, choć sami nieszczęśliwi, przyczyniliśmy się czemś do tego, aby Belgowie mogli żyć wolni i niezależni! Setki naszej młodzieży uczyły się w przeróżnych naukowych zakładach belgijskich, wynosząc z nich wykształcenie niemałe. Dla tego dzielnego i pracowitego narodu żywiliśmy szczery podziw, wielkie uznanie i serdeczną życzliwość. Napaść Niemców na Belgję brutalna i cyniczna, szatański uśmiech piekielnej złośliwości, z jaką komunikaty niemieckie fałszywie i przedwcześnie trochę donosiły o zupełnem złamaniu oporu belgijskiego, faryzeuszowskie oburzenie z powodu rzekomego łamania przez Belgijczyków prawa międzynarodowego i pogróżki, zapowiadające bezwzględne kary i represje — to były rzeczy straszne, potworne, nikczemne, to były kpiny z wszelkiej uczciwości i szlachetności, to była jedna wielka, o pomstę do nieba wołająca zbrodnia i społeczeństwo polskie w Galicji byłoby chyba z elementarnych uczuć uczciwości i szlachetności wyzute, gdyby tego nie widziało i nie odczuło. I ono odczuło to i jękło i zmięszało się, ale ani władze ani prasa austrjacka nie liczyła się z tem. Nie krępowano się już niczem, nie wstydzono się niczego. — Vor den Sclaven badet man nackt — mówi niemieckie przysłowie; nas uważano za niewolników.
Możnaby przypuszczać, iż zachowanie się Niemców wobec Belgji wpłynie trochę na otrzeźwienie umysłów. Niestety, tak się nie stało. Ta część społeczeństwa polskiego w Galicji, którą zgwałcenie neutralności belgijskiej oburzyło, widziała w niem tylko potwierdzenie swoich przypuszczeń, ponieważ, jako więcej świadoma, nie wierzyła Niemcom od początku. Mniej jednak uświadomiona część społeczeństwa, oczywiście liczniejsza, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się właściwie dzieje, a zatem, stanąwszy wobec faktu dokonanego i patrząc nań bezkrytycznie, była przekonana, iż wszystko jest w porządku. Nie było wolno tłómaczyć jej, zaś ona sama niczego sobie wytłómaczyć nie mogła. Mniejsza z tem, że stanowisko, jakie część społeczeństwa polskiego w Galicji wobec wypadków belgijskich zajmowała, nie miało i nie mogło mieć żadnego wpływu na dalszy rozwój akcji na tym teatrze wojny; złem było to, iż tego rodzaju bezkrytyczne przyjmowanie do wiadomości faktów wywoływało zamęt w pojęciach i zapatrywaniach, powodując dezorganizację i zdziczenie niebezpieczne i pozbawiające społeczeństwo tej ostatecznej broni, jaką jest czyste sumienie i poczucie etyki, bez czego człowiek bydlęcieje i staje się bezwartościowym tak w powodzeniu jak i w przeciwnościach. Zrozumiałą jest rzeczą, że w tych burzliwych i niepewnych czasach o zdrowie moralne należało dbać przedewszystkiem.
A cóż dopiero mówić o Francji, o tej drugiej naszej ojczyźnie, dawnej towarzyszce broni i wspólnej sławy! My, którzy do grobu Wielkiego Napoleona zbliżamy się z tą samą czcią i wzruszeniem, w jakiem wchodzimy do grobów królewskich na Wawelu, którym sztandary francuskie przypominają świetny blask orłów naszych legji, którzy ramię w ramię z żołnierzem francuskim manewrowaliśmy z Madrytu aż do Moskwy, my mieliśmy się cieszyć z rzekomych klęsk francuskich, my mieliśmy wierzyć, że Paryż jest zdobyty, a Francja upokorzona? Jeśli widok pruskiego żołnierza wśród równin Mazowsza bolał mnie i drażnił niewypowiedzianie, to tak samo nienawistnym był mi widok wojsk pruskich na wysadzanych smukłemi topolami gościńcach Francji! Nie zniósłbym Paryża upokorzonego, nie, zniósłbym Francji pobitej i ujarzmionej!
A tymczasem prasa niemiecka i zaprzedane Wiedniowi dzienniki żydowskie dzień w dzień przynosiły z Francji wiadomości straszne, świadczące o zupełnej dezorganizacji armji francuskiej, ubliżające jej — Społeczeństwo polskie? Pracował nad niem Wiedeń, pracowała prasa rządowo-liberalna, pracowała policja, żydzi, ajenci rządowi, mordowano je demonstracjami, dręczono niepewnością. — Społeczeństwo polskie nie cieszyło się z „klęsk“ francuskich ale wreszcie uwierzyło w nie i zaczęło traktować Francję, jako „quantité negligeable“. Zaczęto o niej mówić zrazu źle a później — nieżyczliwie.
Bankrutowały wszystkie uczucia szlachetniejsze.
I wówczas mieliśmy małą próbkę tego, coby się stało, gdyby trójporozumienie nie zwyciężyło. To była próbka nie teoretyczna ale poglądowa, bo przecież Lwów prawie cały miesiąc żył święcie przekonany, iż Ąustrja i Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach i zwyciężą ostatecznie. Poderwano w społeczeństwie wiarę w najkardynalniejsze zasady prawa i uczciwości, kazano mu w przeciągu kilku tygodni zapomnieć o wszystkiem, co kiedykolwiek kochało i uważało za święte, kazano mu wyrzec się najszczytniejszych tradycji i wspomnień, kazano mu zaprzeczyć sam o siebie, bezprawny najazd i skrytobójczą napaść nazwać błogosławieństwem i dobrodziejstwem, kazano mu czołem bić o ziemię przed pięścią, zasypano go najpotworniejszemi kłamstwami, znieprawiono do dna i powiedziano, że to wszystko jest nadzwyczaj piękne. To było tak straszne, tak niesłychanie dręczące, że my, którzyśmy to przeżyli, powiedzieliśmy sobie, iż jeśliby, broń Boże, Niemcy zwyciężyli, niema dla nas miejsca na tym kontynencie. To udręczenie moralne przechodziło wszelkie wyobrażenie i wszelkie granice. Nie wątpię, że doświadczone i niezłomne społeczeństwo polskie aklimatyzowałoby się nawet w piekle, ale nałamanie się do pruskiego klimatu dla niektórych gieneracji byłoby męką ponad siły.



COŚMY WIDZIELI?

Ludzie, jak gdyby zapomnieli o całym świecie, wpatrzeni byli w jeden cel, wsłuchani w jedną wielką myśl. Wojna — oto słowo, w którem mieściła się cała nasza dusza. A przecie stała się rzecz, na którąbyśmy w innych czasach z pewnością zwrócili uwagę, o której mówilibyśmy bezustannie, wychwalając ją i rozkoszując się nią. Po kilku słotnych i zimnych latach przyszło lato cudowne, słoneczne, szafirem głębokim niebios osłonięte, ciche i pogodne, jedno z tych, które nagradza za długie czasy niedostatków i na długie czasy daje zasoby. Był urodzaj, słońce, błogosławieństwo boskie.
O tem w rozgwarze i zgiełku zdarzeń prawie że zapomnieliśmy i nikt z nas nie zwracał uwagi ani na zmierzchy, blaskiem słonecznym sycone, na błękit wieczoru rozgrzewający się w żar ametystowy, ani na srebrny pył gwiazd, jaśniejących nocą i goniących się dokoła przeczystego księżyca, wielkiego i patrzącego wprost w twarz ziemi, jak szeroko otwarte, naiwne i ufne oko dziecka.
Ale spokój tych wieczorów był zakłócony, bo oto na ulicach miasta pojawiły się muzyki wojskowe, grające przy czerwonym blasku pochodni skoczne i dźwięczne marsze a za muzykami wojskowym krokiem szły tysiączne tłumy, wybuchając co chwilę grzmiącemi, niemilknącemi okrzykami. Gawiedź lwowska przepada za muzyką, lubi demonstracje i hałasowanie. Śpi się po tem lepiej. Bohaterami dnia stawali się skromni dotychczas i mało uważani, pracujący dyskretnie ludzie broni. Mówiono o burzy, mającej nadejść z dalekich stron. Tłum gwizdał na gromy i odpowiadał gromami entuzjastycznych okrzyków. Któż wiedział, co znaczy wojna? Błysnęła szabla wyjęta z pochwy — odpowiedział błyśnięciu okrzyk radości. Pokazało się, że miłość szabli nie wygasła jeszcze w duszach ludzkich.
Lecz oto ulicami zaczęły płynąć rzeki ludzkie — powołani pod sztandary rezerwiści. Na koniach prosto od pługa czy wozu drabiniastego wyprzągniętych, bo przecie i konie powoływano, oklep jadąc, śpieszyli chłopi. W czwórkach, długiemi kolumnami szli rezerwiści z kuferkami w rękach, z tobołkami na plecach, w stroju własnym, więc w butach z cholewami, w białych, płóciennych szarawarach, w czarnych lub ciemnych marynarkach, bez kołnierzyka, ze spinką tylko w koszuli i w czarnych barankowych czapach. Byli w tych szeregach różni ludzie, drobni mieszczanie z prowincji, rzemieślnicy, robotnicy wszystkich branż, kupcy, inteligienci, ale najwięcej szło ludu rolnego. Wszyscy zgłaszali się na pierwsze zawołanie, nieraz niepotrzebnie, lecz rozumiejąc, że tu żartów niema. Szli przez ulice rytmicznym krokiem, w porządku, jak starzy żołnierze. Nikogo nie trzeba było przynaglać, nikogo nie pędzono żandarmami, nikt się nie opierał. Z wielkiem zadowoleniem stwierdzam, iż mimo takiego zbiegowiska różnego ludu we Lwowie, nie można było zauważyć ani scen gorszących ani pijanych ludzi. Pokazało się, że to społeczeństwo jest już zupełnie dobrze wychowane i umie z powagą czynić zadość swemu obowiązkowi.
Wkrótce też pokazały się na ulicach miasta dorożki, pełne kufrów, piętrzących się w wysokie stosy. To jak niepyszni wracali do miasta letnicy. Widzieliśmy też toboły i tłomoki wiezione na dworzec. Twarze ludzi, którzy wtenczas Lwów opuszczali, nie były bardzo harde.
Rzeka ludzka nie ustawała, niewstrzymanym prądem odpływając strumieniami na miejsca zbiórki. Coraz więcej wojskowych zaczęło się pokazywać na ulicy. Młodziutcy chorążowie w nowych mundurach, chłopcy o różowych twarzach i dziecinnych oczach, napróżno silących się na powagę i srogość, gibcy w pasie, zręczni w ruchach — wszystko w siwych, polowych mundurach, zbrojne i uśmiechnięte. Ale tuż po nich zjawili się inni chorążowie i kadeci, trochę ociężali nie ambicjonujący „in puncto“ wojskowego „sznytu“, porucznicy, których widywało się przemawiających na różnych obywatelskich zebraniach, ludzie, którzy gdzieindziej zajmowali bardzo wysokie stanowiska i pobierali jeneralskie płace. Śpieszyli się wszyscy, jeździli dorożkami po całem mieście — a co rusz to widziałeś ludzi, serdecznie się na ulicy żegnających.
A teraz zaczęli się pojawiać poważni mężowie, z których siły ramienia i bystrości oka już zrezygnowano a wraz z niemi niemniej poważne i zapobiegliwe gospodynie. Za każdą taką parą — „człowiek“ z wielkim koszem na głowie. W tym koszu: mąka, cukier, ryż, kasze, wędliny, sery, flaszki, butelki, że niczem Wielkonocne Święta! Ci ostrożni i przewidujący ludzie, przyniósłszy te skarby do domu, rozstawiali je, chowali i kombinowali, czy jeszcze czego nie brakuje — i znów biegli do miasta. A kiedy już nakupili wszystkiego i pozasiadali między temi workami i pudłami, zaczęli się bać i wreszcie, rzuciwszy wszystko, uciekli do Wiednia.
I znowu żołnierze — jednoroczni ochotnicy, młodzi chłopcy, świeżo pod broń powołani. Zachowanie się na razie „durchaus civilistisch“, krój spodni i bluz stricte „komiśny“, po twarzach poznawało się filozofów, prawników, techników — wszystkie nasze stany uniwersyteckiej rzeczypospolitej. Ukłon wojskowy — lecz ręka nie zawsze pewna. Czasami takiemu młodemu żołnierzowi zdawało się, że mamie, cioci lub babci a już przedewszystkiem tatusiowi należałoby się ukłonić po dawnemu, zdjąwszy czapkę z głowy.
W pierwszych chwilach podniecenia rzucano się chciwie na wszelkie dodatkowe wydania pism. Nie przynosiły one zbyt wiele nowego, jednakże dostarczały materjału do coraz nowszych kombinacji i plotek. Później czytali ludzie pisma z niemniejszą uwagą, ale wiedzieli już, czego się mogli spodziewać. Dowiedzieli się o ograniczeniach cenzury, o tem, że akcja wymaga czasu, że życie i praca muszą iść swym torem i że komunikatom sztabu austrjackiego zupełnie wierzyć nie można.
Od czasu do czasu na ulicach miasta zjawiał się pachołek magistracki z bębnem — wprost idjotyczny przeżytek, zupełnie nieużyteczny a tylko szerzący popłoch. To było dobre w dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było szkół, ostatecznie mogło mieć swoją rację bytu w malutkich miasteczkach, ale we Lwowie! Głuchy, długotrwały łoskot bębna ściągał ze wszystkich stron słuchaczów, którym zażenowany a mówiący niezrozumiałym lwowskim dyalektem pachoł, zwykle ograniczony, niewiele mógł wytłomaczyć. Zresztą były to przeważnie rozporządzenia wcale nie wojennej treści, regulacja cen, coś o robotnikach i t. d.
Ruch we dnie był duży, żywszy niż zwykle, ale wieczorem miasto prędko się uspokajało i szło spać. Za to rano wstawało wcześniej — według pobudki wojskowej.
Nareszcie spełniły się rachuby, przewidywania i proroctwa, nadzieje i obawy.
Stary kontynent, który od wieków dawał impuls do życia starym i nowym światom, stanął pod bronią i oblekł pierś w lśniący pancerz — Europa, która musi być rodzaju żeńskiego, jako że jest najbardziej wojowniczą częścią świata... Do walki, sprawnie i z dobrą myślą, stanęły miljony, rzesze, wobec których niczem były wędrówki ludów. Pokazało się, że cywilizowany aparat mobilizacyjny narodów kulturalnych jest potężniejszy nawet od owych klimatycznych warunków, które wyłuskwiały stare ludy z ich siedzib. Kultura sprawiła nierównie więcej od hordowego instynktu nawet na polu tak dzikiem na pozór, jak wojna.
Ale to są rzeczy, o których pisać prawie że nie można, nie kłamiąc przed samym sobą i nie przypisując sobie sił więcej niż się ma. Któż-to z zimną krwią mógł patrzeć na ten obraz, przez wieki, ba, nigdy w dziejach świata nie widziany? Któż z nas, patrząc na rzeczy, jakie dokoła niego się rozgrywały, nie przecierał dłonią oczu, nie wierząc źrenicom!
Rzeczywistość była zbyt potężna, zbyt wielka, zbyt imponująca. Każdy z nas wielką miarą mierzył swą duszę. Ale przyszła chwila, w której musieliśmy podejrzliwie kontrolować sprawność naszego myślenia. Zwykłe nasze słowa nie wystarczą na opisanie tego, co się działo. Każda dusza ludzka była wówczas wielką sceną, po której, jak w starożytnym teatrze greckim, już nie ludzie chodzili ale wielcy i przepotężni bogowie, uczucia porywające swą gwałtownością a streszczające się w słowach niezmiernie prostych i — niedołężnych.
A czasy były istotnie niezwykłe. Dziś, kiedy już minęły, mogę o nich przynajmniej myśleć, ale te pierwsze dnie! Kiedy, zamknąwszy oczy, przypominam je sobie, spostrzegam, że nie było wówczas różnicy między dniem i nocą. Wypadki a właściwie chaos nieuporządkowanych wrażeń widzę w nieskończonej głębi letniego nieba, rozświetlonego słońcem. Ten błękit, przechodzący wieczorami w wyzłacany szafir, widzą moje oczy i pełna go jest moja dusza, ale wpływu on na nas żadnego nie miał. To było tylko tło, z którem w żaden sposób nie harmonizowało to, co się w nas działo.
Spełnialiśmy wszyscy swe obowiązki, może tylko więcej nacisku kładąc na treść ich niż na formę. Odpadło mnóstwo rzeczy bezużytecznych w czynach naszych, w myślach, w rachubach. Ludzie zaczęli się sami w sobie streszczać. Dlatego w chwilach wolnych od zajęć byli zupełnie oszołomieni. Bali się spojrzeć samemu sobie w twarz, bo ta twarz, jakakolwiek była, zjawiała się z prawdziwemi swemi rysami, rozłożona wrażeniem zbyt silnem, natężona i bezwzględnie szczera. A mało jest na świecie ludzi, którzyby mogli śmiało patrzyć w twarz samym sobie. Dlatego też ludzie nie mogli być sami. Musieli wciąż mówić, rozmawiać, radzić, dopytywać się o wiadomości. Cokolwiekby kto o rzeczy myślał, potężnie przemawiająca rzeczywistość wszystkich porwała i stopiła w jedną masę ludzką. Stopienie się dusz ludzkich w jedną bryłę odbywało się na różnych platformach ale pod tchnieniem tegożsamego żaru. Każdy z nas przez długie lata piastował i hodował troskliwie swoje czułe i delikatne „ja“. Robiliśmy to z wielkim nakładem sił, czasu i kosztów. Polerowaliśmy owe „ja“ jak przekosztowny brylant. A kiedy przyszedł czas burzy, gdzież ono się podziało? Jakiekolwiekby ono było, znajdą się zawsze jeszcze ludzie z duszami Parsifalów i Rolandów z Ronçeval, ale owo kunsztownie wypielęgnowane „ja“ zgasło wobec wielkiego, bolesnego „my“, jak złodziejska latarka wobec słońca. „My“ — oto jest pojęcie jedyne, w którem ból, radość, rozpacz i tryumf, nędza i bogactwo nie kłócą się z sobą, mieszczą się bez reszty a ku pożytkowi przyszłości, jak ziarno w łonie czarnej ziemi. „My“ — otóż jest nasza siła, wiara i nadzieja. Ono jest, jest w miłości braterskiej i poczuciu wspólnem obowiązku, życia i śmierci i jest mocne, ale kryje się trochę w cieniach, jak ów czarowny kwiat paproci w nocy świętojańskiej. Kto w takich czasach, naprawdę, z duszy, z przekonania i rozumienia potrafi powiedzieć „my“, ten jest na dobrej drodze, bo to słowo będzie jego palladjum i ryngrafem świętym, który go przed wszystkiem osłoni. I to jest dziś zbroja duszy polskiej — i oto tajemnica demokratyzacji, jaką wojna przeprowadziła gruntownie, od jednego zamachu.
Po dniu gorącym a pełnym sprzecznych wrażeń i wzruszeń nadchodził wreszcie wieczór pogodny, ciepły, piękny, lecz gwarny, ruchliwy i niespokojny. Tysiące ludzi na ulicach, ludzi, którzy coś robią, chodzą, mówią... Lecz w zmroku rozpoznać ich nie można, w gwarze ich słów nie słychać... Nie wiadomo, co to są za ludzie! co robią, dokąd idą, o czem mówią, co ich czeka... Nic nie wiadomo! Trzeba się do tego przyzwyczaić — w wojennych czasach nie można dużo wiedzieć. Przeczucia i nadzieje huraganami przelatują przez duszę, ale nogi zmęczone i obolałe wloką się powoli. Jak straszliwie samotnym było się wieczorami w tej ciżbie ludzkiej!
Dom. Cicho, jasno, czysto, spokojnie. Na nakrytym białym obrusem stole dzban pełen wielkich, różnobarwnych, przecudnych kwiatów. Komiczne to wszystko i bez sensu. Któż dziś myśli o kwiatach! Jeden jakiś krwawo-czerwony kwiat barwą swą przypomina mi pewne zdarzenie. Spotkałem na ulicy jakieś panie, które nadstawiły mi krwawo-czerwoną puszkę; i otwór jej był krwawoczerwony o wywiniętych brzegach. Kiedy włożyłem monetę w otwór tej puszki, miałem wrażenie, że wkładam pieniądz w krwawą ranę...
Książki? Któż widział wówczas książkę, któraby nie była papierową! O biedna, literacka duszo, coś ty w tych czasach wycierpiała!
Literackie dusze nie są nędzne a choć zleniwiały poniekąd w cichej, intellektualnej pracy, to przecie miłość bohaterstw a w nich żyje. Ale literacki sposób życia i czucia nie sprzyja hartowaniu nerwów. Tak sam o jest ze wszystkimi ludźmi umysłowej pracy. Ci wszyscy mieli ciężkie chwile do przeżycia.
Poprostu zatrważająca była ta ogrom na liczba żołnierzy, to karne dyscyplinowane mnóstwo. Zachowywali się oni zupełnie poprawnie i bez zarzutu, ale to straszne mnóstwo, ta potęga działała na mnie przygnębiająco. Podobnie działają na niektórych ludzi ogromne, przepotężne maszyny. Człowiek czuje się wobec czegoś podobnego — bardzo mały a intelektualista tego nie lubi. Być może, odgrywało tu pewną rolę i to, że to było nie moje lecz austrjackie wojsko. Niemi i oszołomieni patrzyliśmy na nieskończone szyki nowobrańców lub zapasowych, idących w cywilnych jeszcze ubraniach, lecz już czwórkami, miarowym, wojskowym krokiem. Żadnej twarzy nie można sobie było zapamiętać. Człowiek niknie w szeregach. Sunie powoli żywa kolumna piersi, głów, ramion, nóg, suną zorganizowane i jednym rozkazem ożywione tysiące, żywy a straszny mur ludzki. Czem wobec tego jest człowiek, jeden człowiek?
Lecz w śród tych żołnierzy byli bracia nasi, koledzy, przyjaciele — rodacy. Więc każdy z nas na ściężaj otwierał im duszę. I tak szły te nieskończone szeregi przez nasze serca jak przez bramy tryumfalne; a nietylko od łoskotu ich kroków te bramy drżały! Lecz gdyby nawet kto chciał zamknąć się w sobie, zasklepić — nie mógł. Któż z nas nie pamięta łoskotu austrjackich wojskowych trzewików? Brzmi on nam wciąż jeszcze w uszach, miarowy, tęgi, niezapomniany. Buty żołnierza rosyjskiego chlupią i mlaszczą cicho, podbite gwoździami austrjackie trzewiki huczą. Są to mocne, solidne, trwałe trzewiki, jako takie budzące podziw i szacunek. Przy sprzyjających okolicznościach zajść można w nich daleko, ale łoskot jaki sprawiają, na uszy nerwowców nie był obliczony.
A te wozy, te wielkie, wysokie, mocne furgony austrjackie! Czemże wobec nich są chłopskie fury, hałasujące po bruku łagodnie sypkim, miałkim chrzęścikiem! Od łoskotu austrjackich furgonów, kutych wozów z amunicją, toczących się ciężko po bruku, od głuchego huku jadących armat dudni cała ulica, chwieje się dom w posadach, dzwonią szyby w oknach, łyżeczka położona na słoiku z konfiturami spada i tłucze talerzyk, „landszafty przodków“ trzęsą się jak gdyby ze śmiechu. „Nerwowiec“ zęby zacina, żeby nie krzyknąć na cały głos „cicho!“, ale wie, że sam musi być cicho i to mu dobrze robi. Przyzwyczaja się. Żelazne koło ma rydwan wojenny a ziemia pod nim drży. Kiedy w stół uderzy ściśnięta pięść w pancernej rękawicy, szyby dzwonią ą „nerwowiec“ — oczywiście „nerwowiec“ blednie.
Nocy w tych pierwszych wojennych czasach nie było. Był albo ciężki, kamienny sen, czyli chwila zupełnej nieświadomości, albo znów sny tak wyraźne i gwałtowne, iż ten sen nie był mniej intensywnem życiem od życia na jawie. Wypoczynku nie dawał. Po przebudzeniu się wybijał się człowiek natychmiast ze snu a raczej zrywał się gwałtownie z pościeli. Powieki ciężkie jak ołów, opadały i piekły, ale dusza nie chciała spać, chciała żyć, wiedzieć lub zagłuszyć się pracą. „Wczoraj“ nie ginęło w otchłaniach obojętnego zapomnienia ale „dniowi dzisiejszemu“ pozostawiało nieskończoną ilość pobudek mocnych i trwałych. W ten sposób dni łączyły się w nierozerwalną, ciągłą stałość, w trwanie nieprzerwane. Nieledwie zaczynaliśmy rozumieć, co to jest wieczność.
A te nasze szkoły! W jednych jeszcze do niedawna dzieci śpiewały na dwa głosy niewinne piosenki a nauczyciel wtórował im na skrzypcach, w innych młode panienki zaprawiały się do ładnych i miłych robótek, gdzieindziej młodzież ćwiczyła się w naukach, dowiadując się rzeczy mądrych i użytecznych społeczności, jeszcze gdzieindziej uczeni i bywali w świecie poważni profesorowie zaawansowanym w naukach młodzieńcom opowiadali o najnowszych zdobyczach wiedzy, o potędze pracy umysłowej, o cudach pełnej miłości troskliwości o dobro społeczne. A naraz w tych szkołach rezerwiści i rekruci uczą się salutowania i obrotów wojskowych lub przymierzają mundury a zamiast głosów nauczycieli i nauczycielek rozlegają się donośne nawoływania i rozkazy podoficerów, grzmią wojskowe piosenki i śmiechy... Zaś dziś rozgościli się w nich lekarze, siostry miłosierdzia i pielęgniarki Czerwonego Krzyża.
Mieszkałem naprzeciw olbrzymiej szkoły, oświetlonej elektrycznie, zaopatrzonej w moc okien dużych i szerokich. Przez przeszło miesiąc pod tym gmachem cisnęły się tysiące, tysiące mrowia ludzkiego. Ludzi tych, okruszyn tego mnóstwa, opisywać nie będę, nie mogę. Widziałem ich tylu, lecz wszyscy zniknęli mi w masie, w mnóstwie. Wszyscy w jak najlepszych humorach, pełni fantazji, rozśpiewani i o lada co wybuchający śmiechem, cierpliwie czekali na mundur, na broń, na swoje przeznaczenie. Byli ludzie miejscy, weseli, sprytni, dowcipni, skłonni do śmiechu, kpin, chciwi nowinek, czereda ćwierkająca i głośna jak stado wróbli. Do tych wieczorami przychodziły żony i nie żony, kobiety, istoty poczciwe, z koszykami w rękach, z polerowanemi niebiesko blaszanemi dzbanuszkami kawy lub zupy, z dziennikiem w ręku. Wszczynano długie polityczne dyskusje, bratano się łatwo, jak zwykle między miejskim ludem. Potem przyszli chłopi, spokojni, flegmatyczni, obojętni, cisi; nie mieli w mieście znajomych a o czemże między sobą mieli mówić? O tem, co tam, za nimi pozostało? Pozostało — i koniec, a teraz jest zupełnie co innego. Czekali również cierpliwie na swój mundur, swój bagnet, swego podoficera, swoje miejsce w „glidzie“, ponieważ jednak byli to ludzie pracy czyli czynu, więc nie gadali, lecz korzystając z chwili, spali sobie na murawie spokojnie i cicho, twarzą ku słońcu zwróceni, nie śpiesząc się do „roboty“, o której wiedzieli, że ich nie minie, że ją wykonają po swojemu. Tu i ówdzie przyplątała się do któregoś „baba“ z koszykiem pełnym wiktuałów, czasem i dzieckiem na ręku. A wówczas rzekłbyś, iż na jarmarku jesteś lub na odpuście. Chłop baraszkował z babą, dziecko z zawiniętą powyżej „krzyżów“ sukienczyną pełzało sobie po nim, gaworząc po swojemu, póki naraz nie wykrzyknięto jakiegoś nazwiska a wtedy chłop zrywał się i ryknąwszy „hier!“ otrząsnął z siebie dziecko i babę i zniknął w tłumie. W biały dzień to się działo, pod tem słońcem palącem, pod tem niebem przepięknem, ale szukajże jednego jedynego wśród tego tysiąca szaro-błękitnych ludzi, stojących przy ustawionych w kozły karabinach a ruszających się wielkiemi kolumnami! O ty szkoło! Któż to przypuszczał, że z bram twoich tyle dziesiątków tysięcy ludzi pójdzie na pobojowisko? Wiem o tem ja, com widział i wiedzą już ci, co stąd wyszli, ale kiedy uczniowie zasiędą w ławach tych widnych i przestronnych sal, kiedy profesorowie zaczną spokojnie wykładać o rzeczach mądrych i dobrych, któż pomyśli, że wrota tej szkoły były bramą, którędy szło się ku śmierci?
Albowiem taki a nie inny był cel tej wspaniałej i potężnej organizacji. Minęły czasy kondotjerów, bijących się miękko za pieniądze. Dziś biją się ludzie o swą kulturę, a o to zwykli się bić na śmierć i życie. — Wynijdźcie a pobijcie wszystkie! — to jest hasło wojny i bezpieczeństwa własnego na wojnie. Każdy z tych, którzy idą w pole, musi sobie upatrzyć swego przeciwnika i pracowitem a celnem strzelaniem wytrącić mu bron z ręki. Mierzyć trzeba starannie, strzelać pilnie, pracować gruntownie i dokładnie. Zabić! Oto myśl, którą podczas wojny żyją miljony.
Kto jednak baczniej przyglądał się tym falującym pod szkołą tłumom ludzkim, bez trudu odkrywał coś, co taiło się wprawdzie i ginęło w ogólnej wrzawie, lecz przeczyło i dziarskim minom i dowcipom i tej niby pozornej ochocie, z którą zapasowi szli pod sztandary. Ci kulturalni i wrażliwi ludzie nie chcieli zdradzać się ze swą słabością, rozumieli dobrze, że nie na ludowe zgromadzenie ich tu zwołano, że ich o zdanie nikt pytać nie będzie — ale przez ten zgiełk żołnierski i wrzawę tysiącznych głosów, z absolutnej, bezwarunkowej rezygnacji, ze ślepego, biernego posłuszeństwa, z apatji, z jaką przyjmowano rozkazy zupełnie sprzeczne, zbyteczne utrudnienia i jawne objawy panującego chaosu i nieporządku — z tego wszystkiego poznać można było niemą, bezbrzeżną rozpacz tych biedaków, którzy się już wszystkiego wyrzekali i którym się już niczego nie chciało, ponieważ rozumieli, iż są na śmierć skazani. Histeryczny skurcz chwytał mnie za gardło, kiedym z okiem swego gabinetu patrzył na te lekkomyślne niby, wesołe i ochocze tłumy skazańców, dotkniętych już palcem śmierci, lecz udających zapał i wiarę w przyszłość. Ta pozorna pogoda, ta werwa, humor, to wszystko było znacznie, nieporównanie tragiczniejsze, niż starorzymskie, gladjatorskie: — Ave Caesar, morituri te salutant!
Wieczorami, które były ciepłe i pogodne, masy ludzkie leżały i siedziały na trawie, rozmawiając i odpoczywając. I śpiewano. Polacy śpiewali „Boże coś Polskę — rekruci i zapasowi Rusini „Ne chody Hryciu na weczernyciu“, to znów Polacy intonowali „Pieśń legjonów to znowu żaby grały w pobliskim stawie. Śpiewano nie kolejno lecz równocześnie i można było z natężenia głosów wywnioskować, iż chciano się wzajemnie przekrzyczeć. Czasami rozlewne, mało rytmiczne „Ne chody Hryciu“ falą głosów przykrywało pieśń polską, która jednak wnet wydobywała się na powierzchnię swą żywszą, silniej akcentowaną rytmiką.
I naraz wpadał w to wszystko donośny głos trąbki wojskowej, grającej powolny, rozlewny i niebrzydki zresztą capstrzyk austrjacki.
To był symbol Galicji.

Milkły głosy ludzkie, kończyła capstrzyk trąbka i tylko żaby rzechotały do późna w noc...
MANIFESTACJE.

Dopiero dziś, kiedy pisząc tą książką na każdym kroku napotykam na niezwalczone trudności, widzą, jak niedbale pisarze-galicyjscy pełnili obywatelską służbą wobec swego kraju rodzinnego. Gdzież dobra książka, któraby pouczyła polskiego czytelnika o rzeczach tak nadzwyczaj zajmujących, jak wybory, psychologja agitacji wyborczej i „wyborczych kawałów“, to wszystko, czem żyło namiątnie całe galicyjskie społeczeństwo? Już widzą, jak „larpurlartyści“ uśmiechają się drwiąco, szepcząc: — Także tematy! — Mojem zdaniem niema tematu, któregoby gienjusz nie uszlachetnił, z drugiej zaś strony i tych gienjuszów w Galicji także nie widzą...
To, co się po wybuchu wojny działo we Lwowie, było najzupełniej w stylu „kawałów wyborczych“ i „agitacji wyborczej“, mniej więcej takiej, jak ją przedstawiali Dickens, Mark Twain i inni pisarze anglo-amerykańscy, skoro się już na polskich powołać nie mogą. Do tych wyborczych machinacji należały przedewszystkiem demonstracje uliczne.
Już po zamordowaniu następcy tronu uderzyło mnie, iż w Bośni i Hercegowinie nie przeszkodzono pogromom serbskim, przeciwnie, z doniesień niektórych dzienników wiedeńskich a przedewszystkiem z prasy czeskiej wynikało, że pogromy w Sarajewie organizowała policja a władze zupełnie im przeszkadzać nie chciały, przeciwnie, popierały je. Co więcej, technika — że użyją tego określenia — inscenizacja pogromów i demonstracji, połączona z obnoszeniem po mieście portretu cesarza Franciszka Józefa i z zasłanianiem się tym obrazem przed wojskiem, które cześć oddawać niby musiało — to nie było w austrjackim, powiedzmy środkowo-europejskim stylu ani charakterze, to było importowane skądinąd, naśladowane, ergo dowodziło studjum i przygotowania, rozmysłu. Były to machinacje w całem znaczeniu tego słowa, machinacje bezwstydne i cyniczne, bo powołujące się na „zapał naszych wiernych Mahometan“ a wiadomo, że podstawą okupacji Bośni i Hercegowiny było właśnie rzekome życzliwe dla Austrji usposobienie katolickiej ludności bośniackiej, uciskanej przez „kmieci“ tureckich. Pogromy te widziałem przypadkiem w kinematografie, gdzie je przedstawiano dla wywołania patrjotycznego zapału wśród ludności galicyjskiej i nigdy nie zapomną straszliwego widoku zdemolowanych domów, ulicy zasypanej szkłem, w którem literalnie po kostki brodził jakiś oberwaniec w fezie, szczerzący do publiczności zęby a za nim dwuch austrjackich żołnierzy.
Z tych pogromów wynikało, że rząd austrjacki postanowił nie cofać się nawet przed tak nikczemnemi środkami, jak podbudzanie i jątrzenie dzikich instynktów czerni ulicznej, najciemniejszego i najmniej odpowiedzialnego motłochu.
Akcję tę rozpoczęto we Lwowie odrazu na wielką skalę. Później opowiem, do jakiego stopnia rozbestwienia doprowadzono to, co dawni pisarze tak świetnie określili jako „uliczną hołotę“, zwłaszcza na co pozwalali sobie żydzi, jedyni może w Galicji, lecz najzacieklejsi Austrjacy. Na razie wspomnę tylko o demonstracjach a zwłaszcza o jednej z nich, najnędzniejszej i najpodlejszej, na jaką mogła się zdobyć we Lwowie austrjacka policja wraz z oddanymi sobie agientami z Komisji Tymczasowej.
W mieście panowało ożywienie i podniecenie, które dochodziło do kulminacyjnego szczytu, zwłaszcza wieczorem, kiedy po całodziennej bieganinie i kłopotach można było spokojnie usiąść w knajpie przy szklance piwa. Rozumie się, iż ulice pełne wówczas były publiczności, ciekawych gapiów, kokotek flirtujących z oficerami, strzelców, młodzieży, zapasowych, żołnierzy i t. d. O zbiegowisko bardzo było łatwo. W tym celu „znachodziła się i muzyka“ (za pieniądze zawsze ją „znaleźć“ można); nieraz była to muzyka wojskowa, która, otoczona kordonem żołnierzy z lampionami, defilowała po ulicach, grając marsze wojskowe. Gawiedź lwowska przepada za muzyką, wnet też dokoła orkiestry zbierały się setki ludzi, przeważnie wyrostków, którzy maszerowali gwiżdżąc lub śpiewając. Lawina ludzka rosła i — kiedy muzyka stawała przed pałacem namiestnikowskim lub gmachem komendy korpusnej, liczyła zwykle kilka tysięcy ciekawych. Wówczas na balkonie pojawiał się namiestnik Korytowski lub jenerał Koloszvary i „palił mówkę“ do tłumu, który oczywiście odpowiadał hurońskiem wyciem. Raz rozwrzeszczawszy się tłum nie kończył tak prędko a zwłaszcza już żydki, wyczytawszy w „Kronenzeitung“ jak się to we Wiedniu demonstracje odbywają, wpadały do kawiarń i obnosząc na rękach oficerów, a w ich braku choćby podoficerów rachunkowych, kazały muzyce grać austrjacki hymn ludów. Widziałem, jak zrobiono gorącą owację żołnierzowi z muzyki wojskowej, jadącemu na wózku ciągnionym przez osiołka. Tłum wrzeszczał w niebogłosy, zaś muzykant z arcypoważną miną, opierając się prawie o ośli ogon, przemawiał z wózka do tłumu. Sprawiedliwość każe zaznaczyć, że pisma lwowskie zanotowały równocześnie wielką ilość coraz zuchwalszych kradzieży kieszonkowych. Te demonstracje robiły bardzo przykre wrażenie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż ktoś rozmyślnie i z zupełnem wyrachowaniem wzniecał pożar, podburzając najniebezpieczniejsze żywioły.
Szczytem cynizmu była jednak wielka manifestacja z powodu „zwycięstwa pod Miechowem“. Rzecz miała się jak następuje: Już w piątek, 7-go sierpnia zaczęto coś przebąkiwać w mieście o jakiemś krwawem starciu strzelców polskich z wojskiem rosyjskiem. W sobotę 8-go sierpnia jeden z członków lwowskiej komendy strzeleckiej oznajmił mi z tryumfującą miną, iż bataljon strzelców polskich starł się pod Miechowem z piechotą rosyjską i zmusiwszy ją po krwawej walce do odwrotu, zajął Miechów; wiadomość ta pochodziła od sztabu strzeleckiego w Krakowie. Kiedym się tą wiadomością, bardzo zresztą nieprawdopodobnie wystylizowaną, podzielił z mymi redakcyjnymi kolegami, odpowiedziano mi, iż według otrzymanych właśnie autentycznych i wiarygodnych informacji z Krakowa, żadna tego rodzaju potyczka się nie odbyła, wobec czego doniesienie sztabu strzeleckiego wygląda podejrzanie i nieprawdopodobnie. Nie było przyczyny nie wierzyć temu oświadczeniu, jako że dokładne obznajomienie się z istotnym stanem rzeczy leżało przedewszystkiem w naszym interesie.
Kiedy popołudniu siedziałem w kawiarni ze znajomymi, podeszła ku nam jakaś panienka — wielkie mnóstwo młodzieży chodziło wówczas przez cały dzień po ulicach — i podała nam świstek z wydrukowanem na nim maszynowem pismem zaproszeniem na zgromadzenie ludowe pod pomnikiem Mickiewicza „z powodu zwycięstwa pod Miechowem“. Nie lubię demonstracji, zgromadzeń i ścisku, zwłaszcza w lecie, a już szczególniej we Lwowie, gdzie wśród uboższych warstw bardzo rozpowszechnione jest jedzenie czosnku; ulegając jednakże namowom kolegów, poszedłem.
Do dziś dnia nie mogę myśleć bez oburzenia o tej nikczemnej, potwornej hecy, wiedząc jednak, iż Czytelnika interesuje nie moje oburzenie ale sam fakt, poprzestanę na jego możliwie objektywnem i rzeczowem opisaniu.
Zmierzchał się cudowny, letni dzień, kiedyśmy przyszli pod kolumnę Mickiewicza. Zbitą, milczącą masą stali tam ludzie, wśród których kręciły się panienki, potrząsające puszkami i powtarzające monotonnie: — Na skarb wojenny! Na skarb wojenny! — Głuchy brzęk monety w puszkach i ten wiecznie powtarzający się frazes irytował nadzwyczajnie. Nikt w Galicji nie miał nigdy zadużo pieniędzy. To, co dawano, odejmowano sobie od ust, zwłaszcza, że wobec wojny zarobki zmniejszały się gwałtownie i nikt nie wiedział, z czego żyć będzie za tydzień. Zamożni i bogaci ludzie wszeikiemi sposobami starali się wyciągać gotówkę z banków, rząd wywoził pieniądze z kraju, żydzi i kramarze wycofywali z obiegu drobną monetę i nie chcieli przyjmować banknotów, wszystko podrożało w trójnasób, a biedny człowiek wciąż musiał mieć kieszeń otwartą i opłacać się niemiłosiernym panienkom. Co znaczyć mogło tych kilkanaście tysięcy koron wobec wymaganych przez wojnę miljardów? Wojny nie prowadzi się za zbierane przez dwa tygodnie na ulicy grosze; to było upokarzające i uwłaczające. To też datki nie sypały się zbyt szczodrze, a już zwłaszcza żydzi starali się podsuwanych skarbonek nie widzieć.
Czekaliśmy, patrząc ze stopni pomnika na tłumy publiczności, przechadzające się po ulicy Karola Ludwika. Panie w letnich sukniach, strzelcy, żołnierze, huzarzy, skauci w ciemno-zielonych koszulach i podgiętych amerykańskich kapeluszach, niezmordowani, wciąż w ruchu. Ładne, młode główki kobiece w bardzo strojnych kapeluszach i mundury oficerów widać też było w oknach pobliskiej kawiarni. Tłum czekał cierpliwie.
Wreszcie dał się widzieć jakiś ruch. Przez zbite masy ludzkiem równym krokiem szedł pluton strzelców, którzy ustawili się z obu stron pod pomnikiem Mickiewicza. W tłumie rozległy się oklaski.
I znowu czekano.
Od czasu do czasu przejeżdżały z hukiem tramwaje elektryczne, słychać było nieustanny chrzęst dorożek i wołanie chłopców, uganiających po ulicach z dodatkami pism.
Cudowny, cichy błękit nieba pogłębił się i zaczął grać gorącym fjoletem, wśród którego zrzadka zamigotały przejasne, duże, srebrne gwiazdy.
Nareszcie przez publiczność przecisnęło się kilku panów, którzy stanęli pod kolumną Mickiewicza. Zaintonowano „Boże coś Polskę“. Stałem wśród tłumu ludzi, patrzyłem im w usta, śpiewali mi wprost w uszy. I mówię to, co zauważyłem.
Ogromna większość umiała zaledwie połowę pierwszej zwrotki „Boże coś Polskę“, a dwie pierwsze zwrotki z „Pieśni legjonów“. Zresztą śpiewano nie wymawiając żadnych słów. Było to „murmurando“. Pieśni narodowe były we Lwowie „pieśniami bez słów“.
Naraz na stopniach pomnika stanął jeden z adwokatów lwowskich, prawnik mierny, osobistość bez wybitniejszego znaczenia, bez żadnego politycznego tytułu, nic nie reprezentujący, wogóle to, co się we Francji nazywa „quelconque“; mówca ze zgromadzeń wyborczych, znany ze swych sympatji dla stronnictw żydowsko-liberalnych. Nie podaję jego nazwiska nie dlatego, abym je chciał zatajać, ale ponieważ ono szerszym warstwom społeczeństwa polskiego nic nie powie.
— Rodacy! — zagrzmiał adwokat — Nadeszła wielka chwila! Zaborcy wzięli się za łby! Dziś czas pokazać, że my jesteśmy panami i gospodarzami tej ziemi, że bez nas nią rozporządzać nie wolno.
Logicznie wynikało z tego, że specjalnie my, Galicjanie, mielibyśmy to zaznaczyć wobec Austrji.
Adwokat mówił dalej:
— Krwią i żelazem, rodacy, w takiej chwili musi się przemówić, krwią i żelazem przypieczętować i zaznaczyć swoje prawo, krwią i żelazem, rodacy —
„Krew i żelazo“ szczękały wciąż w mowie adwokata.
Jestto istotnie treść wojny. Zgroza mnie na te myśl ogarnęła. Czy ci ludzie wiedzieli, co robią, jaką straszną burzę zaklinają?
I naraz z tego, że „zaborcy wzięli się za łby“ wynikło, iż Polacy muszą iść przeciw Rosyi, jak gdyby Poznańskie i Galicja nie były zaborami.
Po adwokacie na stopniach pomnika stanął pułkownik strzelców, krępy brunet z kędzierzawemi włosami, w mundurze strzeleckim ze złotemi naszywkami. Prawnuk Napoleońskiego jenerała, znany i zdolny historyk. Czytałem jakąś jego monografię historyczną wcale nieźle napisaną, nie znałem go osobiście, ale wrażenie, jakie na mnie sprawił, było sympatyczne. Mowa jego, z literackiego punktu widzenia ładna, nasiąkła żeromszczyzną i „cierpiętnictwem“, brzmiała jednak szczerze i szlachetnie.
— Wyrzekamy się osobistego szczęścia — wołał — wyrzekamy się domów naszych i rodzin, i idziemy na śmierć, wrócimy wolni lub nie wrócimy wcale...
Wyrzekanie się wszystkiego, śmierć, męki — szafotem to trąciło, nie animuszem żołnierskim. To jeszcze mówił 63 rok.
Tylko że — bitwy pod Miechowem nie było. Telegram był zmyślony, świadomie sfingowany.
Mówca był sztabowym oficerem strzeleckim. Powinienby był tedy wiedzieć coś o tej bitwie. Jeśli wiedział — i mim o to wziął udział w tej manifestacyi, w tym „kawale wyborczym“, łżąc sentymentalnie i „cierpiętniczo“ dla agitacyi i werbunku, dopuścił się świadomego oszustwa.
Jeśli nie wiedział, jeśli on, oficer sztabowy, był oszukany, to w takim razie co to był za sztab i kto tam rządził?
Po pułkowniku przemawiał — dziś już zmarły — Hudec, poseł do parlamentu, przedstawiciel socjalistów lwowskich, z pochodzenia Czech, człowiek, którego wybierano do parlamentu, ponieważ po długiej „służbie publicznej“ bez dyjet — nie miałby z czego żyć.
Ten człowiek, właściwie cudzoziemiec, zajęty przez całe życie klasowemi zagadnieniami, których nawet dobrze nie rozumiał, stanął wobec kwestji polskiej, nie wiedząc, co o niej powiedzieć. I co mógł mówić on, który ogromu tego gmachu nie obejmował nawet wzrokiem. Ale przecie zdobył się na okrzyk:
— Niech żyje niepodległa Polska ludowa!
Taka niby partyjna Polska, z „Naprzodu“.
A jeśliby się Jej raczyło zechcieć być monarchiczną, to co?
Tak mówił socjalista „polski“, podczas gdy równocześnie socjaliści niemieccy pod pomnikiem Bismarcka palili czerwone sztandary.
Jeszcze jakiś nieznany mi mówca stanął nad posągiem Mickiewicza i ryknął:
— Warszawa wolna!
Tłum zakołysał się.
— War-sza-wa-wol-na! — powtórzył mówca.
Tłum zamarł.
— Co to jest? Co on mówi? Może jakie nowe depesze? — dały się słyszeć głosy.
Po mieście krążyły wciąż wieści o bajecznie szybkim marszu Prusaków.
— Warszawa wolna! — krzyknął poraz trzeci mówca.
— Jezus Marja! Prusacy w Warszawie! — jęknął ktoś obok mnie przerażony.
— Kiedy ta wieść nareszcie obleci całą Polskę — mówił dalej mówca.
Odetchnęliśmy z ulgą.
— Ach, więc to znowu tylko „kawał wyborczy“!
Równocześnie zdarzył się tak zwany „sympatyczny epizod“.
Manifestacji tej przyglądało się wiele osób z okien pobliskiej kawiarni. Siedzieli tam przy szampanie oficerowie węgierscy z kotkami. Otóż nagle, nie pytając nikogo o pozwolenie, czterech huzarów, siedzących z dwiema kokotkami, zaczęli śpiewać na cztery głosy „Boże coś Polskę“ po węgiersku. Tłum stanął, jak wryty, każdą zwrotkę wynagradzając piekielnemi okrzykami „Eljen Magyar“. Kokotki promieniały i uśmiechały się do tłumów obiecująco — cóż za bajeczna reklama! Manifestanci wyskakiwali ze skóry z radości.
Zauważyłem, że, przeciwnie niż Polacy, Węgrzy umieli na pamięć wszystkie zwrotki naszej pieśni narodowej. Nie wiedziałem nawet, że tych zwrotek jest tak dużo. Być zresztą może, że cudze pieśni zna się zwykle lepiej od swoich.
Kiedy przemówienia skończyły się, wspomniany już wyżej adwokat zwrócił zgromadzonym uwagę, że w chwili, gdy „cały naród polski zrywa się do walki“, sejm zupełnie się nie wypowiedział. Proponował tedy, aby „ruszyć pochodem pod gmach sejmowy“ i zmusić sejm do zajęcia jakiegoś określonego stanowiska.
Trochę mnie to zdziwiło, ponieważ sejm, rozpuszczony z powodu uchwalenia reformy wyborczej, na podstawie której miano dopiero przeprowadzić nowe wybory, nie mógł się „wypowiedzieć“, jako że nie istniał, o czem ów adwokat mógł i musiał wiedzieć doskonale. Ciekawy, jaki też cel mógłby mieć ten pochód, poszedłem i ja pod gmach sejmowy.
Wkrótce wszystko mi się wyjaśniło. Po drodze „znalazły się“ w rękach manifestantów portrety cesarza Franciszka Józefa. Tłum — znacznie już przerzedzony ale przecież liczny — zatrzymał się przed gmachem sejmowym i odśpiewał austrjacki „hymn ludów“.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego z tym hymnem wędrowano aż pod gmach sejmowy. Zrozumiałem dopiero wówczas, kiedy wzrok mój padł przypadkiem na pobliski, jasno oświetlony gmach dyrekcji policji lwowskiej.
O ile sobie przypominam gdzieś w tym czasie czytałem opis podobnej demonstracji w Pradze czeskiej. Komunikat urzędowy donosił z Pragi, iż odbyło się tam zbratanie Czechów z Niemcami. „Niema w Czechach Niemców ani Czechów, jest tylko jeden naród Austrja!“ — głosił komunikat, dodając że „następnie wielotysięczny tłum zgromadził się przed gmachem dyrekcji policji, gdzie odśpiewał hymn ludów“.
Czy nie dziwne jest to, że ci wszyscy manifestanci z wyrażeniem swych uczuć wierno-poddańczych lecieli przedewszystkiem — pod policję, jak gdyby nie było już jakiejś popularniejszej i poważniejszej instytucji i jak gdyby z policji wszystko wychodziło i na policji wszystko się kończyło... Pierwszy raz można było zauważyć w Austrji tak niesłychanie serdeczny stosunek między policję a szerokiemi masami ludności.
Nawiasem mówiąc, znam dobrze Pragę czeską i mogę oświadczyć, iż ulica, na którą wychodzi front tamtejszej dyrekcji policji, jest tak wąska, jak ulica Warecka w Warszawie, zaś front gmachu dyrekcji liczy najwyżej 50 kroków. W jaki sposób mógł się tam zgromadzić „wielotysięczny“ tłum, to już jest jedną z wielu tajemnic austrjackich komunikatów urzędowych.
Nie powstrzymali się też od demonstracji i Ukraińcy. Obszedłszy z muzyką miasto udali się pod gmach konsulatu pruskiego, gdzie odśpiewali „Wacht am Rheim“. Dotychczas śpiewać tego we Lwowie nie śmiano. To była pierwsza zapowiedź nowych, „lepszych“ czasów...
Na drugi dzień otrzymaliśmy rozrzuconą po Królestwie Polskiem odezwę austro-niemieckich wojsk do ludności polskiej.
Obiecywano Polakom możność korzystania z kultury zachodniej...
Apelowano do szabli Sobieskiego...



W PŁOMIENIACH.

Okres od dnia wypowiedzenia wojny Rosji, to jest od 6-go, względnie 7-go sierpnia aż do 28-go sierpnia, to jest do dnia, w którym wybuchła wśród wojska austrjackiego panika pouczyła nas o istotnym stanie rzeczy, był czasem niesłychanych tortur moralnych, rosnących z dnia na dzień a powiększanych jeszcze przez zupełne odcięcie od świata. Byliśmy skazani na wyłącznie wiedeńskie informacje, bo nawet pisma berlińskie dochodziły nieregularnie.
Spędziłem we Lwowie jesień podczas wielkiej bitwy nad Sanem, przetrwałem zimną, pełną niedostatku i ponurą zimę „na pozycji“, przeżyłem wiosenną ofensywę niemiecką, ale wszystko to było niczem w porównaniu z temi udręczeniami, jakie ja i ludzie podobnie jak ja myślący — a mało ich nie było — musieliśmy wycierpieć podczas tych trzech tygodni.
Orjentacja austrjacko-żydowska panowała wówczas wszechwładnie. Nie można było sprzeciwić się jej choćby najmniejszem słówkiem bez zciągnięcia na siebie podejrzeń. Brutalnie i bezwzględnie narzucano ją wszystkim, grożąc aresztowaniem, zamykaniem i rozwiązywaniem najuczciwszych polskich instytucji. Nawet umiarkowanie poczytywano za zdradę. Był to czas, w którym politykę polską robili wyłącznie żydzi; mężczyznom nie wolno było mówić, mówiły tylko kobiety.
Pierwszy raz w życiu widziałem wówczas, co nawet z inteligentnem społeczeństwem może zrobić policja i nieuczciwa polityka. W przeciągu tygodnia pod wpływem dzienników żydowsko-rządowych i teatralnych komunikatów urzędowych zgłupieli do cna najinteligientniejsi ludzie. Można było wprost widzieć, jak ta dusza polska, przerażona, zaskoczona i zbałamucona, oddawała się bez zastrzeżeń najzawziętszym swym wrogom. Prawda, że dokazywano z nami sztuk nadzwyczajnych, niemniej pokazało się wówczas dowodnie, jak mało to społeczeństwo jest samodzielne w swych własnych i najbliżej obchodzących je sprawach. Dziesiątki lat pracy społecznej i publicystycznej poszły w zapomnienie w przeciągu jednego tygodnia. Ludzie dobrej woli budowali na tem społeczeństwie jak na skale, a to była glina, którą pierwszy deszcz spłukał.
Drugie spostrzeżenie dotyczy kobiet. W owych czasach kobiety polskie w Galicji jednomyślnie stanęły po stronie Niemców. One to propagowały najzawzięciej powstanie przeciw Rosji, one swą sentymentalną wymową, spojrzeniami i rozdawaniem na pamiątkę podwiązek kaptowały legjonistów, one pierwsze ludzi nie zgadzających się z ich zapatrywaniami przezywały „Moskalami“, o ne to stwierdziły, iż „kto dziś nie idzie z Austrją, idzie przeciw Polsce“. Nie znając ani nie rozumiejąc dobrze historji, z duszą przepełnioną romansami, nie mając najmniejszego wyobrażenia, co to jest wojna, pchały ludzi na śmierć lekkomyślnie, jątrzyły młodzież, „zawracały“ jej głowę cierpiętnictwem, szalone w swej trwodze przed Rosjanami, bezwzględne w swym egoizmie. „Idź w bój i jeśli choć jednego wroga zabijesz, śmierć twą mężnie zniosę“ — pisały do swych mężów z pięknego Zakopanego, jak gdyby szło tylko o to, jak jedna z drugą tę nie swoją zresztą śmierć zniesie. Dyskutując z niemi można było oszaleć. Nawiasem mówiąc najzacieklejsze „furje“ uciekły przed wojskiem rosyjskiem, jak tylko huk armat zaczął się zbliżać.
Tak tedy rządziła policja, żydzi i kobiety. Rzecz dziwna, jak strasznie nietolerancyjny, zawzięty i bezlitosny był to żywioł! Powoływano pod broń setki tysięcy ludzi — zostawała jeszcze młodzież, szlachetna, pełna poświęcenia, uczciwa i karna. W interesie społeczeństwa leżało oszczędzać swe siły, nie dawać tego, czego się dawać nie musi. Ale „wojennej partji“ mało było powołanych pod broń rekrutów i zapasowych — drażniono „skautów“, szesnastoletnich chłopców, namawiano do powstania 18-letnich młodzików, kazano im iść dobrowolnie, jak gdyby wszystko chciano wygubić i wytępić. Osobny rozdział poświęcę zachowaniu się żydów, tu tylko zaznaczę, że, niestety, nie tylko żydzi występowali wrogo przeciw Polakom innych przekonań. Jedno z redagowanych przez polskich dziennikarzy pism o lwowskie, „Wiek Nowy“, ogłosiło podpisany pełnem nazwiskiem list znanego we Lwowie profesora gimnazjalnego i radnego miejskiego d-ra Michała Janika, w którym czytamy między innemi:
— Po drodze opowiadano, że we Lwowie aresztowano kilku Polaków o orjentacji moskalofilskiej, co na nieszczęście okazało się nieprawdą. Pobłażliwość w czasach, gdy leje się już krew o dobra najwyższe, była mi niezrozumiała... Następnie: — Rotmistrz węgierski dziwił się, że w Galicji nawet znajdują się wśród Polaków zwolennicy Rosji. Przyznałem słuszność szlachetnemu Węgrowi, zarazem zapewniłem go, że cały nasz naród zwraca się przeciw Rosji, a po stronie bierności stoi tylko garść zuchwałych zdrajców. —
Następne zdanie nawet austrjacka cenzura uznała za niestosowne i wykreśliła. Takich denuncjacji, skierowanych przeciw Polakom nieaustrjackich przekonań, było niesłychane mnóstwo i to nietylko wśród tak zwanych działaczów społecznych. Zdarzyło się, iż pewien oficer strzelców kazał żandarmom austrjackim aresztować pod zarzutem szpiegostwa człowieka, u którego bawił w gościnie i który ośmielił się powątpiewać o wyższości armji austrjackiej nad armją rosyjską. Takich epizodzików mógłbym opowiedzieć niemało, ale — „ passons!“
O wojnie w tych czasach nie wiedzieliśmy nic. Wspominałem już o komunikatach austrjackich z serbskiego teatru wojny. Dzienniki austryackie nie wstydziły się pisać, iż rezerwiści serbscy rzucają się na ziemię, krzycząc, iż nie chcą iść na wojnę i wogóle stawiają silny opór. „Reichpost“ pisała: — Koła wojskowe serbskie uważają położenie Serbji za beznadziejne i to w takim stopniu, że dzisiaj już, (w tydzień po wybuchu wojny) zdaniem ich, armja serbska może uchodzić za pobitą. Czyż można się było spodziewać innych komunikatów z teatru wojny rosyjsko-austryjackiej?
To, co rząd za pośrednictwem wiedeńskiego biura korespondencyjnego opowiadał o tej wojnie, było jak z kinomatograficznych dramatów. Więc przedewszystkiem szczegółowo i bardzo obszernie rozpisywano się o starciach nadgranicznych. Chciałbym wiedzieć, kto mógł pisać te wszystkie bzdurstwa. Ten człowiek wziął rekord w ośmieszaniu Austryi.
Otóż według tych doniesień wojna na granicach Galicji przedstawiała się jak następuje: — Kozacy usiłowali wtargnąć na terytorjum galicyjskie, nasz patrol jednak zmusił kozaków do ucieczki i ścigał ich. Kozacy cofnęli się z ogromnemi stratami. Po naszej stronie niema strat żadnych. (8 sierpnia).
Siły, które do ucieczki mógł zmusić „patrol“, nie musiały być znaczne. Jakże mogły ponieść „ogromne“ straty? Przypomina mi to awanturę, jaką ukraińskie „Diło“ wszczęło przeciw pewnemu gimnazjalnemu profesorowi, zarzucając mu, iż prześladuje Ukraińców jako że w klasie jego 50% uczniów ukraińskiej narodowości dostało złe stopnie. Było to istotnie prawdą. Jeden z dwuch Rusinów, znajdujących się w klasie oskarżonego profesora, dostał złe świadectwo. Czyż nie „50% wszystkich uczniów“?
A oto komunikat austrjacki z 7 sierpnia:
— We wschodniej Galicji na podniesienie zasługuje dzielna obrona Podwołoczysk, który to posterunek trzymał się przez cały dzień pod dowództwem porucznika Manowardy przeciw znaczniejszej sile nieprzyjaciela. Poległo tu 2 naszych i 3 zraniono, gdy po stronie przeciwnej padło 20. Niemniej dzielna była nasza postawa w pobliżu Nowosielicy na granicy Bukowiny. Wachmistrz żandarmerji Gaja z oddziałem napadł na ufortyfikowane miejsce nieprzyjacielskie Mogiłę i po udatnym ataku na kozaków, zdobył je. Nieprzyjaciel otrzymał posiłki w sile sotni kozaków, którym Gaja stawił dzielnie czoło i utrzymał się na pozycji.
Widzimy „ufortyfikowano miejsce“, bastjon jakiś, redutę, czy może tylko okopy, których pilnują kozacy. Palą sobie „papieroski“, pewni łatwego zwycięstwa. Ale jest na szczęście wachmistrz żandarmerii, Gaja. Wyrusza on „z oddziałem“ — co to znaczy? Prawie każdy żandarm jest plutonowym lub wachmistrzem — rangę tę otrzymuje, aby mógł godnie reprezentować władzę przed ludnością. Oddziału żadnego nie ma i żadnym nie dowodzi. Na posterunku jest zwykle trzech żandarmów. Prócz tego żandarm nie może dowodzić wojskiem — skądże Gaja mógł mieć „oddział“? Zapewne dobrał sobie do kompanji dwóch strażników granicznych z jednostrzałowemi karabinami i tak, zdobywszy we trzech „ufortyfikowane miejsce“, stawili czoło sotni kozaków.
Ale oto następny bardzo ważny komunikat:
— W uzupełnieniu doniesienia o potyczce koło Nowosielicy z 6-go sierpnia należy sprostować, iż wachmistrz żandarmerji, który zainicjował śmiały napad na wzgórze Mogiłę, nazywa się Eugenjusz Gadza. (Więc nie Gaja!) Jak pierwsze (dane w tej wojnie) w tej stronie granicy strzały pochodziły z rąk wysłanych na obronę granicy austrjackich żandarmów, tak też i w innych małych utarczkach brali w wybitny sposób udział w odparciu wroga członkowie tego wyborowego korpusu. Już przed wybuchem wojny (słuchajcie, słuchajcie!) jeden z konnych żandarmów miał sposobność szczególniejszego odznaczenia się. Patrolując na drodze z Popowiec przez Dudyn w kierunku północnym, zauważył plutonowy Jan Baranek z sierpnia między 9 a 10 przed południem czterech rosyjskich jezdnych, którzy przekroczyli granicę i jechali ku miejscowości Szpaki ad Popowce. Baranek galopem popędził za nimi i dogonił nieprzyjaciół koło Szpaków, 600 kroków od granicy. Rosjanie zawrócili i zaatakowali żandarma. Baranek z zimną krwią pozwolił im zbliżyć się na 60 kroków, poczem śpiesznie — dał 10 strzałów rewolwerowych, po strzałach tych dowódca nieprzyjacielskiego patrolu przewrócił się z koniem, lecz szybko powstał i dosiadł napowrót konia i wraz z trzema innymi uciekł, zgubiwszy czapkę i cztery rosyjskie mapy. (Nie, to coś znakomitego! To wyborne! Brawo, Baranek!)
Wreszcie należy zaznaczyć, iż porucznik Manowarda, który odznaczył się 5. sierpnia podczas śmiałej obrony Podwołoczysk, przybywał wówczas właśnie z powrotem z pogrzebu jednego z najbliższych członków rodziny i mimo głębokiego wzruszenia udał się na pole bitwy, gdzie odwagą i zimną krwią doprowadził do pomyślnego wyniku. (Niezłomny Mohort austrjacki!)
Jeszcze większej sztuki dokonał posterunek koło Adamówki. Urzędowy komunikat tak to opisywał:
Zaatakowany posterunek graniczny nietylko odparł nieprzyjaciela, ale zabrał mu nadto 9 koni, których natychmiast umiejący jeździć użyli do wykonywania niespodziewanego ataku. To spowodowało kozaków, którzy i tak już od ognia silnie ucierpieli, do szybszego opuszczenia placu boju i pozostawienia 90 ludzi zabitych i rannych. Nasi w dziwny sposób nie stracili ani jednego żołnierza.
Takie to były homeryczne boje, staczane na granicy z armjami rosyjskiemi przez strażników granicznych i żandarmów. Wynikało z tego, że 87 strażników skarbowych przez dwa tygodnie powstrzymywało armję jenerała Iwanowa lub Ruzskiego. Pamiętam też taką historję:
— Żołnierzy naszych ożywia duch, który wzięci przez nas do niewoli oficerowie rosyjscy porównywają z duchem sławnych pułków japońskich samurajów, (To o Austrjakach mowa! — Przyp. aut.). Pewien oficer rosyjski, widząc rycerskie obchodzenie się naszych żołnierzy z jeńcami, pokiwał głową i powtórzył kilkakrotnie: — U nas inaczej, inaczej! W jednem miejscu kompanja pospolitaków ujrzała kozaka, który wypadłszy z lasu zmierzał ku nim. Żołnierze wzięli go na cel, aby go unieszkodliwić, ale wówczas nasz kozunio jedną ręką rzuca lancę, drugą szablę i woła zadowolony: — Chwała Bogu nareszcie ja w niewoli. (Szelma, marzył od dzieciństwa, aby tylko dostać się raz do austrjackiej niewoli! Co za rozkosz! (Przyp. aut). Kon tego kozaka jest ulubieńcem kompanji i pełni funkcje woziwody, (jeśli go nie zjedzono — przyp. aut.).
Równocześnie donosiła z Odesy „Allgemeine Zeitung“. — Wiadomość o wkroczeniu wojsk niemieckich do Królestwa Polskiego powitano w Rosji z zadowoleniem, mówiąc tylko ze smutkiem że Niemcy i Austrjacy wyswobodzą tylko Polskę, podczas gdy inne narodowości w Rosji pozostaną. (Już też my mamy szczególniejsze szczęście. — Przyp. aut.).
Komunikaty austrjackie donosiły, iż „ludność polska z entuzjazmem przyłącza się do wojsk austrjackich. Na granicy rosyjsko-austrjackiej w Krakowskiem ludność z za kordonu rosyjskiego „uklękła przy słupie granicznym ze łzami w oczach zasyłając do Stwórcy dziękczynne modły, iż granica została zniesiona“. Jak wiemy dziękczynne łzy były conajmniej przedwczesne, granica bynajmniej zniesiona nie została a rząd austrjacki ściśle ją zachował. Dla rozradowania serc żydowskich doniesiono, iż „wśród internowanych w barakach Doeberitz, obok wielu innych wysokich urzędników rosyjskich, znajduje się także prokurator Czapliński, znany z procesu przeciw Bejlisowi. (Nosił wilk owce! Teraz się Czaplińskiemu wytoczy proces o mord rytualny! — Przyp. autora).
Mało tego. Flota niemiecka odniosła wielkie zwycięstwo nad flotą rosyjską na morzu Bałtyckiem. Kronsztadt w płomieniach. W Petersburgu rewolucja, na Ukrainie rewolucja, na Kaukazie rewolucja, w Królestwie Polskiem powstanie, cytadela warszawska wysadzona w powietrze, Japonja, Rumunja, Szwecja czekają tylko na stosowną chwilę, aby wypowiedzieć wojnę, wśród floty czarnomorskiej bunt, Odesa zbombardowana.
A tymczasem ze wszystkich stron zjeżdżała do Lwowa ludność nadgranicznych pasów, przerażona, drżąca ze strachu, szeptem tylko opowiadająca, iż wojska rosyjskie idą w strasznej sile, że pędzą przed sobą wojska austrjackie. Ale nawet mówić o tem nie wolno było.
Mimo to — myśmy wiedzieli. I wiedzieliśmy, co myśleć o tych komunikatach austrjackich i jak zgubną i bezwstydną jest agitacja, prowadzona wśród społeczeństwa polskiego przez władze austrjackie. W owych to strasznych czasach, kiedy już pisać nie wolno było, kiedy wszędzie wietrzono zdradę i szpiegostwo, kiedy zbałamucona ludność była do najwyższego stopnia podjudzona, nastąpiło zjednoczenie wszystkich stronnictw narodowych i uchwalenie formowania legjonów. Debata była już niemożliwa.
Nie pamiętam już którego dnia austrjacki sztab jeneralny ogłosił komunikat, w którym twierdził, iż do 24-ech godzin ani jedna noga kawalerzysty rosyjskiego nie pozostanie na terenie galicyjskim. Jenerał Brudermann obiecał do 4-ech godzin najazd rosyjskiej konnicy zlikwidować.
Wśród żydów lwowskich wybuchł łatwo zrozumiały entuzjazm.
— Der geniale Brudermann! Der geniale Heerfuehrer! — wykrzykiwali po kawiarniach.
Wczesnym rankiem na drugi dzień byłem przypadkowo na Wysokim Zamku, który Lwowianom służył wówczas za obserwatorjum wojenne. W pewnem miejscu ujrzałem na horyzoncie walący w niebo słup dymu.
— Co to może być? — spytałem zdziwiony stojącego obok mnie oficera.
— Kozacy podpalili stację kolejową w Kulikowie! — odpowiadał.
Otóż to był austrjacki sztab, jego komunikaty i „der geniale Heerfuehrer, Brudermann!“ Zapowiedział, że do 24-ech godzin na ziemiach Galicji nie będzie ani jednego kawalerzysty rosyjskiego, a na drugi dzień kozacy pod Lwowem podpalali stacje kolejowe!
Aż do 28-go sierpnia nie działo się właściwie nic. Przeróżne wieści nadchodziły z różnych stron. Były one przeważnie alarmujące a były też i bardzo ciekawe. Przypominam sobie list jednego z dziennikarzy krakowskich, który w charakterze korespondenta wojennego znajdował się przy strzelcach. Dziennikarz ten w gwałtowny sposób protestował przeciw temu, co widział, oskarżając komendę strzelecką o niedbalstwo, nieuczciwość, ignorancję itp. Otrzymaliśmy też ze wschodniej Galicji list z podpisami kilkudziesięciu obywateli, błagając o pomoc przeciw znęcającym się nad ludnością Węgrom. Rabowali oni, wpadali do domów, domagając się pieniędzy, pałaszami rąbali ręce, klękać przed sobą w polu ludziom kazali... Rady na to nie było.
I coraz częściej widziało się na ulicach miasta prowadzonych pod bagnetami „szpiegów i zdrajców“, księży ruskich, chłopów, gimnazjalistów, inteligentów, baby... Na widok ich żydzi wpadali w szał i bili straszliwie. — Biedaki szły okrwawione, mdlejące... Nie zapomnę nigdy księży unickich, na których w tej katolickiej Austrji żydzi na ulicach pluli i których bili po twarzach, nie zapomnę nigdy tych lżonych młodziutkich gimnazjalistów w mundurkach, z pod których wyglądały wyszywane po chłopsku koszule.
Jeden z moich kolegów widział chłopa prowadzonego przez Łyczakowską ulicę. Bito biedaka niemiłosiernie. Jakaś żydówka, elegancko ubrana o inteligentnym wyglądzie, wyrwała dorożkarzowi bat i przyskoczywszy do aresztowanego, zaczęła go bić po głowie biczyskiem, obrzucając najhaniebniejszemi wyzwiskami. Inny żyd pchnął nieszczęśnika scyzorykiem w kark za ucho. Kiedy to ujrzał jakiś poczciwina mieszczanin, stojący przed swym domkiem, zaczął wołać:
— Wstydźcie się ludzie! Cóżeście to, katy? Winien — to go powieszą, nie wasza rzecz mordować.
Rzucono się na poczciwca i zaczęto go bić. Żonę, która mu wypadła z pomocą, drab jakiś chwycił za pierś i zaczął nią targać, córkę również zbito — w rezultacie okrwawionych poczciwych łyków — aresztowano. Zbito nawet chorążego, który się za nimi ujął.

A chłop, zanim doszedł do połowy ulicy Łyczakowskiej, zemdlał siedem razy. Czy był winien — któż wie?



KTO BYŁ WTEDY SZCZĘŚLIWY?

Bez pewnej ilości ludzi szczęśliwych żadne społeczeństwo życby nie mogło. Dlatego niema czasów ani tak strasznych ani tak groźnych, aby pewien rodzaj ludzi nie wyciągnął z nich całej rozkoszy, całej słodyczy i radości życia. W ten sposób los, unieszczęśliwiając jednych, uszczęśliwia za to drugich i tak, według praw konieczności rozdzieliwszy radość i smutek, daje społeczeństwu siłę do łatwego zniesienia najokropniejszych nawet ciosów. Ci zaś, którzy najwięcej ucierpieli i których serca najboleśniej krwawią, wyrzekłszy się swego egoistycznego przywileju bólu, powinni, zapomniawszy o sobie, szukać szczęśliwych, ich szczęściem łagodzić swoje cierpienia i z ich radości czerpać pociechę i nowe siły, aby w ten sposób społeczeństwo stawszy się bardziej dziarskiem, uzyskało pogodę i optymizm, żagiel i ster życia w każdej chwili. Nie wolno czuć się nieszczęśliwym, nie wolno zawodzić nad własnem cierpieniem w dzisiejszych czasach, jak nie wolno na łodzi miotanej burzą płoszyć krzykami i jękami wioślarzy, walczących z żywiołem. Trzeba mieć mocne serce.
Ale gdzież w tych czasach, o jakich piszę, trzeba było szukać tych szczęśliwych, wśród których ogrzaćby się można i pocieszyć? Gdzież te salamandry, szczęśliwe dopiero w atmosferze ognia, w płomieniach?
Są, zaiste, takie ogniowe dusze, które dopiero żarem oddychając, czują się w swoim żywiole. Ale nie trzeba było aż tak daleko i wysoko sięgać, aby w tych czasach znaleźć szczęśliwych. Byli oni dokoła nas prawie na każdym kroku, ludzie codzienni, prości, bynajmniej nie zagadkowi.
Swego czasu jeszcze stary Jokai, zapytany, czemby chciał być, gdyby się drugi raz narodził, odpowiedział, iż najszczęśliwszym czułby się jako młody porucznik huzarski z całą jego psychologją. Nie trzeba sądzić, że prawo do szczęścia mają wyłącznie huzarzy, aczkolwiek istotnie mundury ich są znacznie gęściej złotem naszywane szamerowane niż mundury innych rodzajów broni. I nietylko w charakterze oficera od jazdy, koniecznie na koniu, można się dostać w krainę szczęśliwości, mimo iż przyznaję, że czerwone spodnie, ostrogi i piękny koń to już nie małe zadatki szczęścia. Kiedy jednak Europa stanęła pod bronią, szczęśliwym czuł się każdy młody oficer, każdy młody żołnierz, jeśli tylko prawdziwie żołnierskie serce biło w jego piersi, albowiem wszyscy oni przeczuwali, iż te wielkie wojny każdemu rodzajowi broni dadzą szerokie pole do popisu. Wojna jest żywiołem żołnierza, jest mu niezbędnie potrzebna do życia — do szczęścia.
O nas kiedyś mówiono w Europie, że kochamy wojnę dla wojny. Może nie da się tego powiedzieć o całym narodzie polskim, który był zwykle najmniej wojowniczy, kiedy powinien być nim najwięcej. Ale żołnierze polscy kochali wojnę, jak artyści kochają swą sztukę. Jest to istotnie sztuka, zaś żołnierze nasi byli w niej pierwszorzędnymi artystami. Wiadomo, że sztuka daje szczęście. Cóż tedy dziwnego, że i wojna może uszczęśliwiać żołnierzy, a że dziś armje liczą się na miljony, szczęśliwych można liczyć na setki tysięcy.
Dla ludzi młodych, mocnych i zdrowych wojna — to życie!
Przyroda, ziemia, szerokie pola, lasy zdradliwe, rzeki podstępne — wszystko może być wrogiem lub przyjacielem, wszystko żyje i każe walczyć! Walka o życie, ta straszna walka, którą w czasie pokoju niemniej nieubłaganie lecz tylu subtelnemi środkami prowadzić musimy, w czasie wojny jest ogromnie uproszczoną. Ludzie mocni a mniej złożeni psychologicznie, doznają w takich razach uczucia ulgi, ale tosamo jest też i z ludźmi o duszach bardziej skomplikowanych. Cel jasno wytknięty, prosty i w danym razie nie trudny do osiągnięcia. Zwycięstwo! W płomienistej rozwianej szacie, z mieczem w dłoni, w wawrzynowym wieńcu na skroniach wiedzie ta uskrzydlona, cudna Nike młodych, dzielnych ludzi ku sławie i bohaterstwu. Psoci po swojemu ponura śmierć, ale któżby na to zważał w tryumfującym biegu, w tym wielkim pędzie tysięcy z nadstawionemi szablami, podczas tego kucia w ostrza, darcia się o armaty i nieprzyjacielskie sztandary! To też prawdziwy żołnierz modli się do wojny, która jest straszna, ale też i bosko piękna i daje chwile wielkich, wzniosłych wzruszeń i daje chwilę — szczęścia.
Krótkotrwała jest ta radość i duma żołnierska i wkrótce wojna gubi złote epolety i naszywki i staje przed oczami żołnierza w przygnębionej postaci umęczonego, pokrwawionego, obdartego robotnika śmierci. Ale krótkim jest też czas pieśni słowiczych i rozkwitu bzów i młodej, promieniejącej wiosny — a któż powie, że rzeczy te nie są piękne i że w dusze nasze nie pada ich miły, ciepły odblask? Po lecie jesień przychodzi, po niej zima — wiadomo, niemniej wiosna była piękna... Cóżby życie było warte bez tych uśmiechów i bez tych złotych iluzji?
Niesłychanie szczęśliwe były też tego lata i dzieci. Był to czas dla nich wymarzony. Lato prześliczne, dni ciepłe, mnóstw o różnych „admirałów“, „paziów królowej“, „perłówek“, „cytrynek“ i „fuksów“, dozór domowy nie tak ścisły jak przedtem — i wojna! Codzień to coś nowego. Goni taki malec za jakimś bardzo zresztą podejrzanym „paziem królowej“ a tu naraz aeroplan zjawia się w błękitach i leci sobie ten wielki ptak swobodnie, pięknie. Malec zapomniał o „paziu królowej“, z zadartą wysoko głową stoi, patrzy w niebo, ścigając młodym wzrokiem statek powietrzny, zapatrzony, zachwycony, aż po pięciu minutach jak się nie udrze z całej piersi: — Aeroplan! Hurraaaa! — A potem — ile to dziwnych rzeczy, ile cudów na świecie! Listy roznoszą uczniowie gimnazjalni, wujcio Fonsio, słuchacz techniki, jest motorowym tramwajowym, stryj Stefan, z siódmej klasy gimnazjalnej — sprzedaje bilety w tramwaju, ciocia Jadzia chodzi po ulicy z puszką i zbiera na Czerwony Krzyż, wuj Henryk, taki gruby, bogaty pan, co ma dwie kamienice i taki złoty zegarek i tyle pierścieni, jest prostym żołnierzem, musi salutować każdemu „frajtrowi“ i powiedzieli mu, że pojedzie do Koszyc konie froterować a Jaś, ten Jaś, co się zawsze z wujciem kłócił, co to mu wuj zawsze mówił, że jest nicpoń, darmozjad i lampart, bo techniki skończyć nie może, chodzi teraz w mundurze porucznika od artylerji, grozi wujowi Henrykowi, że go weźmie do raportu, że mu każe dać „szpangi“ albo obiecuje mu, że go w drodze łaski zrobi swoim „forysiem“, oczywiście, jeśli mu wuj pożyczy dwieście koron. Nie są-że to śliczne historyjki?
Po skwerach publicznych łażą wojskowe konie i pasą się, jak na błoniu. Nie szkodzi — dziś wszystko wolno. Tu i owdzie na ulicach dymią kuchnie wojskowe. Biedniejsi chłopcy cisną się do kucharzów, skomląc o resztki ziemniaków i jarzyn. Niektórzy głodni — biedactwa uliczne! — inni z ciekawości, dla zakosztowania, jak też smakuje żołnierskie jedzenie. Oczywiście — jest świetne, dziwnego, zupełnie jakiegoś odrębnego smaku. Kotły są głębokie, gotuje się w nich obficie, więc zawsze trochę tego jedzenia zostanie, a kucharze — dobrzy ludzie, wiedzą, co to dzieci, zwłaszcza głodne. Wielkiemi „kochlami“ czerpią z kotłów jarzyny i rozdając je między dzieci, napełniają podstawiane garnuszki i rondelki. — Do kapelusza się nie daje! — woła przestrzegający porządku kucharz, widząc straszliwe wnętrze nadstawionego sobie kapelusza — przynieś se papir! — poucza chłopca a spostrzegłszy jakąś straszliwie zbiedzoną, wychudzoną twarz wyrostka, oświadcza mu szorstko: — Czekaj! Dostaniesz drugą porcję, dam ci jeszcze!
Na placach szeregi fur chłopskich, ustawione w rzędy, duże, okrągłe namioty, dymiące kuchnie, piece, kuźnie polowe, ludzi mrowie, gwar! Rzekłbyś — odpust, rozbite naprędce kramy, namioty fotografów jarmarcznych, strzelnice, może jaki cyrk prowincjonalny... Aha, ładny odpust! Woźnice z czarno-żółtemi przepaskami na rękawach, żołnierzy z karabinkami mnóstwo — tabor! Dla dziecka — raj! Malec prześlizguje się między szeregami wozów, przyjaźni się z żołnierzami, dotyka karabinów, szabel, wyszachrowuje „komiśniak“, suchary, jedyne jeśli idzie o gruntowne wyłamywanie mlecznych zębów, ćwierka i podskakuje wśród tej gęstwy ludzkiej, niezmordowany i szczęśliwy właśnie jak ten wróbel, uwijający się koło wozów i koni. Ileż tu rzeczy nieznanych, niewidzianych a cudownie pięknych! Na przykład wielki namiot zręcznie z płócien spięty a w nim kuźnia, na przykład kuchnie polowe, na przykład gilza wystrzelonego naboju świecąca jak klejnot a choćby tylko nieodgadniony czesko-polsko-niemiecko-włoski dyalekt, jakim oficer przemawia do żołnierzy, język, którego godzinami można słuchać nie wychodząc z zachwytu, tyle ma niespodziewanych zwrotów i określeń. Grodzony w małem miasteczku na prowincji, gdzie za moich lat dziecinnych wojsko austrjackie donaszało jeszcze zapomniane dziś białe „waffenrocki“, z doświadczenia wiem, iż żołnierze i dzieci bardzo się lubią. Iluż to przyjaciół zdobywa sobie mały chłopiec wśród tego mnóstwa, przyjaciół, o których w domu nikt nie wie, ale którzy dla chłopca przechowują kawałki podków, gilzy, stare portepee, błyszczące guziki, kawałek wosku do czyszczenia „kupli“ i inne skarby, podczas gdy chłopiec „gwizda“ dla nich w dobroci serca ciastka, cukierki, owoce i — papierosy. Jak niewiadomo skąd ci przyjaciele przychodzą, tak dnia jednego nie wiadomo dokąd odchodzą i chłopak naraz widzi tylko pusty plac słomą i sianem zaśmiecony; w parę dni później zapomnie twarze swych przyjaciół, ale nie zapomnie nigdy, że byli to dobrzy ludzie, którzy umieli opowiadać strasznie śliczne historyjki i strugali z drzewa przepiękne pałasze i „gwery“.
Nie jesteśmy dziećmi, abyśmy mogli oszałamiać się takiemi rzeczami, to prawda. Wojna, przemarsze wojsk, widok rannych, pochód „szpiegów“ prowadzonych przez żandarmów lub jeńców kordonem wojskowym otoczonych — to dla tych malutkich tylko wspaniałe sensacje, bajeczne widowiska, którym się przypatrują płonącym wzrokiem i z zarumienionemi policzkami. Wszakże na pograniczu alzackiem dzieci na widok pękających w powietrzu granatowi szrapneli wybuchały okrzykami radości, myśląc, że to takie piękne ognie sztuczne i rakiety. Lekkomyślność tego rodzaju zbrodniczą byłaby u ludzi dojrzałych; ale uczmy się od dzieci beztroskiej wiary, ich ufności w życie i w ludzi i ich słonecznej a pokornej nadziei. W takich czasach, jak dzisiejsze, nie jesteśmy niczem silniejsi ani mądrzejsi od tych maluczkich.


NOC.

Przedziwne były tego roku noce letnie, tak pogodne, dyskretnie jeno gwiazdami osrebrzone, bez tego dorobkiewiczowskiego przepychu wyiskrzonego brylantami nieba, bez dyademu drogi mlecznej, bez natarczywości księżyca. W miarę ciemne, dość chłodne, lecz suche, aksamitem swych mroków ogarniały duszę i chłodne dłonie kładły na rozpalonych skroniach ludzkich, przyrzekając uspokojenie i pociechę. Były to noce dobre, dobre, jak mądre siostry, mające dla brata w pogotowiu zawsze uśmiech łagodny i poczciwe słowo.
Mało kto mógł jednak wówczas spać spokojnie. Choć świateł się wieczorami nie paliło, ludzie siedzieli w oknach zamyśleni i nadsłuchiwali.
Nie kumkania żab słuchali, nie ciszą się rozkoszowali wieczorną, nie muzyką łagodną stłumionego „adagia“ nocy...
Przez ciszę wieczorną płynęły jakieś nieuchwytne odgłosy, nie dźwięki, nie głosy, lecz chmurki głosów, coś, co czasem zdawało się być raczej biciem krwi w pulsach niż jakiemś echem. Były to niewyraźne, bardzo oddalone, głuche pomruki. To mówiły działa.
Poważny jest ich głos, stanowczy, decydujący, zmuszający do posłuchu. Są słowa, mające — jak zwykliśmy mawiać — wagę złota. Ale o ileż silniejsze jest wyrzucone śpiżowemi usty stalowe słowo, Bóg wie jakiej wagi i Bóg wie ile śmiertelnych obietnic w sobie niosące? Nie bywa, aby ono napróżno mówiło. Od jednego takiego słowa, rozpękanego w lecący ku ziemi snop ognia, łamią się szeregi i ścielą na ziemi pokotem. Tak wygląda straszny, wojenny parlament, w którym mówcy mówią nie kolejno ale właśnie wszyscy razem. Rzecz w tem, kto kogo przekrzyczy. Kto mówi ostatni i najgłośniej, ten ma rację. Porównać to można ostatecznie — z kobiecą kłótnią. To trudno — jak fortuna tak i wojna jest kobietą. Umizga się zawsze do silniejszego.
Ale ów daleki, może nawet tylko w imaginacji czasem słyszany huk armat nie był jedynym odgłosem tych nocy. Jak dawniej tak i wówczas słychać było w nocy daleki, przeciągły gwizd lokomotyw. Lecz dawniej wiedzieliśmy, że te pociągi wiozą w świat wesołych, zamożnych turystów, różnych interesantów, jadących w dalekie kraje z nadzieją, ba, prawie pewnością zarobku, emigrantów, chcących spróbować się z losem, wreszcie ojców do rodzin, mężów do żon, synów do matek, braci do sióstr... Wszyscy oni rozgospodarowywali się w wozach i swych przedziałach swobodnie, wiedząc, że względne trudy podróży wynagrodzą sobie sowicie w niedalekiej przyszłości. Świst lokomotywy oznaczał, iż pragnieniom i chęciom ich staje się zadość, że spełnia się to, czego chcieli. Jakże inaczej brzmiał w tych wojennych czasach świst lokomotywy, jękliwy, długi, jakież to odmienne rzeczy on nam opowiadał! W owych czasach nikt nie podróżował dla przyjemności a mało kto dla interesów. Te pociągi, które ogłoszały się światu swym żałosnym świstem, jechały według zupełnie odmiennych rozkładów jazdy, rozkazów i poleceń. Wojenny towar wiozły — zbrojnych, młodych ludzi idących w bój. A każdy z tych młodych ludzi miał przecież swych rodziców, swą rodzinę, przyjaciół, którym omal że serce z żalu nie pękało. Ale zacięli oni wszyscy zęby, zdławili krzyk w gardle i milczeli. Za to za nich śpiewał, ich bólem i żalem łkał, ich nieutuloną trwogą wył w ciszy nocnej ten świst żałosny maszyn, ruszających w pole z ładunkiem ludzkim, lecących w ciemną przestrzeń ku stacjom, które ogłaszają nie konduktorzy ale syk krzyżujących się szrapneli.
A oprócz tego słychać było wówczas przeraźliwie donośne, nieustanne ujadanie strwożonych i zaniepokojonych psów. Był to — jak gdyby nieustający ogień karabinowy — i jak gdyby nieustające wołanie o pomoc, straszny gwałt, pełen niepokoju i lęku. Psy, nie znając się oczywiście na polityce, nie wiedziały, czy jest wojna czy nie, słyszały tylko i czuły jakiś anormalny, żywy ruch w kraju, jakieś turkoty, huki dalekie, krzyki, grzmoty, to znów bliższe odgłosy kroków ludzkich lub stąpań końskich. Nie rozumieli co się dzieje więc się niepokoili ci wierni stróżowie dobra i życia ludzkiego. A jaki to był niepokój, jaka trwoga! Pełni niepokoju byliśmy my, którzyśmy wiedzieli, co się dzieje; jakże strasznie niepokoić się i trwożyć musiały zwierzęta, zgoła nic nie rozumiejące a tak wrażliwe na wszelkie niepokoje w naturze i tak pilnie słuchające, co im swem drżeniem i swym nieokreślonym jakimś odgłosem opowiada ziemia i co im z daleka przynoszą ledwo uchwytne fale powietrzne.
Miasto śpi. Czasami słychać jeszcze jakieś kroki, zgrzyt kluczów w bramie, trzask zamykanych wrót, odgłosy stłumionej rozmowy, ba nawet trywialne chrapanie. Ale my sercem, bijącem gwałtownie, słyszeliśmy i ryk dział i trzaskot ognia karabinowego i nieustanny chrzęst salw karabinów maszynowych i straszne „hurra!“ z którem ciemne szeregi zrywały się z zagonów i szły w ogień, dzierżąc w garściach krzepko karabiny, zbrojne w szerokie i ostre bagnety. Albo też widzieliśmy pola, na których znużeni wojenną pracą śpią mocno utrudzeni żołnierze, z bronią pod ręką, gotowi na pierwsze zawołanie, jako że ataki od czasu wojny japońskiej przeważnie odbywają się w nocy, „o pierwszych kurach“. Wysunięte naprzód straże czuwają, patrole krążą po pobojowisku, na którem wśród śpiących są i tacy, którzy się nigdy nie zbudzą. Czasem gdzieś huknie strzał jeden, drugi, sypnie się gdzieś daleko jakaś gorętsza, żywsza salwa i znów cisza, niby to święta, niczem nie zmącona a przecież groźna i niesamowita... Jak tam trafiają na te pola, krwią przesiąkłe, na te rozłogi dalekie modlitwy tych, co pozostawszy w domu, błaganiami swemi idą za wojskiem walczącem! Snać Pan Bóg ma swą anielską pocztę połową, bo pewnie każdemu z tych śpiących żołnierzy śni się, że siedzi w dobrze znanym sobie pokoju, szczęśliwy i uśmiechnięty, nie żaden żołnierz straszny i srogi, ale dzieciak, chłopczyk mały, którego matka przysmakami karmi a włosy mu z czoła pieszczotliwą, miękką ręką odgartuje. — Wszystkie modlitwy bliskich stadem białych gołębi lecą w noc czarną chyżo i nieomylnie trafiają, dokąd zostały wysłane... Pieściwe słowa szepczą w uszy duszom uśpionym, snom każą stroić się w kwiaty i blaski, przywodzą na myśl wspomnienia słodkie, koją obietnicami szczęścia, śpiącym pod głowy puch podkładają i marzeniami cudnemi kołyszą, póki znów strzały nie hukną i nie postawią na nogi gotowych do walki szeregów.
Wszystkim nam się zdawało, że słyszymy zgiełk wojenny... Nic dziwnego, wszak wszyscy duszą byliśmy z braćmi na krwawem polu.
Lecz ja byłem może jedyny, któremu ten daleki huk armat w ciszy nocnej przywodził na myśl obrazy odległe wprawdzie, ale pełne słodkiej, pogodnej, idyllicznej harmonji. Wychowując się w dzieciństwie w Niepołomickiem, nad granicą rosyjską, w lecie bardzo często słyszałem podczas manewrów oddalony huk dział, w dzień czy w nocy... I kiedy ten pomruk po tylu latach znów zaczął mi brzmieć w uszach, na myśl przychodziły mi te cudne, nieskończone równie krakowskiej ziemi, lasy takie szerokie a wonne, prześliczne resztki puszczy Niepołomickiej, szeroka a zdradliwa Wisełka z kozakami uganiającymi po drugiej stronie, dworek mały — oczywiście wśród modrzewi! — i cisza i spokój i moje dzieciństwo i ludzie, którzy już dawno odeszli... Nikomu się jeszcze wówczas z Rosją wojować nie śniło! Tylko ja z braćmi zbrojnymi w łuki i drewniane pałasze, ciągnąłem przez groblę przeciw kozakom, krzycząc wielkim głosem i wywijając groźnie lancą z biało-amarantową chorągiewką. Straszliwe to musiało robić na kozakach wrażenie, bo żaden z nich nigdy ani słowem nie odpowiedział: nie śmieli.
Lato 1914 roku było tak piękne, jak wówczas w latach mego dzieciństwa i armaty grzmiały jak i wówczas grzmiały, z daleka, poważne, ponure. Tylko że dawniej usypiałem przy tym grzmocie mocno i twardo — a w lecie 1914. roku usunąć nie mogłem. Ani ja ani tyle tysięcy tych, co pozostali w domu. Czuwaliśmy w ciszy nocnej, słuchając żałosnego świstu lokomotyw i nieustannego, niespokojnego ujadania psów daleko w całej okolicy...

A psy wyły i szczekały, niespokojne i zatrwożone, mimo iż noce były tak ciche, tak aksamitne. I tak dobrotliwie mrugały ku nam srebrnemi oczami.


PANIKA.

Pewnego dnia (we czwartek 28 sierpnia) popołudniu postanowiliśmy z ojcem udać się na boisko konnego Sokoła-Macierzy, aby się tam przyglądnąć ćwiczeniom formującej się Legji Wschodniej. Pojechaliśmy tedy na Łyczaków tramwajem.
Tramwaj był przepełniony. Staliśmy na platformie, przyglądając się aeroplanowi, który wśród przepięknego, błękitnego nieba szybował w południowo-wschodnim kierunku. Dzień był bardzo pogodny, słoneczny, wesoły. Po drodze spotkaliśmy wiele wozów z rannymi był to pierwszy, większy transport, jaki widziałem. Widzieliśmy też wozy chłopskie i żydowskie, głównie żydowskie, pełne pierzyn, gratów, dzieci i kobiet. Wśród jasnego dnia, na ruchliwych ulicach miasta nie robiło to ani zatrważającego ani wielkiego wrażenia. Wojna trwała już od paru tygodni, było tedy rzeczą zupełnie naturalną, iż z zagrożonych bitwami powiatów ludność uciekała.
Kiedyśmy się z ojcem znaleźli na boisku Sokoła-Macierzy, zapomnieliśmy natychmiast o wozach i rannych. Boisko to szerokie, pięknie wśród wzgórz położone, może pomieścić bez trudu do ośmiu tysięcy ludzi; z jednej strony prowadzi nad niem gościniec, poza którym widać nierówny rząd podmiejskich kamienic.
Ma boisku stało około trzech tysięcy ludzi, w jednej trzeciej tylko uzbrojonych, w dwuch trzecich rozmaicie umundurowanych, przeważnie młodzieży i to nawet bardzo zielonej. Młodzież wykonywała przeróżne ewolucje pod komendą jakiegoś przeniesionego z linji do legji austrjackiego kapitaną polskiej narodowości. Łatwo sobie wyobrazić, że mustrze tej przyglądaliśmy się z wielkiem zainteresowaniem, zauważyliśmy jednak ze smutkiem, iż wszystko dzieje się według bezdusznego, nudnego austrjackiego szablonu.
Pamiętam, w czasie jakiejś przerwy legjoniści śpiewali którąś ze starych polskich piosenek wojskowych. Wówczas na drodze, wiodącej nad boiskiem, pokazał się oddział żołnierzy austrjackich, którzy również zaczęli śpiewać jakiegoś krakowiaka. Po obu stronach rozległy się oklaski. Zamknąwszy oczy mogło się mieć wrażenie, iż to pozdrawiają się niby dwa oddziały polskiego wojska. Jednakże zamknąć oczy to znaczyło nie chcieć widzieć rzeczywistości, bo to byli przecie tylko austrjaccy żołnierze. Niestety, nie wszyscy chcieli to zrozumieć i zadużo patrzyło przez spuszczone powieki.
Niezbyt wesołe były refleksje, któreśmy wraz z ojcem czynili, siedząc na schodkach i patrząc na musztrujących się przed nami żołnierzy. Z dziwnem upodobaniem śpiewali oni najchętniej piosenkę „Jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie“. Pamiętani, że na ten temat dużo mówiłem, protestując przeciw cierpiętniczo-męczeńskiej intonacji piosenki i twierdząc, że żołnierz nie powinien nawet przypuszczać możliwości, iż zginie on a nie nieprzyjaciel.
Siedzieliśmy tak długo, rozmawiając i paląc papierosy. Chwilami zdawało się nam, iż słyszymy bardzo oddalony huk armat, raczej lekkie wstrząśnienia w powietrzu. Wreszcie, kiedy już słońce skłaniało się dobrze ku zachodowi, machnąwszy ręką na nudne austrjackie „piłowanie“, wyszliśmy z boiska.
Kiedyśmy stanęli przed bramą, podszedł ku nam jakiś żebrak, którego ofuknąłem. Szliśmy zwolna dalej.
— Patrz-no, patrz! Dokąd ci policjanci tak gonią! — usłyszałem głos ojca.
Zirytowany bardzo bladem wrażeniem, jakie na mnie legjon zrobił i natręctwem żebraka a równocześnie przekonany, iż ojciec z właściwą starszym ludziom ciekawością we wszystkiem wietrzy sensację, nie oglądnąłem się nawet lecz odpowiedziałem niechętnie;
— Pewnie tego dziada chcą aresztować!
— Gdzieżby znowu na dziada z bagnetami! — odparł ojciec.
Wówczas oglądnąłem się i ujrzałem dwóch policjantów z karabinami, biegnących za płotem na wzgórza, na których znajduje się park Łyczakowski. Na karabinach mieli bagnety.
— Zdaje się, gonią kogoś... Dziś w każdym człowieku widzi się szpiega. Chodźmy.
Ojciec z żałością spojrzał za policjantami, niewątpliwie ciekawy rozwiązania zagadki, ale nie protestując, poszedł za mną. Małą przeczniczką, prowadzącą z ulicy Łyczakowskiej ku boisku i skręcającą w tem miejscu za opłotki miejskie, szło szybko bardzo wiele ludzi. Nie zwróciłem na to uwagi. Naraz ujrzałem między nimi znajomego, starszego już pana, którego przerażona i wzburzona twarz zdziwiła mnie. Mówił coś.
— Co się panu stało? — spytałem go.
Mówił w dalszym ciągu, ale nie rozumiałem. Słyszałem tylko: — Kozacy, uspokójcie tych ludzi, dzieci podepczą...
W tej chwili dopiero spostrzegłem, że ludzie idący przeczniczką, uciekają przerażeni, zadyszani. Czyżby istotnie kozacy wpadli do miasta?
W głowie mi się to pomieścić nie mogło. Dokoła miasta forty, wojska wszędzie mnóstwo, jeden człowiek przemknąć się bez przepustki nie może, a tu uciekają przed kozakami! I ani strzału armatniego?! Ostatecznie — wszystko jest na wojnie możliwe. — Jak uciekać, to uciekać! Ponieważ jednak przy mojej niemałej wówczas tuszy nie było to ani łatwe ani przyjemne, nie chciałem bez przyczyny ryzykować. Złapałem tedy jakiegoś młodego człowieka.
— Stój! Co się dzieje?
Młody człowiek stanął jak wryty i spojrzał na m nie nieprzytomnemu oczami. Na jego twarzy białej ze strachu zaznaczyły się szkarłatne rumieńce zmęczenia. Widać biegł już dłużej. Trzęsącemi się wargami wyjąkał:
— Kozacy! kozacy!
— Co? Gdzie? Jacy kozacy?
— Na Łyczakowie... na rogatce...
I popędził dalej.
Łydki podemną drgnęły ale przecie nie chciało mi się wierzyć. Bezradny patrzyłem na tłum pędzący uliczką i wzniecający chmury kurzawy. Jakaś baba, dysząc ciężko, czerwona i spocona, pomknęła koło mnie wlokąc za rączkę po ziemi dziecko, które jej nadążyć nie mogło. Ludzie piszczeli, sapali i gnali przed siebie.
— Panika! Niema co! Panika! — powtarzał mój ojciec.
Tak jest, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Rzecz tylko w tem czy panika była bezpodstawna czy nie, bo jeśli kozaków nie było, to dlaczego mielibyśmy uciekać i nogi zrywać?
Przypuśćmy, że kozacy dotarli aż do rogatki — myślałem. — Co mogą zrobić? Nie rozproszą się przecie po bocznych uliczkach nieznanego sobie miasta. O taką lekkomyślność ich posądzać nie można. Więc: albo przelecą przez ulicę Łyczakowską, podpalą jeden drugi dom i uciekną, albo też ustawią karabin maszynowy i sypną salwę w ulicę. Z tego wynikało, że na wszelki wypadek można było ulicą Łyczakowską nie iść. Ale — chyba tylko armja idjotów pozwoliłaby na to, aby w biały dzień, wśród mnóstwa wojska, stojącego na fortach, jakiś oddziałek kawalerji wdarł się aż do miasta, bez strzału nie tylko armatniego, lecz nawet karabinowego!
Wahałem się jeszcze, kiedy naraz w uliczce pojawił się pędzący cwałem nadporucznik obrony krajowej. Goniąc, co koń wyskoczy, wołał:
— Uciekajcie! Kozacy! Kozacy!
A więc — prawda! Oficer chyba wie, co mówi!
— Idjoci! — przemknęło mi przez myśl. — Wobec tego wszystko jest możliwe!
I wziąwszy ojca pod ramię, dałem znać nogom.
Cała ta scena, od wyjścia z boiska, trwała najwyżej minutę.
Nie pędziliśmy, raz dlatego, że droga odrazu skręcała w opłotki, między które kozakom nie chciałoby się zapuszczać, jako, że wogóle nie łatwo było Lwowianinowi między nie trafić, powtóre, ponieważ ja mam niezwalczoną awersję do szybkiego chodzenia. Nie przeczę, że może na widok jakiego, pełnego zapału wojennego brata Kubańca, z nadzwyczajnym wdziękiem przesadziłbym któryś z płotów, nawet kolczastym drutem obwiedziony, ponieważ jednak „wzwyż wzmiankowanego“ Kubańca nie widziałem, a strzałów żadnych za sobą nie słyszałem, wolałem w gorliwości nie przesadzać i nie męczyć się, zanim tego koniecznie będzie potrzeba. Niem niej, dla towarzystwa i bezpieczeństwa, nawoływałem ludzi do spokoju, tłómacząc zbyteczność uciekania i przezywajęc ich wzgardliwie tchórzami. Wyznaję dziś, iż robiłem to raz dlatego, że nie mogłem uciekać tak prędko, jak oni, powtóre, ponieważ zdawało mi się, iż jeślibyśmy z ojcem sami na ulicy zostali, a kozak jaki zapędziłby się aż tu, nie mając wyboru mógł strzelać do nas. Ale to apelowanie do ambicji ludzkiej nic nie pomagało. Bractwo zmykało, aż się kurzyło, nie patrząc na nikogo, nie słuchając żadnych wezwań. Baby wypadały z domków, patrzyły chwilę na uciekających, zalewały się łzami, zaczynały się trząść, piszczeć i naraz — trzask! brama zamknięta i słychać gwałtowne zabijanie ryglów. W krótkim czasie uliczka opustoszała i tylko ojciec i ja szliśmy względnie powoli wśród parkanów, między któremi unosiły się kłęby kurzawy. Wyznaję otwarcie, że pierwszy raz wówczas widziałem człowieka w tej przerażonej postaci, z wykrzywioną strachem twarzą, pędzącego na oślep przed siebie; jestto widok nadzwyczaj przykry i odrażający.
Wyszliśmy wreszcie na jakiś szeroki, niezabudowany plac niedaleko ulicy Św. Piotra i Pawła; widać było jakichś żołnierzy. Za nami nie rozlegało się ani żadne „gikanie“ ani strzały. Kozaków wciąż nie było. Trudnoż przypuścić, żeby, stanąwszy przy rogatce, płacili strażnikom miejskim myto za konie! Zwolniliśmy tedy kroku jeszcze bardziej i szliśmy już powoli ku miastu. Naprzeciw nas szedł kupą oddział żołmerzy z karabinami w rękach; było ich ze stu. Prowadził ich młody oficer wysoki, smukły, z różową, młodocianą twarzą i niebieskiemu oczami. Ubrany był w czapkę połową, w gumowy, niezapięty płaszcz piaskowego koloru i wysokie buty z cholewami. W rękach trzymał karabinek i szedł tak żwawo przed swymi ludźmi, rzucając wzrokiem dokoła, wesoły i rozbawiony, jak gdyby był na polowaniu na kaczki. Żołnierze biegli za nim śmiało, wygrażając niewidzialnemu przeciwnikowi. Nigdy tego oficera nie zapomnę.
Wiedząc, iż za sobą mamy już tych zbrojnych, siłę aż nadto wystarczającą do powstrzymania i odparcia jakiegoś niewielkiego podjazdu konnego — a tylko taki podjazd ostatecznie mógł się przedrzeć pod miasto — postanowiliśmy z ojcem zobaczyć, co właściwie dzieje się na ulicy Łyczakowskiej, skąd dochodził nieustanny turkot. Skręciliśmy w przecznicę, ale tu spotkaliśmy znowu jakiegoś nadporucznika obrony krajowej, który, złapawszy nas za rękawy, zawołał:
— Warjaci, gdzie idziecie! Tam kozacy!
I czemprędzej dał nurka w bramę pobliskiego domu.
Spłoszeni drugi już raz przez oficera, zawróciliśmy, ale ciekawość przecie zwyciężyła i najbliższą przecznicą dotarliśmy wreszcie do ulicy Łyczakowskiej.
To, cośmy tam zobaczyli, przechodziło wszelkie wyobrażenie.
Ulicą z hukiem i łoskotem rwał gwałtownym, niewstrzymanym prądem strumień wozów i koni. Nie dbano o porządek. Wozy szły rzędami po pięć, po sześć, całą szerokością ulicy. Były tam podwody chłopskie i ciężkie, wysokie furgony wojskowe, samochody i powozy z oficerami, kuchnie polowe, wozy z amunicją, przodkary, kawalerzyści bez broni, piechurzy, artylerzyści na koniach, za któremi wlokły się odcięte rzemienie, oficerowie konni, ordynansi oficerscy. To wszystko parło przed siebie ostrym kłusem lub cwałem, zbitą masą, bez różnicy rang, bez wszelkiego porządku, nie dbając na nic, z oczami wbitemi przed siebie, bacząc tylko na to, jakby ominąć ewentualną przeszkodę, aby się nie dać wstrzymać w drodze. To była panika, to był popłoch, ucieczka, która nie dba już o wstyd ani o honor. Na każdym wozie pełno było żołnierzy trzymających karabiny z najeżonymi bagnetami, jak gdyby w obawie niespodziewanego natarcia. Na innych wozach widziałem siedzących i leżących rannych, których pokrwawione głowy podskakiwały i trzęsły się na poręczach wozów. Widzieliśmy żołnierza, który w jednym tylko trzewiku, z drugą nogą bosą, zakrwawionym bandażem niedbale obwiązaną, biegł, kulejąc i podpierając się karabinem. Przeleciał koło mnie, klnąc tchórzostwo swych ludzi, podoficer, który, wywijając wściekle karabinkiem, głosem nabrzmiałym łzami oburzenia, zaklinał jakiegoś oficera, aby powstrzymał uciekających.
Obraz był niesłychanie ponury. Wieczór już zapadał, niebo nad miastem było barwy płomiennego, rozżarzonego granatu. Służba miejska, przerażona i osłupiała na widok tego popłochu, nie zapaliła lamp, tak, iż w ulicy panował gęsty zmrok. W tym zmroku nie widać było już ani ludzi, ani koni, a tylko lecącą jak lawina zbitą masę, osłoniętą grubą, czarną chmurą pyłu i kurzawy, w której połyskiwały bagnety. Tłumy ludzi, przeważnie służby, stały na rogach ulic w osłupiałem milczeniu. To były te zwycięstwa, któremi ich codzień karmiono, tak wyglądało męstwo tej armji!
W ulicy Łyczakowskiej znajduje się mnóstwo szpitali, w owym czasie pełnych już tak chorych, jak i rannych, zwiezionych z pola bitwy. Między chorymi była ogromna ilość żydów, przeznaczonych do dokładniejszego zbadania. Wieczorną porą tak chorzy jak i lżej ranni wychodzili do ogrodu i tłumami stawali przy sztachetach, rozmawiając z publicznością i pytając o nowiny. Można sobie wyobrazić, jak piorunujące wrażenie na tych biednych ludz!ach zrobiła wieść o pojawieniu się kozaków przy rogatce, potwierdzona widokiem panicznej ucieczki. Naopowiadano im tyle o niesłychanem okrucieństwie Rosjan! A otóż ci kozacy już są przy rogatce, już pewnie palą i mordują, a oni tu w szpitalu, chorzy, ranni, bezbronni!
— Żeby te łajdaki, co siedzą na wozach, zlazły z tych wozów i biły się, toby tu kozaków nie było! — płaczliwym głosem wołał jakiś żyd, wysunąwszy głowę z za sztachet.
Strumień uciekających leciał z hukiem nadół.
A kiedy tak uciekały ciury obozowe, zbrojne w dalekośne karabinki, i żołnierze, trzymający w rękach karabiny, najeżone bagnetami, i oficerowie, którzy przecież, jako wojskowi, mogli przynajmniej coś niecoś wiedzieć i rozumieć, zaskoczone w mieście wieścią o panice kobiety, mieszkające na Łyczakowie, mieszczanki lwowskie, nie; mające pojęcia, co to wojna i wyobrażające sobie ją według opisów Sienkiewicza, słabe i bezbronne istoty, zaniepokojone o los swych mężów i dzieci, o los dom u, z trwogą w sercu olbrzymiejącą na widok zmykających zbrojnych tysięcy, szły na Łyczaków, ku owej rogatce, gdzie już mieli być kozacy, szły same, nie wiedząc, czy lada chwila kula ich nie trafi lub „szaszka“ Czerkiesa, szły przeciskając się popod ścianami domów, narażone na niebezpieczeństwo rozdeptania przez tłum uciekających.
Przed gmachem komendy korpuśnej stało, jak zwykle w owych czasach, mnóstwo publiczności, oczekującej na transport jeńców. Jakież było przerażenie tych ludzi, kiedy zamiast oczekiwanego tryumfalnego pochodu, reżyserowanego przez austryackie władze wojskowe według wzoru z „Aidy“, na plac wpadły pierwsze fale zmykających wozów!
Nie byłem tam w owej chwili, nie widziałem, więc nie wiem, powtórzę tylko opowiadanie jednego z moich znajomych:
— Na placu pod gmachem komendy korpuśnej stałem ze znajomą panienką, przyglądając się „trainowi“ tyrolskiemu, wielkim, mocnym wozom, pilnowanym przez żołnierzy z piórkami przy czapkach i szarotkami na kołnierzach. Tyrolczycy ci mieli bardzo marsowe miny; podziwiano ich jako znakomitych żołnierzy.
Przypadkiem podszedłem blisko do jednego wozu. W tej chwili zbliżył się do mnie Tyrolczyk i rozkazał:
— Sofort gehn Sie weg!
Pomyślałem sobie:
— Cham bo cham, ale żołnierz służbisty.
Naraz zrobił się gwałt, krzyk, rwetes i na plac wpadła pierwsza fala uciekających wozów. Wśród ludzi powstało zamięszanie, ktoś mi strącił kapelusz z głowy, ktoś mnie szarpnął. Schyliłem się po kapelusz, chciałem coś powiedzieć do mojej panny — patrzę, panny niema, ba, ale i Tyrolczyków niema! Jak wymiótł! Przy wozach — ani żywej duszy!
— Nie widziałeś panny Józi? — pytam znajomego, z którym przed chwilą rozmawiałem.
— Widziałem, jak uciekła do kościoła Bernardyńskiego.
Poszedłem do kościoła. Brama zamknięta.
— Niech pan tam nie chodzi! Strzelać będą!
— Co się stało? Kto m a strzelać?
Pokazało się — mężni Tyrolczycy zemknęli pierwsi z placu i zamknęli się w kościele, grożąc kulą każdemu, kto się zbliży.
Drugi znajomy, lekarz-dentysta, opowiadał mi:
— Podczas tej słynnej paniki na podwórze mojej kamienicy wpadły galopem dwa wozy austrjackiego „train’u “. Mówię panu — wjechali galopem tak, że dopiero o ścianę się oparli. Żołnierze po zlatywali z wozów i nieprzytomni ze strachu natychmiast zamknęli bramę, grożąc strzelaniem każdemu, ktoby się zbliżył. Dobre pół godziny minęło, zanim się opamiętali. Mój technik mi i koniom łby obwiązywać, bo z takim impetem wpadli na ścianę, iż mało szkapom głów nie porozbijali.
A oto jeszcze jeden epizodzik:
Kobiecina jakaś, dziadówka z pod kościoła, zobaczywszy umykające treny i słysząc wieść o nagłym napadzie kozaków, pomyślała sobie w swej poczciwości, iż należałoby przecie przestrzedz i stojące pod namiestnictwem treny, które przypuszczalnie o niczem nie wiedzą. Poczłapała tedy pod gmach namiestnictwa, skąd dokładnie widać było zmykające w popłochu wozy i zawołała:
— Uciekajcie! Uciekajcie! Moskale idą!
Nie poznano się jednak na jej dobrych intencjach. Oficer jakiś dobył rewolwera i przyłożywszy go starowinie do piersi, krzyknął:
— Schweigen Sie, sonst schiess ich Sie todt!
I kiedy starowina cofnęła się przerażona, rzucił za nią:
— Unverschämte Kerle!
Wogóle wojskowość traktowała sprawę tak, jak gdyby popłoch wybuchł nie wśród wojska lecz wśród publiczności. Kiedy zgromadzone pod gmachem komendy korpuśnej tłumy osłupiały na widok paniki, jenerał Koloszvary wyszedł przed bramę i rzeki do stojących najbliżej:
— Beruhigen Sie die Leute! Es ist eine Dumheit!
Żołnierzy trzeba było uspokoić, nie publiczność. Publiczność nie uciekała...
A inny znowu znajomy opowiadał mi, że na ulicy Batorego widział zmykającą całą baterję polowej artyierji...
Czy konnica rosyjska była wtedy pod Lwowem? Nie wiem.

Kolega Cz., który mieszkał na Pohulance, za miastem, przybiegł wtedy do redakcji, twierdząc, iż na Pohulance strzelano z karabinu maszynowego. Już po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Lwowa pewien porucznik huzarów rosyjskich, Grochowalski, Polak, zapewnia, iż onto był wtedy pod miastem z 50 huzarami. Są tacy którzy twierdza, iż na trzy dni przed wkroczeniem wojsk rosyjskich do Lwowa, oficerowie rosyjscy przechadzali się w nocy po parku Kilińskiego.
Za to absolutnie pewną rzeczą jest, że kiedy przeciw domniemanemu wrogowi pośpieszyli z placu ćwiczeń zbrojni w karabiny legjoniści, huzarzy węgierscy i Tyrolczycy wzięli ich dla ich okrągłych czapek za Rosjan i zaczęli ostrzeliwać. Legjoniści również odpowiedzieli strzałami. Dwuch legjonistów odniosło rany.



GAPIE I PLOTKI.

Zdaje mi się, że jednym z najprzykrzejszych momentów przełomowych wojennego przesilenia to wstrząs nerwowy, jakiego społeczeństwo doznaje tuż po wypowiedzeniu wojny, w samych jej początkach.
W rzeczywistości natychmiast po wypowiedzeniu wojny nic się nadzwyczajnego nie dzieje i nic się stać nie może. Państwa zbroją się. Równocześnie jednak na inny ton przestraja się całe społeczeństwo. Następuje chwilowy ferment, zmiana społecznych stosunków.
Przedewszystkiem do kolosalnych rozmiarów wzrasta tłum uliczny. Pomijając już tłumy powołanych pod broń, nigdy Lwów nie był tak gwarny i rojny, jak w pierwszych tygodniach wojny. Stanęły niektóre fabryki, warsztaty, odpadły ludziom uboczne zajęcia a ciekawość pchała całe te masy ludzi, nie mających nic lepszego do zrobienia, na bruk, w pogoń za sensacją, niewidzianemi dotychczas rzeczami, za nowościami, nowinkami i plotkami. Tłumy ciekawych cały dzień krążyły po ulicach a tu i owdzie na punktach, które chytra ciekawość za ważne uznała, potworzyły się istne zwały i zasieki ludzkie. Od szóstej rano do ósmej wieczorem a czasem i później tkwiły tam zbiegowiska ludzi bezczynnych a cierpliwie czekających; na co, tego oni sami nie wiedzieli. W nudach oczekiwania, w ekstazie ciekawości zaczęli kuć i wymyślać różne bajdy, legendy. Najdrobniejszy, najpowszedniejszy wypadek rósł w tych zasiekach gapiów do rozmiarów olbrzymiej sensacji. Pewnego popołudnia, stojąc wśród takiego tłumu widziałem, jak ulicą przejeżdżał pułk artylerji — rzecz zwykła nawet w czasie pokoju. Kiedy w dwie godziny później tam tędy przechodziłem, tłum stał tam wciąż jeszcze i gorliwie o czemś radził. Na pytanie, co się to tu stało, odpowiedziano mi — iż pułk artylerji przemaszerowywał. W innem znowu miejscu, gdzie przejeżdżały fury rekwirowane przez wojsko, jakiś obywatel, zapytany przezemnie, co się dzieje, odpowiedział:
— Fury jadą! Od trzeciej godziny tak już jadą!
I on od trzeciej popołudniu do siódmej wieczorem stał w tumanach kurzu miejskiego i z kolosalnem zajęciem przyglądał się się jadącym furom!
Robili tak nietylko prości ludzie ale i inteligiencja. Jedni — ponieważ pchała ich na miasto zresztą niewinna nawet ciekawość, drudzy — ponieważ nie mieli nic do roboty. Ci, którzy przywykli spędzać popołudnie w kawiarniach, nie znaleźli w nich pism zagranicznych ani ilustrowanych, nie mieli co czytać. Innych denerwowała dezorganizacja domu. Synowie we wojsku lub w legji, na ćwiczeniach, inni, skauci, na służbie, córka albo na praktyce szpitalnej jako pielęgniarka Czerwonego Krzyża albo szyje gdzieś wraz z matką ubrania czy bieliznę dla ochotników. Jeszcze inny wysiedzieć nie mógł w domu, bo mu tam znów płakali za synem. A inny szedł w tłum, w gwarze i zgiełku zapomnieć o swym bólu. Kto zwykł był czytać czy zabawiać się muzyką czy jaką sztuką, jakiemiś studjami — rzucał w kąt książki i nuty, też szedł na miasto. Wszyscy wzruszeni, podnieceni, niespokojni, zdenerwowani. Wciąż rozlegały się pytania: — Co słychać? Co nowego? — poczem następowały odpowiedzi, zaczynające się od „podobno“ lub „mówią“.
Przygotowany na wielkie rzeczy człowiek chce wiedzieć, co się dzieje. Coś się przecie musi dziać! Ba, wielkie rzeczy nie dzieją się w jednej chwili — trzeba czekać. Rzecz niełatwa! Nie każdy czekać umie. A każdy chce wiedzieć, więc owe wszystkie „mówią“ i „podobno“ przyjmowano jako rzeczy zupełnie autentyczne. Mniejsza z tem, czy to były wieści pomyślne lub nie! Przedewszystkiem były niesprawdzone, niewiarygodne, sprzeczne, bezsensowne — ale powtarzano je skwapliwie i bez żadnych zastrzeżeń. Nie, przeciwnie, z zastrzeżeniami, stwierdzającymi absolutną wiarygodność informacji i informatora. Mówił mi to człowiek, który, słowo honoru panu daję, nigdy w życiu nie skłamał — zapewnia informator i pali bez ceremonji jakąś wierutną blagę. A tak się obwarował, że zaprzeczyć mu nie można, nie obrażając jego i „człowieka, który nigdy w życiu nie skłamał“. Zaś brednia brednią! Każdy twierdzi, że coś nadzwyczajnego widział, każdy chce przynieść jakąś sensację. I tak opowiedział mi ktoś jakąś przerażającą plotkę.
— Kto panu to powiedział? — pytam.
— Pewien obywatel ziemski, który właśnie przyjechał z W.
— Jak się nazywa?
— Pardon, to nie był obywatel ale rządca wielkiego majątku z tamtych stron.
— Ja znam ludzi w tym powiecie. Kto to był?
Po kwandransie z rządcy zrobił się chłop, z chłopa żyd, z żyda wreszcie baba, która rozmawiała z mleczarką, mleczarka podzieliła się swemi wiadomościami z kucharką. Kucharka opowiedziała to pani i panu i pan czemprędzej poleciał na miasto z tą „informacją z zupełnie pewnego, wiarygodnego źródła“. Kiedyindziej słuchaćby nawet takich głupstw nie chciał, dziś z poważną miną opowiada je sam poważnym ludziom.
Umysły są tak podniecone, iż wyrzekają się nawet inteligiencji i jej prawa krytyki. Krytyka obdziera plotkę z błazeńskich obsłonek i odsłania jej pustkę. Co po krytyce! Jeśli niema innej strawy dla umysłu, niechaj będzie choć plewa!
Są to skutki gorączkowego podniecenia, chorobliwe objawy doprowadzające do upokarzającej rezygnacji z własnej inteligiencji, do umysłowego upadku. Wyznam otwarcie, że ten objaw, być może zresztą zupełnie naturalny, wywarł na mnie jak najprzykrzejsze wrażenie. Był to bądź co bądź dowód braku panowania nad sobą, dowód braku duchowej siły, hartu nerwowego, ba, objaw newrozy. Jak mało ważkie są te nasze dusze, skoro tak łatwo wszystko niemi miota. Cóż z tą duszą, o której wysokiej kulturze, wytworności i szlachetności tyle się zawsze mówiło! Kiedy przyszły czasy próby, kiedy trzeba było prawdziwie pańskiej, mężnej wytworności i praw dziwie brylantowego hartu, duszyczka zapomniała o dobrym tonie i gwizdnąwszy na teatr, sztukę i mądrość wielkich poetów, jak przekupka latała po ulicy za plotkami.
Było to najzupełniej wytłomaczone i zrozumiałe. W mózgach ludzkich, prócz ciekawości, szalał strach i niepokój. Pokazało się że urzędowym komunikatom wierzyć nie można. Wobec tego każdy starał się zebrać jakieś informacje, aby sobie na ich podstawie wyrobić zdanie o sytuacji — rzecz niezmiernie trudna, jak o tem wie doskonale pierwszy lepszy młody historyk z proseminarjum! Prócz tego — nie było co robić! Zajęcia uboczne poodpadały, ludzie mieli czas — więc wałęsali się po ulicach, gdzie bądź co bądź było dużo do zobaczenia.
Wałęsałem się i ja, przeważnie w towarzystwie jednego przyjaciela z cechu literatów lwowskich. Chodziliśmy we dwuch po mieście długiemi godzinami, patrząc i patrząc, poczem zwykle wstępowaliśmy gdzieś do knajpy na piwo. Wszystkie restauracje były wówczas przepełnione — piło się wogóle bardzo dużo, co nie mogło się przyczynić do uspokojenia i otrzeźwienia umysłów.
Wspominam te czasy z odrazą i nienawiścią. Były straszne, nikczemne, podłe. Pamiętam te zadymione knajpy, pełne ludzi o twarzach nieprzytomnie rozpromienionych, obrzękłych, pochylonych nad niedopitemi kuflami, z których unosiła się kwaśna, skisła woń wietrzejącego piwa. Bardzo wielu było w mundurach. Prowadzono rozmowy, z których wynikałoby, że wszyscy uważali sytuację za jedynie naturalną, jedynie możliwą, jedynie dobrą, upragnioną, znakomitą. Znając dobrze tych ludzi, wiedziałem, iż myśleli zupełnie inaczej. Nieraz zdarzało mi się, że przysiadał się do mnie jakiś znajomy oficer zapasowy, który przez jakiś czas, dopóki siedzieliśmy w knajpie, płonął wojennym zapałem — lecz gdyśmy wyszli na ulicę, kiedy nie było świadków, zrzucał maskę i płakał, rozpaczał, przeklinając Austrję i swój los. Byli inni, którzy z sadystyczną jakąś przewrotnością malowali sobie wciąż obraz walki na bagnety, walki krwawej, nieposkromionej, nieuniknionej a wstrętnej nad wszelki wyraz. Zastanawiałem się wówczas nad siłą, która setki tysięcy ludzi inteligientnych może wbrew ich woli zmusić do czegoś, co jest przeciwne ich naturze. Nie znalazł się nikt, ktoby stawił opór — czyli wszystko było w porządku, bo w rzeczywistości wolno to zrobić, co się zrobić da. Takie jest prawo życia — i w dziwnem świetle przedstawiło mi ono wówczas istotę, która uważa się za „Ludzkość myślącą“. W mojem pojęciu sprawa polska w Austrji była już wówczas zupełnie przegrana. W przeciągu kilku tygodni społeczeństwo polskie w Galicji zmieniło się w niedyscyplinowane a potulne stado owiec.
Rozumie się, że ci ludzie, angażując się w tej stanowczej chwili ślepą biernością, zaciągali sentymentalne i ideowe zobowiązania na przyszłość. Szli oni pod sztandary austrjackie okłamując się; to kłamstwo, pociągające za sobą podatek krwi, musiało być później ideowo uzasadnione, musiało znaleźć jakiś swój ideowy wykładnik. To jest przyczyną późniejszego austrjackiego mistycyzmu pewnej części polskiego społeczeństwa w Galicji. Było ono za słabe, aby módz ofiarować krew, wiedząc, iż robi to tylko z musu; musiało mieć uzasadnienie ideowe. Dzieje wymagały ofiary krwi dla niesłusznej sprawy.
Więc rosły coraz to nowsze kłamstwa i plotki, potworne, idjotyczne, bezdennie głupie. Profesor uniwersytetu opowiadał mi cuda o waleczności czarnych wojsk niemieckich, które biły się półnago, wpadały w szał na widok krwi, chwytały kule rosyjskie w powietrzu i nabijały niemi karabiny! Prawda, że to był archeolog ale ostatecznie i naiwność archeologa mogłaby mieć swoje granice. Armję austrjacką utożsamiano z polską. O huzarach węgierskich w pewnych pismach nie pisano inaczej jak „hussarja“ lub „usarze“, czwarty pułk „Hoch — und Deutschmeistrów“ mało co nie nazywano „naszymi czwartakami“. Pisma podbijały zapał wojenny coraz wyżej.
Aż dnia jednego, wracając wieczorem do domu, ujrzałem na Placu Marjackim znowu manifestantów, tym razem jednak innych niż dawniej. Kilkaset kobiet zwartem kołem otoczyło oświetloną żarówkami statuę Matki Boskiej i śpiewało żałośne i bolesne „Suplikacje“.
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie! — brzmiało w ciszy wieczornej.
A ledwo trzy tygodnie temu z pod sąsiedniej kolumny Mickiewicza padały zgrzytające, straszne słowa:
— Krwią i żelazem, krew, krwi, krwią, przez krew i ogień...
Tych wielkich mówców nie było już we Lwowie. Za to do stóp Panny Marji cisnęły się tłumy kobiet, już dziś owdowiałych, osieroconych, pozbawionych chleba i serc kochających, biednych i zdanych na łaskę bezlitosnej wojny...
Ulicami jechały wozy pełne rannych...

Strumień krwi trysnął...


TYROLSCY STRZELCY KRAJOWI[2]
(Tiroler Landesschützen).

Było to w tych dniach, kiedy po Lwowie snuły się grupki rannych żołnierzy wszelkich gatunków broni, wracających z pola bitwy. Nigdy, ich tutaj zdrowych nie widzieliśmy, nie zaciągali na odwachu
warty tyrolscy cesarscy strzelcy, smukli górale z niemieckiego i włoskiego Tyrolu, wysocy, o długich nogach i wąskich, lecz mocno i wysoko sklepionych ptasich piersiach: strzelcy bystroocy, znakomici, piechury niezrównane. Nigdy w koszarach lwowskich nie mieszkały, należące właściwie do obrony krajowej, pułki tyrolskich strzelców krajowych, rekrutujące się ze Styryjczyków, chłopów karynckich i biednych, prostych, poczciwych wieśniaków słoweńskich z Krainy. Nigdy podczas parad wojskowych nie widzieliśmy we Lwowie bośniackich pułków w fezach. Wszyscy ci ludzie z dalekich krajów przyszli tu, aby bić się i umrzeć na nieznanej sobie ziemi, gdzie każde drzewo, każdy krzak były im inne i obce, gdzie oczy ich napróżno szukały gór a nogi wlokły się z trudem przez równie. A kiedy w końcu, cofając się pod ogniem nieprzyjacielskim, zmęczeni, zgłodniali, chorzy i ranni, rozbici na małe oddziałki i grupy, weszli do miasta, tułali się po niem nieraz po kilka dni, Łazarze zakrwawieni, wyłamanemi gałęziami się podpierający, bosi, jęczący i opuszczeni, nie mogąc trafić do swych komend, nie mogąc się porozumieć z ludnością, bez łyżki strawy i spokojnego kąta, gdzieby mogli choć kilka godzin odpocząć.
Spotkałem wówczas trzech Słoweńców, jednego dragona i dwuch tak zwanych tyrolskich strzelców krajowych („Tiroler Landesschützen“ w odróżnieniu od „Tiroler Kaiserjaeger“) w siwych mundurach, z szarotkami na czapkach i wykładanych kołnierzach, Jeden miał postrzał w łydce, drugi przestrzeloną lewą rękę, trzeci piersi; wszyscy trzej zaledwo składali się na jednego zdrowego człowieka. Twarze były — rzekłbym — mazurskie; jeden miał twarz pociągłą, oczy siwe, żywe i bardzo poczciwe, nos nieregularny, czuprynę lnianą; drugi, brunet, nieogolony, wychudły, z długim nosem nad czarnemi wąsami; zwiesił głowę ku swej zranionej ręce jakby nadsłuchując, co mu rana mówi; trzeci, szatyn, z szeroką opaloną twarzą i czarnemi oczami nad ziemniaczanym nosem, z pod którego połyskiwały zdrowe zęby, miał typową minę parobka do koni — krótko, poranione, chore i zmęczone chłopy, zupełnie bracia naszych parobków.
Towarzysz mój, usłyszawszy, że biedacy od czterech dni nic ciepłego w ustach nie mieli, zaprosił ich do siebie na barszcz. Szedłem z tym jasnym blondynem, który miał przestrzeloną nogę. Ponieważ koledzy jego szli prędzej, zaczął się niepokoić, a gdy wreszcie wprowadziłem go na dość ciemne schody, nie mógł zapanować nad swym niepokojem i na cały głos zaczął wołać: — Komarado! Komarado! — Bał się. Kiedy w Lublanie z koszem jaj czy z mlekiem wchodził do nieznanych sobie domów, nie lękał się niczego. Tu, w granicach monarchji, w mieście, gdzie tyle wojska przecież było, z nabitym karabinem w rękach — bał się i na krok nie chciał się oddalić od swych rodaków. Wojna zrobiła z tego poczciwego parobka dzikie, płochliwe zwierzę, wietrzące wszędzie podstępną napaść, śmierć i rany.
Ale byli to przedewszystkiem ludzie zmęczeni, biedni i chorzy. Z jakąż radością rozsiedli się na kanapie, a jak łakomo jedli mocny, gorący, kwaskowaty barszcz z uszkami i jarzynką, dobry, prawdziwy barszcz polski. Drżącemi z pragnienia rękami podnosili talerze i pili z nich chciwie kwaskowatą zupę. Kiedy dostali po szklance lekkiego wina i papierosy, ożywili się i zaczęli opowiadać.
Jak zwykle chłopi, mówili djalektem, używając słów i zwrotów nieliterackich, wymawiając słowa niedbale; nie wiele rozumiałem. Ale przecie dogadaliśmy się jakoś i oto naraz z urywków opowiadań i zwierzeń wyłonił mi się obraz słoweńskiej wsi.
Biedna, mała wioska w górach, w kotlinie kamienistej. Domów niewiele, wszystkiego piędziesiąt pięć numerów, razem około trzystu mieszkańców. Grunty złe, wszędzie “kremen“, na pola wiecznie sypią się kamienie ze zboczów górskich. Wody mało. Zycie bardzo ciężkie. Chałupy biedne, zamiast podłóg klepiska, jedzenie lichutkie, „kolarepa“, czyli barszcz z kapuścianymi liśćmi, kasza, ziemniaki. Nędza, że aż piszczy, prócz słońca i powietrza mało co więcej. Ludzie nieledwie że kamienie jedzą, a w każdym razie z kamieni wybijają sobie tę odrobinę chleba gołemi, zniszczonemi rękami. Krówki chude, kozy pasą się koło chałup na zboczach, żyjąc zmiłowaniem boskiem. Ale człowiek jest twardy i gdy się zaweźmie, nawet w krzemień zapuści korzenie, przyczepi się do skał, z granitu wodę wyciągnie i nietylko, że potrafi żyć w pustyni, ale jeszcze będzie w niej szczęśliwy, wdzięczny za skąpe dary i ukocha ją nad wszystko w świecie. I ma tam swoje skarby, z którymi za żadne pieniądze rozstać się nie chce.
Ten oto ranny w nogę blondyn dostał od swej narzeczonej chusteczkę na drogę; obciera nią spocone czoło i chowa ją nie do kieszeni, ale za pazuchę, na serce. To wszystko, co wziął ze sobą na tę straszną wojnę. Ten kawałek płótna czy batystu, to symbol jego ojczystej wsi, jego ukochania, szczęścia, jego tęsknot i młodości. Kiedy tę chusteczkę ma na sercu, jak gdyby go osłaniały dłonie tych wszystkich — a tak niewielu — a tak niewielu! — którzy mu szczęśliwej drogi życzyli; a kiedy tą chusteczką obciera czoło, to oto obciera mu je jego narzeczona, jej miłość, jej dobre serce, jej pamięć i jej grube ale kochające ręce, przyzwyczajone do wideł i konewek. Dla niego ciężkie życie w małej wioseczce, to wszystko, całe szczęście. Patrzcież, jak dużo, ale i jak mało zarazem! Nie strasznaż to rzecz takich biedaków pozbawiać tej małej odrobiny, którą swoją nazywają i pędzić ich na śmierć w obce, nieznane kraje?
Ale wzięli oni ze sobą nie tylko te chusteczki. Wzięli z domu coś, czego brakuje wielu szczęśliwszym i zamożniejszym ludziom a co im cierpliwie i z uśmiechem pomaga nieść i tornistry ciężkie i broń i amunicję i rany krwawe i znużenie straszne i całe to przygniatające brzemię wojny. Wynieśli ze wsi swojej niezłomną, gorącą wiarę w Boga.
Jeden z nich pokazywał mi czapkę połową, rozdartą kulą rosyjską tuż nad mosiężną różyczką.
— O włosek niżej a padłbym z pewnością! — opowiadał mi żołnierz. — Ale ja się przed bitwą przeżegnałem i krzyż mnie zasłonił.
Oto „charakternicy“ straszliwi, których się kula nie ima. Mają oni swe niezłomne sposoby, mają czary niezawodne swych naiwnych, prostych dusz, żołnierze-dzieci mają szczęśliwą ufność w Boga, Ojca swego jedynego i dlatego idą w ogień i śmierć spokojni, wierząc pewnie, iż On czuwa nad nimi, dlatego giną z uśmiechem na ustach a rany swe znoszą pokornie i cierpliwie. Dlatego ci ludzie cisi są w szeregach, gdy kule świszczą i dlatego cisi i pokorni mocują się z głodem i nielitościwością krzemienia w swych ukochanych wioskach.
Błogosławieni cisi i ubodzy duchem...
Mozę ubodzy duchem ale przebogaci sercem, które ich nigdy nie zawodzi.
Rozsypało się tego biedactwa mrowie na mokrych, zielonych równiach galicyjskich, pociekła ich słoweńska krew obficie, pogubili braci i towarzyszów w wąwozach, lasach, błotach i jarach. Czy wiedzieli za co się biją? Co im, w ich małych, górskich wioskach przyniosłoby zwycięstwo? Zali „kremen“ stałby się przez to mniej twardym a ziemia żyźniejsza?
W tłumie pokrwawionych rannych, przepełnionemi pociągami, jęcząc, krwią spluwając, bez wody dla ochłodzenia warg opuchłych od gorączki, pojechali do zacisznych szpitalów na Węgry, w spokojne kraje, pożarem wojny wówczas jeszcze nie objęte.
Na czapkach, na kołnierzach szarotki...
Takie są te dusze, jak te kwiaty... Ze skał twardych wykwitły miękkie i aksamitne, słońcem i rosą żyją, skromne, szarosrebrne, nie wysoko bujają lecz wiernie przylgnęły do ukochanej ziemi.
Bóg z wami, żegnajcie „komarado!“



ARMJA AUSTRJACKA.

Pewnego dnia przedpołudniem ujrzałem na ulicy Karola Ludwika dziwny widok. Jechało pół szwadronu ułanów z wyciągniętemi szablami a prowadzący ich porucznik wymachiwał szablą i wykrzykiwał coś do ludzi, których się coraz więcej na ulicy zbierało. W takich czasach zbiegowiska rosną z błyskawiczną szybkością. Otóż młody porucznik przemawiał do tłumu, pokazywał komuś napis na klindze pałasza, wreszcie zsiadł z konia i na pożegnanie z miastem ucałował siarczyście jakąś panienkę, poczem znów dosiadł konia i ruszył ze swym oddziałem naprzód, jadąc powoli i salutując nieustannie szablą. Długo, długo patrzyłem za tym oficerem, którego szabla migotała wciąż w powietrzu, tworząc przed jego piersią i prawym bokiem świetlistą, drgającą tarczę. Wyznaję, że w pierwszej chwili ta teatralna scena chwyciła mnie za serce — później jednak wywołała uczucie niesmaku. To było zanadto w starym stylu, to było nieledwie frywolne, to nie licowało z powagą i wielkością chwili, to był znów niemęski „kawał wyborczy“. Ale to był człowiek młody, oficer od ułanów, więc fanfaron. To się rozumie. Kawalerja bez fanfaronady jest nie do pomyślenia.
Ale oto inna historja:
W małej, ciemnej winarence, gdzie zresztą była pyszna „Barletta“ a której gospodarz, Perantonio z Werony, był zaciekłym wrogiem Austrji, zastałem dziwne towarzystwo — kilkunastu konduktorów kolejowych, popijających w bardzo podniosłym nastroju. Po mowie można było poznać Wiedeńczyków.
Żegnali kolegę, który szedł na wojnę a teraz siedział za stołem w mundurze landwerzysty, nadęty i groźny.
Jeden z konduktorów powstał i wygłosił krótką mowę pożegnalną, w której życzył koledze szczęścia i zdrowia. Rycerz w mundurze landwerzysty wstał również i napuszonymi słowy powiedział mniej więcej co następuje:
— Kochani koledzy! Musiałem przypasać miecz do boku, aby skarcić nieprzyjaciół naszej drogiej Austrji. Ale wojować będę krótko i wnet pojawię się wśród was. Zwycięstwo nasze jest pewne, w krótkim czasie wróg, krwawiąc, będzie się musiał upokorzyć. Dowie się Rosja, co znaczy silne ramię dzielnego Austrjaka. („Der starke Arm eines wackeren Oesterreichers!“) Nie włożę miecza do pochwy, póki się wróg nie upokorzy. Hoch Oesterreich!
To nie był Polak, oficer od ułanów, lecz pospolity landwerzysta, Wiedeńczyk, konduktor kolejowy z zawodu. A mówił — jak Wilhelm II.
Skłonność do fanfaronady, „kawałów wyborczych“, scen teatralnych i innych tego rodzaju popisów była w armji austrjackiej powszechna. To nie były odruchy, ale histeryczne, niemęskie porywy, objaw braku zrównoważenia moralnego i wpływu dziennikarstwa żydowskiego. Armja zachowywała się we Lwowie tak, że krępowała wszelki ruch miejski. Nie jestem pewny, zdaje mi się jednak, że właśnie austrofilski dziennik lwowski „Gazeta Wieczorna“ stwierdziła po wkroczeniu wojsk rosyjskich do Lwowa, iż zachowują się one znacznie spokojniej od austrjackich i nie wywołują takiego zamieszania. Pierwszy lepszy kapral od „train’u“ ustawiał swe podwody na głównej ulicy na szynach tramwajowych, tak, że wszelki ruch zamierał.
Ale nie dosyć na tem.
Jednego dnia w pewnym handelku zauważyłem tyrolskiego oficera, który chciał kupić jakieś konserwy. Kupiec porachował mu za puszkę konserw 15 kor. Inna rzecz, że pewne konserwy są dość drogie, inna rzecz, że ten handelek z taniości nie słynął, jeszcze co innego, że kupiec w tych dniach po marodersku wyśrubowywał ceny swoich towarów, co zresztą można powiedzieć o całem lwowskiem kupiectwie, którego zachowanie się podczas wojny było poniżej wszelkiej krytyki — ale Tyrolczyk, wpadłszy w pasję, wydarł z pochwy swą krótką szablę i grożąc nią kupcowi, z krzykiem domagał się zniżenia ceny. Prawda, że w sklepie lwowskim można ze skóry wyskoczyć, jednakże oficer nie powinien był się zachowywać we Lwowie „wie im Feindeslande“. Ostatecznie — szablą się cen nie reguluje.
Opowiadam to dlatego, żem to widział i że skutkiem tego mogłem uwierzyć w coś, czegobym był nigdy nie przypuścił, a mianowicie, iż wojsko austrjackie dopuszczało się rabunków w swym własnym kraju. Tego ja na własne oczy nie widziałem, widziałem jednak zbiorowy list, jaki do naszej redakcji przysłało kilkunastu znanych i poważnych obywateli z wschodniej Galicji. W liście tym, o którym już wspominałem, była mowa o huzarach węgierskich. Otóż obywatele podpisani na liście stwierdzili, iż huzarzy węgierscy rabują i wybijają bydło, wpadają do domów i domagają się pieniędzy, szablami tną po rękach niewinnych, ludziom każą w polu klękać przed sobą. Byliśmy w bardzo przykrem położeniu, bo dać ten list z podpisami znaczyło narazić biednych ludzi na prześladowania, zaś dać go bez podpisów — to mogło znów ściągnąć na nas burzę za szerzenie bezpodstawnych a ubliżających armji pogłosek.
Buta i pewna siebie mina wojsk idących na pole bitwy, nie licowały zupełnie z wyglądem i zachowaniem się żołnierzy, którzy z przegranych bitew wracali. Austrjacy pobici stawali się pokorni, potulni, źli, przygnębieni, obojętni na wszystko i bezwstydni. Zwykle żołnierze wracający z bitw przegranych mają miny niewyraźne, ale to, na co pozwalało sobie wojsko austrjackie pod tym względem przechodziło wszelkie granice. Ci ludzie w mgnieniu oka zmieniali się w chorych dziadów, rozpuszczali najpotworniejsze wieści o straszliwej rosyjskiej przewadze, o zdradach ludności i zdradzie i tchórzostwie oficerów. — Z za ognia i dymu świata bożego nie widać, a mrowie ich idzie niezliczone — tak mniej więcej wszyscy opisywali bitwy. — Nasz pan oberleutnant majora zastrzelił, bo major krzyczał: — Ratuj się, kto w Boga wierzy! — opowiadał mi pewien artylerzysta. Nie notuję wszystkich takich plotek, bo było ich mnóstwo ogromne, ale zwykły śmiertelnik wywnioskować z nich musiał, że albo armja austrjacka ma do walczenia z potęgą niezmiernie przeważającą, a w takim razie co znaczyło to bezmyślne lekceważenie sobie wroga i oszukiwanie ludności, albo też sztab austrjacki nie może się nawet równać z rosyjskim. Trudno mi dziś powiedzieć, co istotnie było w tem wszystkiem, wątpliwości jednak nie ulega, że wrażenie, jakie na Lwowie armja austrjacka robiła, nie może zasługiwać na nazwę poważnego.
Brak dyscypliny, znęcanie się nad ludnością, patetyczne sceny, mowy, buta a potem nagłe przygnębienie, chaos w intendanturze, brak jakiejś organizacji, któraby rannych i zbiegłych żołnierzy skierowywała na jakieś punkty i nie pozwalała im wałęsać się po mieście, żebrząc i plotkując — to wszystko było przeżytkiem wojen starego stylu, przeżytkiem niezgodnym z duchem nowoczesnych, olbrzymich armji, będących właściwie ogromnemi aparatami precyzyjnemi. Tak wojować i marnować ludzi można było tylko wówczas, kiedy człowiek jako taki nic nie znaczył, kiedy żołnierze byli tylko jedno-dniówkami w pięknych mundurach. Inaczej rzecz miała się z tymi pułkami, które myśmy wówczas we Lwowie widzieli. To było przeważnie pospolite ruszenie — ludzie starsi, poważni, fizycznie niedomagający, mający swoją pewną wartość obywatelską ojcowie rodzin. Poprostu przykro było patrzeć na tych udręczonych, wychudłych i zmizerowanych pospolitaków, z wpadniętymi policzkami, z zarośniętemi i przygnębionemi twarzami. Bezsilni, nie mogąc ani jednem słowem zaprotestować, zdegradowani i zdeklasowani ci inteligentni i spokojni obywatele biernie i w milczeniu brnęli w krwawą i beznadziejną awanturę polityczną. Armja złożona z setek tysięcy pracowitych, starszych już, porządnych i zacnych obywateli, może być istotnie ideałem armji wogóle, jest to bowiem w samej rzeczy armja narodowa. Ale też i obchodzić się z nią trzeba inaczej, nie z butą i lekkomyślnością oficerka „Aus der guten, alten Zeit“, nie z bezwzględnością i niesumiennością zawodowego wojaka, dowodzącego sprzedanym lub nieuczciwie zwerbowanym chłopom. Nie wiem, czy to się zmieniło później, choć wątpię, bo sądząc z tego, co opowiadali jeńcy, w armji austrjackiej w dalszym ciągu musiały panować nieświetne stosunki; w każdym razie stwierdzam, że w pierwszej chwili nie miałem wrażenia, aby ta armja stała na wysokości swego zadania. To nie była masa przepojona jednym wielkim, choćby tylko żołnierskim lub nawet żołdackim duchem; to był tłum różnorodny, skitowany bardzo powierzchownie nieszczerą blagą i strachem przed sądem wojennym.
Takie wrażenie robiła armja austrjacka w początkach wojny.
Najpopularniejszy był we Lwowie 30 pułk piechoty, tak zwana „trzydziestka“ albo „lwowskie dzieci“. Służyli w nim przeważnie Lwowiacy, oczywiście nie arystokracja, ale głównie to, co się we Lwowie nazywa „baciarnią“. Byli to rzeźnicy, piaskarze, ceglarze, koźlarze, awanturnicy, którzy krewnych i przyjaciół mieli we wszystkich podmiejskich dzielnicach i we wszystkich kryminałach i „furdygarniach“. Rozumie się, że pułk ten ma swą historję, swą literaturę, swą sławę, swoje słownictwo i swój szyk, który naśladowali wszyscy cywilni przyjaciele „lwowskich dzieci“. Pieśni, układane przez bardów tego pułku, cieszyły się we Lwowie zawsze wielką popularnością. Dla charakterystyki przytaczam tu pieśń pożegnalną, jaką „trzydziestka“ za nią całe miasto śpiewało w owych czasach:

W dzień deszczowy i ponury
Z Cytadelnej ido góry
Szeregami „lwowskie dzieci“,
Ido tułać si po świeci
Na granicy Czarnogórza
Czeka ich mitręga duża.
Może nawet tam czeka na nich wróg,
A więc prowadź, prowadź Bóg.

Ausrukunek jak si patrzy,[3]
Choć tu z żalu matka płaczy
Z bólu ściska siwą głowę,
Korpskomendant ma przemowę,
Bądźcie wierni wy żołnierzy,
Brońcie kraju jak należy,
Austrjacki hymn już muzyka gra,
A więc żegnaj, żegnaj matko ma!

Żegnaj luba, żegnaj bracie,
Wiem, że żałość w sercu macie,
Władze płakać wam nie bronią,
Po kościołach dzwony dzwonią,
Z dala widać już, niestety,
Wieży kościoła Elżbiety,
Już przybliża się ten odjazdu czas,
Chodź, uściskaj luba nas.

Czemu płaczesz ukochana?
Być żołnierzem rzecz cacana,
Mundur z igły, guzik błyszczy,
Pół cetnara ma w tornistrzy,[4]
Patrz na tego manlichera,
Każdy żołnierz nie umiera,
Wtedy luba płacz, wtedy luba cierp,
Gdy mnie zgładzi jaki Serp.

Wy, koledzy, dajcie ręcy,
Może was nie ujrzę więcy,
Może wrócę ciężko ranny
Lub dostanę krzyż drzewianny,
Może ma mogiła stanie
Gdzieś w wąwozach na Bałkanie,

Boże pozwól nam dożyć chwilę tą,[5]
Bym ojczyznę ujrzał swą.

Już w wagony siadać każą,
Jużeś otoczony strażą,
Już ci koce, chleb roznoszą
A muzyka gra „Bartoszu“,
Słychać świst lokomotywy,

Boże, powrót daj szczęśliwy,
Boże pozwól, bym wrócił wkrótce znów
I oglądał drogi Lwów.


Pozwolę sobie zwrócić uwagę Czytelnika na kilka punktów tej pieśni, która, choć nieuczona, ma jednak dużo wdzięku i uczucia. Pierwszy dwuwiersz „w dzień deszczowy i ponury z Cytadelnej ido góry, niezgodny z prawdą, odpowiada tylko wewnętrznej rzeczywistości autora. Lipiec i sierpień 1914 roku były wyjątkowo pogodne i słoneczne, leśli tedy autor pieśni zaczyna ją od słów „dzień deszczowy i ponury“, to nie dlatego, aby istotnie deszcz padał, lecz ponieważ czuje potrzebę rozpoczęcia pieśni posępnym obrazem, odpowiadającym jego usposobieniu. Jest to szczegół ważny a bez tego komentarza niezrozumiały. To straszne lato było upiornie słoneczne i pogodne. Lwowianin, to „lwowskie dziecko“, które znajduje tak subtelne rymy jak „błyszczy — tornistrzy“, „żołnierzy — należy“, rymy bardzo kunsztowne, bo korzystające z praw, jakie djalekt tworzy, otóż ten piaskarz czy rzeźnik, podejrzewany o obojętność narodową, rozróżnia bardzo dobrze „austrjacki hymn“ i „Bartosza“. On nie porównuje, nie roztrząsa, nie wdaje się w żadną filozofję, podaje tylko to, czem żyje. Grają mu „austrjacki hymn“ i „Bartosza“. Tak wygląda ten Polak w austrjackiem wojsku. Zwrot „po kościołach dzwony dzwonią“ jest również tylko frazesem poetyckim, mającym odzwierciedlić żałosny nastrój opuszczającego miasto żołnierza. Przy wymarszu „lwowskich dzieci“ dzwony po kościołach nie dzwoniły, a jeśli poeta używa tu tego zwrotu, przywodzącego na myśl orszak pogrzebowy, to dla zaznaczenia, iż on szedł na dworzec ze śmiercią w duszy. „Wieży Kościoła Elżbiety“ widać na placu św. Elżbiety, gdzie już kończy się ulica Gródecka a zaczyna się t. zw. „Kopytkowe“ i ulica wiodąca wprost na dworzec kolejowy. Bardzo szczęśliwy i zupełnie w lwowskim tonie jest sarkastyczno-sentymentalny zwrot „dostanę krzyż drzewianny“ jak wogóle cały poemat pełen jest zwrotów ironicznych lub satyrycznych. Pieśń wspomina raz o Serbach — objektywnie, ba, prawie obojętnie, bez żadnej zawziętości, nienawiści lub pogardy. W tej pieśni niema ani odrobiny głupkowatej buty, pyszalkowatości, drew nianego patosu austrjackiego patryotyzmu, fałszywej zuchowatości i t. p. Jest w niej bardzo dużo szczerego uczucia, jest pewna umiejętność malowania sytuacji, jest ironiczny uśmiech i dyskretny umiar, świadczący o niewątpliwej szlachetności i dystynkcji duszy. O Rosji niem a ani słowa.



MÓJ TOWARZYSZ.

Jak niezapomniane na zawsze będą dla mnie te czasy, tak nigdy nie zapomnę człowieka, z którym je przeżyłem, towarzysza posępnych włóczęg wśród zgiełku ulicy, ponurych rozpamiętywań, marzeń i bolesnych zwierzeń.
Był to mężczyzna 46 letni, ceniony urzędnik państwowy a równocześnie zdolny i pełen uczucia poeta i literat, człowiek, który kochał Platona, teatr i wiersze, podpiwszy sobie mówił biegle po grecku, uwielbiał humanizm polski i grecki dramat, zachwycał się Wyspiańskim, marzył wiecznie o Włoszech. Człowiek zaczynał się dla niego od gryzipiórka, który napisał choć dwa sonety. Była to dusza niezmiernie wrażliwa i subtelna, trochę po słowiańsku mglista i płaksiwa, może słaba, ale wpatrzona w słońce i piękno.
Czasu mieliśmy obaj aż zanadto, ja, jako człowiek wolnego zawodu i którego obowiązkiem jest jak najwięcej widzieć, on, ponieważ stracił uboczne zajęcie, za pomocą którego dorabiał sobie parę koron potrzebnych do utrzymania licznej rodziny. Miał żonę chorą, dwie chore córki i dwuch dorastających synów.
Wojna spadła na niego niespodziewanie i przygniotła biedaka bezlitosnem brzemiemiem. Właśnie pożyczywszy gdzieś trochę pieniędzy, wysłał był rodzinę na wakacje na Podkarpacie, zapłaciwszy z góry za mieszkanie. Teraz musiał rodzinę sprowadzić do miasta, przyczem koszta przeprowadzki pochłonęły dość dużą część jego szczupłych funduszów a pieniądze zapłacone za letnie mieszkanie, przepadły. Zarobki uboczne odpadły. Stan żony chorej i rozdrażnionej panującem w mieście podnieceniem, pogorszył się. Synowie — obaj skauci — spędzali całe dnie poza domem, córki szyły koszule, on sam — zapasowy oficer artylerji — bał się, aby go nie zawołano na wojnę.
Łatwo zrozumieć, że już choćby tylko te osobiste kłopoty nie nastrajały mego towarzysza zbyt wesoło.
Przyznawaliśmy obaj, że tego rodzaju zmartwienia są niczem wobec ogromu nadciągającej burzy, niemniej — podłamywały one nas i robiły mniej odpornymi na wrażenia z zewnątrz.
A jakież to były wrażenia?
Przypominam sobie — jednego dnia szliśmy razem przez ulicę Halicką. Naraz musieliśmy się zatrzymać — szło wojsko. Z drugiej strony wieziono rannych. Za rannymi jechał pusty karawan. Nad naszemi głowami, wysoko, krążył aeroplan.
— Same przyjemności! — zauważył sarkatycznie mój towarzysz. Nad głową lata ci ten warjat na aeroplanie...
— To przecież austrjacki.
— Co z tego? A jak zleci razem ze swoim aparatem? Tu znów ten tłum ludzi z nabitą bronią, tu ranni, tu karawan — bardzo, miło żyć na tym świecie, bardzo!
Pachło to wszystko wojną i krwią i miłego wrażenia nie robiło. Już sama wojna dawała nam się dobrze we znaki, cóż dopiero mówić o innych rzeczach.
Mówiliśmy o sprawie polskiej. Chodziliśmy patrzeć na legję. Towarzysz mój, jako wojskowy, kręcił nosem. Nie podobało mu się to. Nie rozumiał charakteru legji, występującej pod komendą austrjackich oficerów.
Widok rannych budził w nim uczucie wstrętu. Dusza się w nim burzyła na myśl o tych społecznych jatkach. Zakrwawiony żołnierz o błędnych, nieprzytomnych oczach przyprawiał go o zmysły.
Jednakże chodziliśmy wszędzie, cynicznie i rozpaczliwie drwiąc z całego świata, z szału, jaki ludzi opętał, ze wszystkich świętych haseł, ze wszystkich uniesień. Mściliśmy się w ten sposób za gwałt, jaki nam zadawała rzeczywistość stokroć od nas silniejsza. Ze złośliwą radością trącaliśmy się łokciami na widok powołanych pod broń biedaków, którzy, korzystając z chłodu wieczoru, siadali w restauracjach do pożegnalnych kolacji zwykle — we troje, mąż idący na wojnę, żona i — „on“, przeklinaliśmy szwargot oficerów, jednem słowem broniliśmy się wszelkiemi sposobami, ale niełatwo nam to przychodziło.
Dziwnie niesmaczne były trunki w owych czasach. Wódka paliła i odtrącała jakimś odrażającym zapachem, piwo było ciepłe i zbyt gorzkie, knajpy duszne brudne i pełne dymu. Trudno było o kąt, w którym możnaby mówić spokojnie.
Jednakże po pierwszej — drugiej szklance, kiedy rozmowy naszych sąsiadów zlewały się w jeden m onotonny i niezrozumiały gwar a twarze i szare mundury znikały w siwym obłoku dymu, zaczynaliśmy mówić swobodniej o własnych sprawach.
— Nie mogę zrozumieć teraz naszej sprawy — mówił mój towarzysz. — Co będzie z Polską? Wszakże, jeśli Niemcy wygrają — koniec z nami!
— Rozumie się!
— Powinniśmy życzyć zwycięstwa sojusznikom...
— Tak jest.
— Ale — ja jestem przecież państwowym austrjackim urzędnikiem! Jako porządny człowiek, honorowy obywatel, ojciec dzieciom — rozumiesz to — czy ja mogę zdradzać?
— Jakto? Więc ty nawet ten naturalny konflikt duchowy uważasz za zdradę?
— Rozumie się! U urzędnika państwowego konflikt tego rodzaju powinien być wykluczony.
— To nie twoje zmartwienie. Ten konflikt jest zupełnie naturalnem następstwem tego, że Austrja wzięła, co do niej nie należało. „Male parta — do czarta! Wzięło się ziemą polską i polską duszę — trzeba znosić konsekwencje.
— Tak. Oczywiście. Pamiętej jednak, że mnie nikt urzędnikiem być nie kazał, że ten rząd dał mi pracę, możność życia, wychowywania w duchu polskim dzieci, że ja mam wobec niego zobowiązania.
— Toteż słyszysz wiernie dalej. Nie wypowiedziałeś swej służby. A że sympatje twoje nie są po tej stronie — coż z tego? Czy Austrja pytała ci się o radę, czy się na twoje sympatje oglądała?
— Ach, Boże, Boże, jakie to wszystko straszne! Czemuż ja nie jestem zwykłym, głupim chłopem, prostym żołnierzem, który robi, co mu każą i o niczem myśleć nie potrzebuje! Jacy my jesteśmy nieszczęśliwi! Taka wojna, taka okropna wojna i my nie możemy się nawet na entuzjazm zdobyć! Jakżeż zniesiemy to wszystko bez entuzjazmu, bez tego moralnego ekwiwalentu cierpień i poświęceń! Kiedy cały świat chwyta za broń, przekonany, że idzie na świętą wojnę, my jedni rezonujemy jak kupcy lub starcy.
— Mało ci było jeszcze tych polskich entuzjazmów?
— Całe życie marzyłem o takiej wojnie. Dziś przyszła. Ja nie jestem jeszcze stary, powinien — bym przecież coś zrobić a muszę powiedzieć — przepraszam bardzo, ja zostanę w loży!
— Na co ty się komu przydasz?
— Przepraszam bardzo! Umrzeć można.
— Można, można, to cię nie minie. Przyjdzie i twoja godzina — poco się śpieszyć?
— Łatwo ci mówić ze mną, wiesz, że ja za Niemcami kruszyć kopji nie będę. Ale idź, spróbuj z moimi synami podyskutować. Idź, zwalczaj pozytywizmem to czyste tchnienie idealizmu, ten młodociany zapał.
— Pamiętasz Latorgue’a:

L’lnfini, qui souffle du large,
Dit: — Pas de betises, voyons!

— Tłomacz to im Laforguiem, co ci powiedzą? Może się napijesz wódki?
— Wódka — piwo — wódka?...
— Ach, co! Ja teraz muszę pić. Nie mogę inaczej.
— Słuchaj, Staszek, Staszek, nie bądźże jak ten „smrek złamany nad potokiem!“ (Mój towarzysz pochodzi z Podhala). Zdobądź się na jakąś inteligientną interpretację swych kłopotów.
— Otóż jest tak. Mam dwóch synów. Starszy — literat, wiersze pisuje. Poeta — to znaczy — podlejsza dusza! — z bolesnym cynizmem objaśnił. — W takiego wszystko wmówisz, zablagujesz go ja to wiem. Ale mój młodszy chłopak jest jak brylant. Wolę ma stalową. —
— I skłonność do „cierpiętnictwa?“
— Tak jest. Cierpi na manję męczeństwa. Wciąż chce za coś dać życie. Tłomaczy mi tak: — Legja się sztyftuje, tyle lat byłem skautem, koledzy moi wstąpili do legji, ja nie mogę tu zostać. Muszę iść razem z nimi. Perswaduję: — Oni robią głupstwo, to nie ma sensu! — A chłopak mi na to: — Jeżeli oni robią głupstwo, to trzeba im wytłomaczyć, że to nie ma sensu. A jeżeli im się pozwala iść na śmierć i ginąć dla głupstwa, to ja tembardziej nie mogę ich opuścić, bo zostałbym świnią. Dlaczegóżto oni mają ginąć a ja nie? Lepszy jestem od nich? — Ma chłopak rację, czy nie?
— Nie.
— Jakto nie? Czyż on może myśleć inaczej?
— Myśleć on może, jak mu się podoba. Dopóki się go ty o zdanie nie pytasz, to niema żadnego znaczenia. Zdaje mi się jednak, że, jeśli idzie o 16-letniego chłopca, to głos decydujący ma wciąż jeszcze ojciec.
— Dobrze, ale jak ja mu to wytłomaczę?
— Czy ty jesteś obowiązany tłomaczyć się przed swoim synem w takich sprawach?
— E, to są frazesy!
— Nie, wszystko inne byłoby frazesem!
— Czy zastanowiłeś się, co on może o mnie pomyśleć?
— A czy ty zastanowiłeś się nad tem, co ty wobec swego syna reprezentujesz? Jesteś przecie wyższym urzędnikiem, masz złoty kołnierz, jesteś zapasowym oficerem — i ten smarkacz ma cię uczyć lojalności wobec państwa?
— Ależ tu idzie o sprawę polską!
— Komu o to idzie? Twój syn ma na myśli tylko swoją ambicję. Gdzież tu Polska? Ma namiętność do samoudręczenia — niechże się dręczy!
— A rozumiesz ty, że to znaczy złamać w nim to, co w nim jest najszlachetniejszego?
— Ech, to jest jak pierwszy zawód miłosny! Przejdzie.
— I ja to mam robić? Ojciec?
— Więc wyślij go z legją.
— A możebyśmy tak obaj poszli? Prędzej czy później wezmą i nas. Nie lepiej to pójść z towarzystwem?
— Po co?
— Żeby zginąć.
— Kiedy ja chcę żyć. Ja chcę patrzeć na pogrom Niemców. Ty nie?
— Wierzysz w to? To nie jest dogmat wiary. To jest rzecz zupełnie pewna, matematycznie obliczona.
— Tak sądzisz? Wyrzucimy ich z Poznańskiego?
— Kto — „my“? Austrjacy?
— Jacy Austrjacy! Trójporozumienie!
— Czyż ty należysz do trójporozumienia? Jesteś przecież urzędnikiem austrjackim.
Oto zaczarowane koło, w którem kręciła się wówczas dusza polska w Galicji.
— Jak wybrnąć z tego bagna? Jak się ratować?
— Trzeba być mocnym — to przedewszystkiem. A następnie — uczciwie, honorowo, sumiennie należy spełniać swój obowiązek. Rząd austrjacki nie może liczyć na nasze sympatje, to są następstwa jego polityki. Na odwrót my nie mogliśmy tego rządu zdradzać — to są znowu następstwa naszego politycznego położenia. Ale nic ponadto, do czego jesteśmy obowiązani, a kiedy nadejdzie chwila, w której będziemy mogli sami stanowić o sobie, tak się nie oglądać na Austrję, jak Austrja nie oglądała się na nas.
— Więc po co my tę legję robimy?
— A, to znowu co innego. Lecz to jeszcze nie skończona sprawa.
— Ale to bałamuci młodzież!
— Od tego ojcowie, żeby synów bałamucić nie dali.
— Należałoby to wytłomaczyć.
— Spróbuj. Zamkną cię do kryminału.
— Mniejsza z tem! Niech zamkną!
— Tak — i okrzykną zdrajcą. Czyli — cóż sprawisz?
O, to były bardzo bolesne, nadzwyczaj upokarzające rozmowy. Towarzysz mój przechodził od rozpaczy do cynizmu, od pieśni narodowych do Voltaira, od bohaterskich tyrad do płaczu i westchnień. Łamała się ta dusza i nie chciała upokorzyć. Wreszcie — znalazł sposób.
Jednego dnia zakomunikował mi, że całą rodzinę wysłał do zachodniej Galicji. A było to w czasie gorącym, kiedy przeczuwano już, iż prędzej czy później wojska rosyjskie zajmą Lwów.
— Dzienniki donoszą wprawdzie o samych zwycięstwach — tłomaczył mi mój przyjaciel — ale te zwycięstwa są coraz bliżej Lwowa. Żona dostała wczoraj spazmów, jak wyczytała znowu o jakiemś zwycięstwie. Proszę cię — powiada — wyślij mnie gdzie na zachód, bo jeśli Austrjacy jeszcze jedno zwycięstwo odniosą, kozacy będą na Tynku lwowskim. Znalazłem warjata, który mi pożyczył trochę pieniędzy i wysłałem rodzinę do Sącza. Mam teraz spokój.
Istotnie uspokojony już i pogodny zaprowadził mnie do swego biura, gdzie miał dyżur przy telefonie.
— Porozmawiamy — mówił — a przytem może się czegoś dowiesz. Wszystko już spakowane, czekamy tylko na rozkaz z namiestnictwa.
Rozmawialiśmy przez jakiś czas o wojnie, o ewentualnem zjednoczeniu polski, o Rosji. Naraz służący zawezwał mego przyjaciela do telefonu.
Po chwili wrócił spokojny i obojętny.
— Cóż? Jest co nowego? — spytałem.
— Wszystko dobrze. Zostajemy. Sytuacja poprawiła się. Może papierosa zapalisz?
Gawędziliśmy znowu jakiś czas.
Wtem, jakby nie mogąc się powstrzymać towarzysz mój otworzył niską szafkę, nabitą starannie związanemi, grubemi fascykułami aktów, na które patrzył przez chwilę w zamyśleniu.
— Wiesz, co to jest? — rzekł do mnie z ironicznym uśmiechem.
— Nie.
— To są akta, odnoszące się do bardzo dawnych spraw. Są tam sprawy z przed trzydziestu lat... Śmiej się ze mnie lub nie śmiej, ale powiem ci szczerze: Wiesz, czego mi żal? Że tych aktów nie będę mógł już wyrobić...
Takie było pożegnalne westchnienie austrjackiego urzędnika w chwili, gdy nad miastem krążyły aeroplany, wojska ciekły ulicami, władze zmykały a huk armat wstrząsał powietrzem. W takiej chwili on myśli z żalem o niezałatwionych sprawach ludzi, którzy już dawno leżą pod darnią.
Opowiadałem tę anegdotę pewnemu znajomemu, również austrjackiemu urzędnikowi. Ale delikatna jej „pointa“ ześlizgnęła się po tym mózgu.
— Cóż dziwnego! — odpowiedział mi. — Mogły to być bardzo zajmujące sprawy!
Nie zostałem zrozumiany.
Niewątpliwie, bardzo dużo jest zajmujących spraw na świecie.
Z tego westchnienia mego towarzysza wynikało jednak, iż on — nie będzie mógł już „wyrobić tych aktów“, czyli, że nie wszystko jest dobrze...
Tejsamej nocy wyjechał wraz z innemi władzami.
Czy zobaczymy się kiedy?
Chciałbym bardzo. Będzie o czem gawędzić przy kieliszku wina, będzie co wspominać i — da Bóg! — będzie czem się cieszyć.



ŻYDZI.

Obok nas, ale nie wraz z nami, lecz oddzielnie, po swojemu przeżywali tę historję żydzi. Stosunki między społeczeństwem polskiem a żydowskiem w Galicji jeszcze przed wojną ułożyły się tak, że o jakiemś współżyciu mówić było już trudno. Żydzi występowali przeciw nam jako otwarci nasi wrogowie a sprzymierzeńcy i podpory rządu austrjackiego, który im też na wszystko pozwalał.
Nie urządzam przeciw żydom krucjaty i o ich nieszlachetnym sposobie postępowania rozpisywać się szeroko nie będę, aczkolwiek nie widzę przyczyny, dla której miałbym osłaniać milczeniem to, co działo się w biały dzeń, na co moje oczy patrzyły, a co uważam za charakterystyczne. Zresztą nie zależy mi bynajmniej na współdziałaniu żydów z polskiem społeczeństwem i bynajmniej za złe im nie biorę, że czuli tak, jak umieli i mogli. Wogóle nie zajmowałbym się nimi, gdyby nie to, że wszędzie ich było widać, że oni najgłośniej manifestowali swoje zapały i postępowaniem swem dowiedli jasno, iż nie można ich uważać ani za naród trzeźwy, ani rozsądny, ani mądry, ani nawet sprytny.
Żydzi austrjaccy byli najzagorzalszymi patrjotami austrjackimi. Ze względu na to, iż w Austrji dobrze im się działo, należałoby uważać ten objaw za naturalny a nawet dowodzący zdolności żydów do tak szlachetnego uczucia, jak wdzięczność. Zapominali oni jednak przytem, że nie są jedynymi tej ziemi mieszkańcami i że mają też pewne obowiązki wobec społeczeństwa, które jest faktycznym tejże ziemi właścicielem, czyli — posiada ją w najprostszem znaczeniu tego słowa. Nad społeczeństwem polskiem przechodzili żydzi najzupełniej do porządku dziennego, pewni, iż liczyć się z niem nie potrzebują.
Aczkolwiek tego rodzaju zachowanie się wobec dawnych gospodarzy, którzy żydom też niemało dobrego wyświadczyli, nie jest ani piękne ani szlachetne, łatwo je pojąć i wytłómaczyć skłonnością, do płaszczenia się tej wschodniej, w gruncie rzeczy niewolniczej duszy, co tylko wówczas czuje się na siłach, gdy znajdzie potęgę, którejby się łasić mogła. Szlachetność jest wprawdzie wzniosłą cnotą, ale pozioma mądrość życia nic o niej nie wspomina. Jestto niewątpliwie cnota pańska.
Są jednak cnoty, których przestrzegać się musi, bo bez nich albo bardzo źle żyć, albo nawet wcale żyć nie można. Nie będę tu tych cnót wyliczał, niemniej naród mądry znać je powinien. Jestto pewnego rodzaju społeczny czy narodowy „savoir vivre“, obowiązujący ściśle nie tylko naród rozbity i roztrzęsiony, jak żydzi, ale — co się dowodnie i niezbicie w tej wojnie pokazało — nawet takie potęgi, jak Niemcy i Austrja. Otóż jeśli my, którzy, w porównaniu z takimi Włochami lub Serbami, stosunkowo jeszcze niedługo mogąc pod obcym kierunkiem rozważać prawa życia, doszliśmy do przekonania, iż przedewszystkiem trzeźwość i rozsądek mają decydować o naszem współżyciu z narodami, powinnibyśmy się spodziewać, iż naród żydowski, przez tyle wieków walając się po cudzych przedsionkach i kłaniając się cudzym bogom, posiada chyba niewyczerpany skarbiec tej politycznej mądrości, o której tak wiele i tak chętnie sam opowiada.
Niestety obserwacje, jakie poczyniłem, dowiodły mi, iż żydów nie można brać w rachubę jako poważny czynnik polityczny. Są oni nieostrożni i nierozumni, fanatyczni i zaślepieni, sentymentalni i skłonni do kłamstwa, niepoprawni optymiści, nieznośni i nietolerancyjni w powodzeniu, poniżający się i tchórzliwi w upadku, bez godności, bez umiarkowania, bez miłosierdzia — lekkomyślni ryzykanci!
Tak stary naród i to naród, który takie majątki na dostawach i spekulacjach wojennych porobił a nie rozumieli, że „eventus belli semper dubius est!“ Cóż prędzej złamać się może — od miecza? I cóż — obosieczniejszego? Zwłaszcza, że — oni powinni to byli wiedzieć — zbierało się na wojnę bardzo trudną i ciężką. A właśnie oni rozpuszczali o siłach rosyjskich jak najpotworniejsze plotki, malując wszystkim tę wojnę, jako rzecz nadzwyczaj łatwą i niewątpliwie wygraną. Zaślepiała ich nienawiść — fakt bardzo charakterystyczny, albowiem nam nienawiść częstokroć otwiera oczy. My nie lekceważyliśmy sił niemieckich, my wiedzieliśmy, że walka będzie ciężka i długa i my potrafiliśmy w danej chwili nienawiści również wyzbyć się. Potrafię zrozumieć zaślepienie spowodowane podziwem i miłością — dlatego nie dziwię się, że żydzi wierzyli w potęgę Niemiec. Tem bardziej jednak ostrożnym trzeba było być, gdy się tego swego rycerza ukochanego „w błyszczącej zbroi“ wysuwało na śmiertelną walkę z wrogiem znienawidzonym — bo a nuż? A co wtedy?
Więc: albo żydzi działali na ślepo, albo też nie umieli, nie potrafili ocenić sił Rosji. Tak jedno jak i drugie dowodzi indolencji, bo czego jak czego, ale siły Rosji pod korcem szukać nie trzeba było.
Druga rzecz, której żydzi nie brali zupełnie — pod uwagę, to to, iż nigdy nie należy zbyt wielkiej wagi przypisywać rewolucjom i ruchom ludowym. Określił to dość jasno Napoleon Wielki, człowiek, który chyba dobrze wiedział, co można zrobić a czego nie można. Według żydów, zaraz po wypowiedzeniu wojny, w Rosji miał wybuchnąć strajk powszechny, bunt w wojsku, bunt floty, powstanie w Finlandji, w Królestwie Polskiem, na Ukrainie, na Kaukazie i w Turkestanie. Taka była teorja — a rzeczywistość? Kilkuset Adżarów uciekło w góry, aby rabować kozy Ormianom. Pomyłka zbyt gruba.
Ale żydzi wierzyli.
— Glauben bedeutet nichts wissen! — mawiał zwykle pewien znajomy mi kapitan austrjacki.
Jakżeż nie wierzyć w to, czego się chce.
Ba, trzeba „umieć chcieć!“ — powiedział nienawistny żydom polski romantyk, Wyspiański.
Otóż to. Żydzi krzyczeli — i myśleli, że krzykiem wszystko zrobią. „Jerychoński szturm“ jest jedną z najgienjalniejszych satyr na żydów.
A więc — manifestowali, rozpuszczali bezustanne pogłoski o zwycięstwach, wypisywali po dziennikach przenajrozmaitsze historje, udawali nieopisany zapał wojenny — w rzeczywistości wszyscy wszywali się w sanitarjuszów i brali na ramiona przepaski z Czerwonym Krzyżem, przyczem nie omieszkali jaknajcyniczniej wyrażać się o pracujących wraz z nimi w szpitalach polskich sanitarjuszkach. Po szpitalach stałych pełno było lekarzy-żydów, w polu pracowali przeważnie katolicy. W kancelarjach wszędzie byli żydzi. Dziwnym jakimś zbiegiem okoliczności, kiedy we Lwowie zaczęto powoływać pod broń młodzież, żydzi zostali.
Dzienniki żydowskie najgłośniej nawoływały młodzież polską do legjonów — na skarb wojskowy lęgji żydzi na ulicach datków dawać nie chcieli.
A za to:
Kiedy w jednej restauracji ośmieliłem się zwrócić uwagę gościom, iż działa słychać, gospodarz-żyd przystąpił do mnie i w ostrym tonie zwrócił mi uwagę, „iż jest zwycięstwo pod Kraśnikiem, dział żadnych nie słychać i on to sobie wyprasza“.
Zaś drugi żyd, literat w dodatku, słysząc, jak pewien dziennikarz polski w kawiarni sceptycznie wyrażał się o austrjackich zwycięstwach, donośnym głosem nakazał mu milczenie, grożąc, że „zrobi z tego użytek“ i każe go aresztować.
Gospodarz kamienicy, naprzeciw której mieszkałem, wyczekawszy chwilę, w której pewien młody człowiek odjechał na wojnę, niezwłocznie zajął ruchomości jego rodziny, wyganiając równocześnie biednych ludzi na bruk. Nawet dziecinnego wózeczka wydać im nie chciał. Działo się to wieczorem. Kiedy ja zwróciłem mu uwagę, iż postępuje niewłaściwie, przezwał mnie „Moskalem“, co w tych burzliwych czasach było rzeczą wprost niebezpieczną. Na szczęście w tej ulicy plebs żydowski nie mieszka i tak nie tylko, że mi się nic nie stało, ale jeszcze mogłem temu człowiekowi dać należytą odprawę.
Wyłapując wszelką zdawkową monetę i podbijając niezmiernie cenę produktów, równocześnie nie chcieli przyjmować banknotów po przepisanym kursie.
Tu opowiem parę faktów z własnej obserwacji:
Wszystkie pisma żydowskie wzywały Polaków do powstania przeciw Rosji, obiecując nam niesłychane zdobycze.
Co to za Polska-będzie!
Pewnego dnia byłem na drugiem śniadaniu u Musiałowicza. Do mego stołu przysiadł się pewien adwokat lwowski z żoną, niebrzydką, pretensjonalną kobieciną. Żydzi. Do nich po chwili przysiadło się trzech wojskowych, lekarz, lwowski żyd, major i porucznik — Polacy. Pani mecenasowa „z miejsca“ zaczęła mówić po niemiecku.
Wywiązała się ogólna rozmowa. W owych czasach!
Lekarz i oficerowie wracali „z pola“. Zwłaszcza lekarz miał dużo do opowiedzenia. Niewzruszony jak Winnetou, robił operacje pod kulami i szrapnelami. Rzecz prosta, że nie widząc w towarzystwie Niemca, mówił po polsku.
— Gustaw, sprich deutsch! — napomniała go pani mecenasowa.
Chwilę mówił po niemiecku, ale wkrótce znowu „przeszedł na polski“.
— Deutsch, Gustaw, deutsch! — zwróciła mu uwagę pani mecenasowa.
Nie dosłyszał jej lub nie chciał dosłyszeć — rozmawiał ze mną, z Polakiem.
— Gustaw, sprich deutsch! — odezwało się znowu miaucząco-grymaśne napomnienie.
Lwowscy żydzi obiecywali nam ogromną Polskę, ale sami zaczynali mówić wyłącznie po niemiecku.
Jechałem tramwajem. Przez ulicę szedł oddział wojska.
— Ach, jaka szkoda, że człowiek niema jeszcze 19 lat skończonych! — westchnął stojący koło mnie młody żyd.
— Dlaczegóż to?
— Mobilizacja obejmuje tylko tych, którzy skończyli 19 lat! — rzekł z żalem.
— Według prawa austrjackiego można wstąpić jako ochotnik po skończeniu 16-go roku życia. Pan masz z pewnością osiemnaście i zdrów pan jest — przyjmą pana niezawodnie! — pocieszyłem go.
Nie dosłyszał.
Dwie panie stanęły przed obwieszczeniem mobilizacyjnem i zaczęły je czytać.
Żyd jakiś bez ceremonji stanął przed niemi, zasłaniając im sobą plakat.
— Co za grubjanin! — rzekła jedna pani.
— Poczekaj, niech się tu tylko pokażą kozacy, wnet oni zgrzecznieją! — zażartowała druga.
Żyd odszedł i kazał obie panie aresztować.
Ktoś mi to opowiadał:
— Kiedy wojna podchodziła już pod Lwów, lekarze jednego z lwowskich szpitali wojskowych wnieśli do komendy prośbę, aby szpital ewakuowano i przeniesiono na Węgry.
Żądanie swe motywowali tem, że szpital nie jest zaopatrzony w żywność, skutkiem czego chorzy po kilka dni nie otrzymują jedzenia.
Kuchnia szpitalna była wydzierżawiona żydowi.
Komenda zawezwała żyda i wpadła na niego.
— Jak ty możesz, złodzieju jeden, nie mieć żywności?
— Dowóz coraz trudniejszy, koni niema, ludzi niema...
— Pod sąd wojenny pójdziesz, rozumiesz? Myślisz, że to żarty?
Żyd się zląkł.
— No, to ja powiem prawdę. Ja mam żywność.
— Więc czemu ludzi głodzisz?
— Bo panowie doktorzy powiedzieli mi, żebym ja żywności nie dawał, że oni w ten sposób będą mogli uzyskać przeniesienie szpitala na Węgry, bo tu to oni się już bardzo boją...
Czy cały ten fakt jest prawdziwy, nie ręczę. Ja wiem na pewno tylko to, że ranni i chorzy po kilka dni nie dostawali jedzenia.
Żyd, o którym mowa, dzierżawił kuchnię i w drugim wielkim szpitalu wojskowym, gdzie gospodarował jego jakiś krewny i gdzie również z jedzeniem było bardzo źle.
Właśnie w przeddzień wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, kiedy nad miastem krążył już. rosyjski aeroplan, opowiadałem tę historję jako „curiosum“ lub też plotkę charakterystyczną jednemu z moich kolegów, semicie.
— Tak jest! To zgubiło Austrję, to! Te wieczne łajdactwa, kradzieże, nieuczciwość to, co tak słusznie Niemcy nazwali „Polnische Wirtschaft“.
— Ależ co my mamy z tem wszystkiem do czynienia? Przecież to żydzi w tym szpitalu...
— To się tak mówi „żydzi!“ Polacy zgubili Austrję, Polacy pragnęli panowania rosyjskiego, Polacy swemi szacherkami spowodowali klęskę... Żołnierz austrjacki niema co jeść, niema czem strzelać, a w Wiedniu pieniędzy nie żałują... Gdzie się te pieniądze podziały“.
— Więc to Polacy winni, że te pieniądze utonęły w żydowskich kieszeniach?.
— Tak, to ta nieuczciwa atmosfera w kraju... To Polacy.
O, bracia moi! Wiecie teraz, za co dziesiątki tysięcy z was poległy w bitwach wschodnio-galicyjskich? I wiecie, po co żydzi pchali was do legji? Aby módz powiedzieć, że wyście — zdradzili! Jak gdyby to nie oni Austrję Prusom zaprzedali!
Przytoczone przezemnie drobne szczególiki charakteryzują najzupełniej żydowski sposób postępowania. Podszczuwanie ludności, teroryzowanie jej, niemiłosierny wyzysk, strategja jerychońska i denuncjacje. Tak było a nie inaczej.
Jakkolwiek rzeczy się ułożą, my zostaniemy na swojem miejscu, wypróbowani już, doświadczeni, spokojni i zahartowani, a wzbogaceni przedewszystkiem tem, że nie będziemy mieli żadnych illuzji, zwłaszcza co do żydów.



ULICA LWOWSKA.

Rodowity Lwowianin uważa za serce miasta ulicę Akademicką i Karola Ludwika. To jest i „corso“ i miejsce przechadzki, miejsce „rendez-vous“ i przestrzeń, po której można swobodnie biegać, kiedy nazbyt dokucza migrena, ból zęba, brak podpisu na wekslu lub jakieś inne lwowskie zmartwienie moralne, tu ma się znajomych na każdym kroku lub też nie widzi się nikogo. Lwowianina bawili śmieszni, pretensjonalni lwowscy eleganci w wiedeńskich garniturach, wygrzewający się w blasku kobiecych spojrzeń, zniewieściali niby, mamlasowaci, niemęzcy, nazbyt uprzejmi lub aroganccy i sztywni. Lubiał się przyglądać wysznurowanym a chudym oficerom austrjackim o twarzach naiwnych a zarozumiałych, gibkim w pasie i wysznurowanym jak panny. Cieszyły go eleganty-żydki, skarłowaciałe wyskrobki o maleńkich piąstkach, z „habigami“ na bakier na kędzierzawych czuprynach lub wytartych, łysych czaszkach, z brudną watą wystającą z uszu lub z papierosem za uchem, drepcący z trudem na swych „platfusach“, pozdrawiający poufale agentów policyjnych i hotelowych odźwiernych i noszący się z podejrzanym szykiem kelnerów z trzeciorzędnego wiedeńskiego hotelu. Przyzwoity Lwowianin musiał przynajmniej raz na dzień zobaczyć kolumnę Mickiewicza z fikającym baletowo nad głową wieszcza gienjuszem i kipiące dokoła niego tłumy ludzi, rozmawiających śpiewną, dziwną i niezawsze czystą polszczyzną, musiał choć raz na dzień rzucić okiem na sterczący w głębi Wałów gmach teatralny z aniołami, których skrzydła wyglądały niby wyciągnięte w niebo ręce, wołające o pomstę za to, co się dzieje w teatrze. Lubiał się przyjrzeć pięknym kobietom, okazałym żydówkom, wystrojonym bogato, kosztownie nawet ale nie bez smaku, z tajonem łakomstwem patrzał na panienki, nieraz prawie podlotki dopiero lecz już kształtne i dobrze rozwinięte, ubrane nie tylko z wyszukaną elegancją, ale z rafinowaną kokieterją, jak małe kokotki, lubujące się w wyraźnem i śmiałem akcentowaniu zmysłowej strony szyku. Miło było spojrzeć na małe, zgrabne dziewczątka w krótkich, obciskających plastycznie biodra sukienkach, z pod których migotały krągłe, jędrne choć smukłe nóżki w ażurowych cienkich pończoszkach i w ozdobionych lśniącemi, metalowemi sprzączkami pantofelkach na wysokich korkach. Zbyt strojne i stosowne raczej dla mężatek kapelusze nadawały ich twarzom wygląd zanadto dojrzały i poniekąd śmieszny, ale nie pozbawiony pewnej przewrotnej pikanterji i licujący zresztą z pierścionkami, bransoletkami i broszkami, błyszczącemi na jaskrawych bluzkach. I nie należało tego brać nazbyt za złe, nie tyle bowiem było w tem zepsucia, ile prowincjonalnej naiwności i wpływu żydowskiego gustu. Lwowianin zaś przyzwyczajony był do tego i lubiał i tę żywość kolorów i silną, słodką woń perfum, którą wszystkie kobiety były owiane i która przepełniała ulicę. Wytwarzało to podniecającą pachnącą zawsze skandalikiem, szczególną atmosferę, w której oczy kobiet, nieraz podkreślone lub nienaturalnie błyszczące, szukały, mówiły, obiecywały, ssały świat, ulicę, ruch miejski i niebo jakiemiś chciwemi użycia, rozłakomionemi spojrzeniami i w której przelotnie od czasu do czasu błyszczeli otaczający się podejrzanymi elegantami pyszni spekulanci naftowi lub nazbyt już wytworni i pańscy defraudanci.
Tak wyglądała główna ulica lwowska przed wojną.
Mobilizacja wniosła tu ożywienie, które jednak nadało miastu wygląd podrażniony i niespokojny. Nienaturalny był nieustanny turkot dorożek i wywoływania chłopców uganiających po mieście z nadzwyczajnemi dodatkami dzienników. Jak w całej Autrji tak i we Lwowie uliczny kolportaż pism był właściwie zabroniony, skutkiem czego policja trzymała roznosicieli gazet w karbach. To teraz ustało i denerwujące okrzyki malców wydatnie potęgowały turkot dorożek i porykiwanie uganiających ulicami samochodów. Nienaturalny był też ruch przechodniów na ulicach, przechodniów krążących wciąż po chodnikach lub też oblepiających je zbitą, czarną masą. Takie zacieki ludzkie tworzyły się koło kolumny Mickiewicza, na placu Bernardyńskim naprzeciw gmachu komendy korpusnej i na „Kopytkowem“, gdzie krzyżuje się kilka ważnych arterji miasta, niedaleko dworca kolejowego. Te miejsca były zawsze oblepione mrowiem ludzkiem.
Wraz z mobilizacją wojskową zmobilizował się także i lwowski półświatek, który, nie pomijając nawet pospolitego w całem znaczeniu tego słowa ruszenia najstarszych klas, tryumfująco wypłynął na ulice, dając widowisko z przeróżnych fantastycznych strojów i kapeluszów w iście wojennym stylu. O ile ludziom przyzwoitym nie wolno było bez przepustek wychodzić na miasto, o tyle nie było takiej pory dnia i nocy, w którejby te damy nie okupowały najgłówniejszych ulic i kawiarń. Dziwne i niepojęte braterstwo panowała między niemi i oficerami austrjackimi. Nieraz późną nocą widywałem dyżurnych oficerów austrjackich stojących przed gmachem komendy korpusnej i gawędzących półgłosem i poufale z temi nocnemi motylami.
Wojska i wozów było coraz więcej. „Trainy“, jak gdyby istotnie nie mogły sobie gdzieindziej znaleźć miejsca, godzinami, ba, całemi dniami stały na głównych ulicach i placach, które też zmieniały się w zarzucone słomą i końskim nawozem śmietniska. Olbrzymie chmury pyłu wzbijały się w powietrze, tak, iż oddychać było trudno. Ponieważ policja lwowska była wojskowa, skutkiem tego stójkowych powołano do szeregów a na ich miejsce posłano żandarmów, którzy patrolując po dwóch, śledzili za szpiegami i zdrajcami, ale nie zwracali najmniejszej uwagi na panujący na ulicach nieporządek. Stróżów nie doglądał nikt, zamiatał, kto chciał.
Wszystko się rosprzęgało. Tramwaje zaczynały kursować coraz dziwaczniej, nareszcie ruch tramwajowy ustał zupełnie. Trudno opisać przygnębiające wrażenie, jakie to powstrzymanie ruchu wywarło na ludności miasta. Prawda, że ta ludność już była zdenerwowana i przygotowana na ewakuację miasta przez Austrjaków, ale właśnie dlatego wrażliwość jej była bardzo pobudzona. Kiedy tramwaje stanęły, zdawało się, jak gdyby wszelkie życie w mieście zamarło, jak gdyby urwały się ostatnie nici komunikacyjne, jak gdyby miastu wydarto nerwy. Zdaje mi się, że wstrzymanie ruchu tramwajowego było zbyteczne. Od tego czasu patrzyłem już nieraz na ewakuację szpitalów lwowskich i wiem, że z tego powodu może być na parę godzin wstrzymany ruch tramwajowy na jednej lub dwu linjach, żeby jednak zaraz wszystko musiało zamierać, to mi się nie zdaje. W tem, jak w wielu innych rzeczach, był giest komedjanckiego tragizmu, teatralna poza, w której tak sobie flustrja zawsze lubuje. Robiono znacznie więcej wojny, niż jej było i nie było potrzeba. Tak w tem jak i we wszystkiem innem — jak np. obębnianie ogłoszeń na ulicach — przebijało się niedołęstwo połączone z zamiłowaniem w literackich efektach. Nazwałbym to — parafiaństwem i skłonnością do kabotyństwa.
Wspominałem o żołnierzach różnych pułków i różnych gatunków broni. Rozpoznawać mogli ją jednak tylko znawcy, bo wszystko ginęło w jednym szaro-niebieskawym tonie mundurów. Odznaczali się huzarzy, honwedzi, strzelcy tyrolscy i pułki bośniackie w fezach z czarnemi kutasami. Jeśli już mowa o wojsku, to nie mogę pominąć milczeniem legjonistów, których widać było na każdym kroku przedewszystkiem zaś „skautów“ krzątających się istotnie z wielkim zapałem. Jestto rzecz naturalna — na młodych umysłach wojna wywiera wielkie wrażenie. Co mi było niesympatyczne to zgoła zbyteczna gorliwość, z jaką legjoniści oddawali na każdym kroku honory austrjackim oficerom, co ci z wielką nonszalancją przyjmowali. Legjoniści przedstawiali się bardzo skromnie. Jestem przekonany, że gdyby się byli ubrali w jaskrawe mundury „czwartaków“ z wysokiemi czakami, oficerowie austrjaccy mieliby dla nich znacznie więcej szacunku. Kamieniem urazy byli znowu „skauci“ którzy oddając cześć, salutowali po polsku dwoma palcami, co za ogromną obrazę brali bardzo czuli na tym punkcie oficerowie austrjaccy.
Nagle zniknęły gdzieś strojne damy, pyszne mecenasowe, ubrylantowane żydówki, eleganccy oficerowie a na ulicach zaczęli się po nazywać ranni, rozbitki i obszarpani oficerowie, wracający z pola. Mówiąc o rannych mam na myśli tych, którzy przybywali do Lwowa pieszo wprost z punktu opatrunkowego. Za nimi szli chorzy lub rozbitki rożnych broni. A dalej — spieszona kawalerja, częstokroć bez broni. To znowu kilkaset koni kulawych, pokrwawionych, postrzelanych. Alboteż ludzie od karabinów maszynowych, z używanemi do ich transportu huculskiemi konikami a tylko bez karabinów maszynowych i bez skrzyń z amunicją. Oficerowie zdziczali, ponurzy, zakurzeni, obszarpani, chodzili po mieście załatwiając różne sprawunki. Nawiasem mówiąc, ci, którzy wracali z pola bitwy, zachowywali się przeważnie dobrze; spoważnieli, wiedzieli już, z czem mają do czynienia i co znaczy wojna.
A wówczas ulicami popłynęły tłumy ludności na dworzec kolejowy. Kiedy się to zaczęło — nie pamiętam. Oczywiście, mógłbym sobie przypomnieć i ustalić dokładnie, kiedy która władza miasto opuściła, postępując w ten sposób zfałszowałbym jednak obraz, jaki mi z tych czasów w duszy pozostał. W pamięci mej cały ten czas jest jednym jedynym dniem. Naraz uciekł prezydent miasta, Neumann, uciekło namiestnictwo, policja, banki, poczta, dyrekcja koleji, wojskowe zarządy szpitalne, redakcje wielu pism lwowskich,[6] zdaje mi się nawet, że i komenda wojskowa. Tu i owdzie snuli się jeszcze po ulicach żandarmi. Zresztą — śmieci tylko leżały wszędzie na bruku, słoma, nawóz koński i cisza była straszna.
Ludzie przez nikogo nie uprzedzeni ani nie przygotowani, nie mający pojęcia o wojnie, nie wiedzący, co ich może czekać na wypadek wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, zwodzeni wciąż i oszukiwani przez krętackie komunikaty, wpadli wprost w szał. Kogo stać było na dorożkę i kto dorożkę mógł złapać, ładował na nią kuferki z letniemi ubraniami i odrobiną bielizny i umykał. Dorożka dwukonna na dworzec kosztowała 40 kor. Tysiące ludzi w nieprawdopodobnym ścisku, pod palącemi promieniami słońca, dusiły się przed dworcem tak liczne, iż sięgały Gródeckiej ulicy. Dniami całemi bez jedzenia, bez kropli wody czekali tam ci biedacy, dusząc się na śmierć. Nawiasem mówiąc nawet w tej chwili, kiedy siadano na lory, do wozów bydlęcych, na stopniach, bez biletu nikogo nie puszczano. Byli tacy, którzy własnoręcznie ciągnęli swe rzeczy na kolej wózkami ręcznemi lub na taczkach, inni brali walizeczkę na ramię i z żoną i dziećmi, z kilkudziesięciu koronami w kieszeni opuszczali Lwów piechotą, kierując się na zachód, w trwodze, czy gdzie w lasach kozaków nie spotkają.
Do popłochu w znacznym stopniu przyczyniali się sanitarjusze austrjaccy, głównie żydzi, którzy, bojąc się Rosjan niewypowiedzianie i nie mogąc na miejscu wysiedzieć, opowiadali rannym żołnierzom, że Rosjanie podpalają szpitale i wycinają rannych w pień. Sam na własne uszy słyszałem to w wielkim szpitalu urządzonym na technice lwowskiej. Można sobie wyobrazić popłoch, jaki padł na zgorączkowanych, poranionych biedaków. Kto mógł tylko, o kiju, nieprzewiązany zmykał ze szpitala, z czego skorzystali sanitarjusze i w ogólnym zamęcie i popłochu poznikali.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołał ten widok na tych, którzy albo nie chcieli uciekać, albo też uciekać nie mogli. Chwila była ciężka, niewątpliwie, ale w takich właśnie chwilach poznaje się sprawność i wartość organizacji rządowej. To był chaos, nieład i bezrząd przechodzący wszelkie wyobrażenie, tu każdy tylko o sobie myślał a o społeczeństwo nie dbano najzupełniej. Żadnej władzy, żadnego porządku, żadnego ratunku! Cóż to za komenda, która rannych żołnierzy opuszcza i pozostawia ich na „spalenie lub wycięcie — w pień“, lub która pozwala na to, aby oni brocząc krwią wlekli się przez całe miasto na dworzec kolejowy i tam ginęli z upływu krwi lub konali zduszeni i zdeptani, oni, którzy przecie spełnili wobec rządu swój obowiązek! To, na cośmy wówczas patrzyli, to był jeden wielki skandal, „finał“ zupełnie odpowiadający rządom austrjackim. Wtenczas nie było we Lwowie człowieka, któryby się o Rustrji nie wyrażał z najwyższą pogardą, wtenczas nawet straganiarki i przekupki lwowskie drwiły z żołnierzy austrjackich.
Umknęły władze, zemknęły banki, wywożąc ze sobą oszczędności, odkładane na czarną godzinę. Czarna godzina nadeszła — lecz oszczędności wyjechały do Wiednia. Umknęli wyżsi urzędnicy, zostawiając na pastwę losu służące bez grosza w kieszeni. Zamiast ustanowionej prawem pensji na trzy miesiące tylko niektórzy urzędnicy dostali jednomiesięczną płacę. Pensjoniści, bezsilni starcy, biedne wdowy, sieroty — to wszystko nie dostało nic.
Policzkiem dla Austrji na wieki hańbą palącym niechaj będzie, że ci właśnie ludzie zostali jej wierni.
Zaczęto organizować straż obywatelską, do której zgłaszało się mnóstwo ochotników ze wszystkich sfer — znacznie liczniej niż do legji. Profesorowie uniwersytetu, szewcy, kamienicznicy, urzędnicy — wszystko to czekało tylko na chwilę, w której otrzyma przepaskę. Obawiano się nadużyć zwycięzców, prowokacji strzelców, prowokacji ajentów austrjackich, rozbestwienia motłochu.
Przepaski skombinowano białe z czerwonem i granatowem. Biało-czerwona jest barwa narodowa, czerwono-granatowe są barwy Galicji. Całość dała — państwowe barwy rosyjskie, co słusznie w zachwyt i rozczulenie wprowadzało Rosjan. Rada miejska zorjentowawszy się później w położeniu, kolor biały od przepasek odrzuciła. W ten sposób zrezygnowano z drażniących barw narodowych na rzecz barw krajowych.
Opowiadał mi ojciec:
Kiedy radny miasta Ohly zgromadzonym „obywatelom“ — jak straż nazywano — miał rozdać przepaski, wygłosił do nich mowę o obowiązkach, jakie na nich wkładano, na końcu zaś zwrócił uwagę, aby szczególnie miano na oku pozostałych w mieście legjonistów, gdyby jaki się gdzie pokazał, polecając natychmiast rozbroić młodego człowieka i przebrać.
Wśród „obywateli“ rozległy się głosy:
— Ta to łajdactwo, panie radco! Ta co oni nam temi legjonami narobili! Nieszczęście na miasto sprowadzą! Niechby si tylko pukazali! Awo! Jeszczy czego! Jaby mu dał!
I posypały się pogróżki...
Biedny ten żołnierz polski!
Mnóstwo osób przybrało przepaski z czerwonym krzyżem.
Aż wreszcie cisza, martwa, straszna cisza zapanowała w ulicach. I wtedy nad bramami domów, na oknach, pojawiły się wzruszające swą wymowną pokorą obrazki święte, złote, kolorami żywemi świecące.
Przed ciosem wojny, przed mieczem nieznanego zwycięzcy bezbronni zasłaniali się świętościami.
Obowiązki policji objęła zorganizowana przez miasto straż obywatelska.



WYMARSZ LEGJI WSCHODNIEJ.

Przystępuję do opisu kulminacyjnego punktu tragedji Lwowa i Galicji wschodniej.
Cała potworność fałszywego położenia tego nieszczęsnego kraju po wybuchu wojny zogniskowała się na tak zwanej legji wschodniej.
Zaznaczam natychmiast: Choć sam jestem i byłem od samego początku zasadniczo orjentacji bezwzględnie antyniemieckiej a zwłaszcza antyaustrjackiej, nie odmawiałem nigdy społeczeństwu polskiemu prawa formowania sił zbrojnych wszędzie tam, gdzie możliwość tego się przedstawiała, wychodząc z tego założenia, iż obowiązkiem społeczeństwa tego jest jak najintensywniej korzystać z każdej nadarzającej się sposobności i wypełniać wszystkie formy życia, jakie los niesie. Dalej, aczkolwiek historja przyznała słuszność poglądowi, jaki ja wygłaszam i aczkolwiek sam twórca legjonów polskich w Galicji po ciężkich doświadczeniach, wyczerpawszy wszystkie środki, broń złożył, tym sposobem potwierdzając całą beznadziejność zbrojnego wystąpienia ochotniczych wojsk polskich po stronie niemieckiej, beznadziejność z góry wykazywaną przez polityków trzeźwiej na rzecz patrzących, ja na ten fakt dziejowy, jako na argument „pro domo mea“ powoływać się nie myślę, z całą lojalnością uznając zasługę porwania się społeczeństwa polskiego do czynu i wielkość tego pięknego czynu orężnego, nie zamierzając bynajmniej narzekać na rozlew krwi bratniej, powiększony w tragiczny sposób przez wystąpienie legjonów. Ci żołnierze polscy, przekonani, iż polskiej służą sprawie, umierali za to swe przekonanie, dawali za nie krew — a przeto niech będą na wieki błogosławieni, chociaż nam cierpieć kazali — bo wszakże oni chcieli jak najlepiej.
To zaznaczywszy oświadczam zarazem z całą szczerością i stanowczością, iż ja osobiście wobec legji po stronie austro-niemieckij zajmuję taktycznie stanowisko negatywne, a mianowicie, hołd składając męstwu tych żołnierzy polskich, z politycznego stanowiska akcję ich oceniam jako błąd, który w obozie polskim spowodował wielkie zamieszanie a wrogom sprawy polskiej przez długi czas dostarczał argumentów, zapomocą których zwalczano antyniemieckie usposobienie społeczeństwa polskiego a nawet nadużywano go do działań państwom centralnym przyjaznych. To piszę w tej chwili tak jak to czuję, bo takie jest moje osobiste przekonanie.
Jak już powszechnie wiadomo, legja wschodnia nie biła się, lecz nie przyjąwszy austrjackiej roty przysięgi, złożyła broń i rozeszła się. Zaznaczmy tu, że owa rota przysięgi była tylko pozorem — legja wschodnia różniła się zasadniczo orjentacją od legji zachodniej i bić się po stronie Austrji i Niemiec nie mogła.
Historja powstania legji galicyjskich jest mniej więcej znana i reprodukowana była niejednokrotnie. Pisma, zwłaszcza tygodniki polityczne z lata i jesieni 1915 r. omawiały ten temat niejednokrotnie. W „Zjednoczeniu“ historję legji wschodniej opisał M. Pawlikowski. Związki strzeleckie Piłsudskiego miały silne oparcie w Galicji zachodniej, gdzie też silniejszy był ruch socjalistyczny. W Galicji wschodniej inaczej na nie patrzono — nie cieszyły się bynajmniej wielką popularnością i w tej części kraju ruch i dążności militarne społeczeństwa polskiego reprezentował „Sokół“.
„Sokół“, organizacja wybitnie kulturalna, poświęcająca swą uwagę głównie wychowaniu fizycznemu i uświadomieniu narodowemu, wychowywał żołnierzy — bo do tego ostatecznie jego działalność zmierzać musiała — ale nie organizował ich, jak to w dodatku w porozumieniu ze sztabem austrjackim czynił Piłsudski, wychowywał ich nie angażując się w żadnej kombinacji politycznej, zaś zmilitaryzował się do pewnego stopnia tak pod naciskiem okoliczności jak i wskutek konkurencji, jaką mu robiły związki strzeleckie, odciągające od niego młodzież. Pewną rolę grał tu też nacisk rządu, który domagał się tej militaryzacji, wysłany jednak ze sztabu austrjackiego z Wiednia jego pełnomocnik bardzo się zdziwił odprawą, jaką od „Sokoła“ otrzymał. „Sokół“ nie był bardzo wojowniczo usposobiony, czego dowodzi fakt, że w gorących już czasach po zamachu sarajewskim nie tylko nie „zbroił się“, ale rozpisał kurs wakacyjny dla instruktorów skautowych, co wskazywało, że przenoszono większą wagę na wychowanie wojskowe młodzieży, niż na „zbrojenie“. Naturalnie, trudno to twierdzić z całą stanowczością, jednakże ja, który wówczas miałem i utrzymywałem tak z „Sokołem“ jak i z młodzieżą sokolą żywy kontakt, wyniosłem wrażenie, iż „Sokół“, jak i całe społeczeństwo polskie w Galicji wschodniej, był przez wojną zaskoczony, skutkiem czego zaraz po wybuchu wojny wpadł w bardzo niebezpieczną a zręcznie przez rząd zastawioną pułapkę.
Sytuacja była następująca:
Rząd prowadził propagandę powstańczą, która jeszcze głębiej docierała do społeczeństwa polskiego przy pomocy Piłsudczyków, ich organizacji i działających w porozumieniu z rządem t. zw. stronnictw niepodległościowych i socjalistycznych. Cała prawie prasa nawoływała do wystąpienia zbrojnego, którego życzyła sobie część społeczeństwa i żywioły nie polskie wprawdzie, lecz zainteresowane. Część społeczeństwa była neutralna, a przynajmniej w sprawie wystąpienia zbrojnego bardzo sceptyczna i chłodna, jeszcze jedna część wprost mu się sprzeciwiała — ale obie te grupy nie miały w tej chwili zupełnie prawa głosu. Równocześnie gdyby „Sokół“, wykazujący w ostatnich czasach dążenia wojskowe, w tej chwili pozostał neutralny, wzbudziłby podejrzenia rządu, nie mówiąc już o tem, że neutralności tej nie zrozumiałaby młodzież sokola. Lwowska młodzież sokola była bardzo inteligentna, karna, prawdziwie po polsku czująca i narodowo uświadomiona, mimo wszystko jednakże była to przecie tylko młodzież, zdolna do porywów zapalnych choć równocześnie i sprzecznych. Do wojny paliła się wogóle z miłości dla broni i mimo, iż przymierze z Niemcami uważała za rzecz przeciwną naturze polskiej, przez rywalizację ze strzelcami gotowa była bić się z wojskiem rosyjskiem, nie mówiąc już o tradycji powstań, również drogiej jej i świętej. Młodzież ta wytwarzała nastrój, angażujący instytucję więcej, niż ona pragnęła, a tu — ogłoszono formowanie legjonów. Kraków wyznaczył na legję dwa miljony koron, Lwów za jego przykładem półtora. Przemyśl pół miljona — cóż było robić? Cześć rycerska młodzieży, nie rozumiejącej się na polityce a podnieconej, wchodziła w grę — jakżeż można było utrzymać ją zdala od legji i polskich znaków? W jaki sposób to zrobić — zwłaszcza nie mówiąc, bez głośnej komendy, niemym znakiem tylko, gdy młodzież ta już uważała ostrożność za gnuśność i gdy wśród niej nie brakowało agitatorów, śmiało i otwarcie zdążających do swego celu.
Wyjścia nie było, a jeśli — to tragiczne.
W ten sposób „Sokół“, zaskoczony przez wojnę, musiał dobrowolnie oddać Austrji swą młodzież.[7]
Zaś w gruncie rzeczy nie tylko kierownicy i twórcy tej legji byli jej przeciwni i mieli orjentację antyniemiecką — takążsamą orjentację w głębi duszy miała i walna część zbałamuconej chwilowo propagandą młodzieży, podczas gdy inni zgłaszali się do legji — z solidarności z kolegami, z pewnego wyrachowania nieraz, dla ambicji, wbrew woli rodziców, którzy jednak nie śmieli swego zdania wyrazić i w milczeniu tylko oglądali się na przykład, dawany przez drugich. Nikt nie miał zamiaru bić się za Niemcy, ale też nikt nie chciał uchodzić za gorszego od drugich.
Prawdy powiedzieć nie można było. Kłamstwem wydzierano nam wszystko.
Legjon przedstawiał z początku dosyć pstry widok. „Sokoli“, czyli członkowie tak zwanych „stałych drużyn sokolich“ chodzili w mundurach zielonkawego koloru, w sztylpach i amerykańskich zielonkowatych kapeluszach o szerokiej kresie, podgiętej z lewego boku i przypiętej do kapelusza srebrnym orzełkiem na biało-amarantowej kokardce. To był główny typ munduru, w szczegółach nieustalony. Kapelusze nie mogły zasługiwać na nazwę praktycznych, wobec czego wprowadzono coś pośredniego między rogatywką a austrjacką czapką. Inni znowu nosili szaro-niebieskawe „maciejówki“ przyjęte przez „strzelców“ i — jak wiadomo — zdaleka podobne do czapek rosyjskich. Wspominam o tem dlatego, że to podobieństwo naraziło strzelców niejednokrotnie na strzały żołnierzy austrjackich. Bluzy sokole były typu angielskiego, bluzy, jak w ogóle mundur strzelecki, typu austrjackiego, szaro-siwe.
Wbrew zwyczajom korpusów ochotniczych mundury były bardzo skromne i nieefektowne, bez świecideł. Szczerze mówiąc nie wiem, jakie dystynkcje mieli oficerowie; nie zauważyłem żadnych. Uzbrojenie tych wojsk w tym stanie, w jakim ja je widziałem, było bardzo niekompletne i niejednolite. Niektórzy mieli karabiny austrjackie systemu Manlichera, inni krótkie karabinki używane przez konnicą, do tego współczesne bagnety austrjackiej piechoty albo też stare, krzywe i długie bagnety-szable, w ostatnich czasach używane już tylko przez niektóre oddziały austrjackiej artylerji fortecznej. Sprawa płaszczów była zupełnie nie załatwiona. Kiedy legja wychodziła ze Lwowa niektórzy tylko mieli do austrjackich tornistrów przytroczone zwinięte w rulon peleryny. Ładownic używano podwójnych — starych austrjackich torb landwerskich na 40 naboi lub też dwuch mniejszych po 20 naboi każda.
Wyższą komendę w legji sprawowali emyrytowani lub pensjonowani oficerowie austrjaccy, byli kapitanowie i majorowie, prócz tego przydzielono do legji dwuch kapitanów — Polaków z czynnej służby austrjackiej. Niższymi oficerami byli przeważnie zapasowi oficerowie austrjaccy, z zawodu profesorowie gimnazjalni, prawnicy lub urzędnicy, ludzie bardzo przyzwoici, ale — nie specjaliści wojskowi. Rozumie się, że wszyscy ci ludzie, którzy wojnę znali co najwyżej z austrjackich manewrów cesarskich, nie mogli do legji wnieść nic innego, jak tylko to, co w austrjackich koszarach widzieli. Był to tedy austrjacki regulamin służby polowej w polskiej interpretacji, odcień militaryzmu austrjackiego, przetłomaczonego na język polski.
Materjał ludzki w legji był bardzo rozmaity, przeważnie jednak inteligientny. Więc byli tam koncypienci adwokaccy, profesorowie i suplenci gimnazjalni, technicy, uczniowie szkół realnych i gimnazjum, inteligientniejsi rzemieślnicy, trochę włościan, w większej części „Sokół“. Żołnierskie kwalifikacje tego materjału były bardzo dobre — wszyscy znali musztrę, broń, odbywali ćwiczenia polowe, zwłaszcza wykształcenie podoficerów nie przedstawiało nic do życzenia, podoficerowie, przeważnie byli „skauci“ a następnie wychowankowie stałych drużyn sokolich, mieli swą służbę w małym palcu. Trzeba jednak pamiętać, iż najlepszy materjał zabrało „Sokołowi“ wojsko, pozostawiając mu ludzi mniej ukwalifikowanych fizycznie lub też niedojrzałą, nieraz ledwo wywiniętą i niewyrobioną młodzież.
Robiło to wszystko wrażenie mało poważne. Widziałem nieraz tę legję — dużo w niej było dzieci. Z szeregów co rusz ktoś występował i wyprostowany stawał przed oficerem salutując z niesłychanem przejęciem się. Myślałby kto, że ma coś strasznie ważnego do powiedzenia. Oficer mierzył żołnierza wzrokiem z afektowaną wyniosłością od stóp do głów, jak gdyby go pierwszy raz w życiu widział i dziwił się, że podobna kreatura chodzi po świecie (a byli to koledzy szkolni!), poczem bąkał coś z miną niesłychanie lekceważącą. Żołnierz salutował znowu i chrzęszcząc tornistrem, bagnetem i ładownicą z trzema nabojami i dwiema tabliczkami czekolady — biegł napić się wody lub kupić sobie trzy precle. Ciągle się komuś chciało to pić, to jeść, w szeregach nie było ani chwili spokoju. Słowo „bój“, wymawiane z ponurą nonszalancją, nie zchodziło z warg, jak gdyby istotnie wszystkim ogromnie śpieszno było pod kartaczownice, a tymczasem poznawałem w legji poważnych kupców i przemysłowców, ludzi, którzy zapisali się do legji tylko po to, aby w danym razie zasłonić się nią przed obowiązkiem służby wojskowej w szeregach austrjackich. Szczytem wszystkiego był jakiś rzekomy powstaniec z 63-go roku z ogromną siwą czupryną i siwą brodą, w „maciejówce“ na głowie i z uschłą nogą. Maszerował on dziarsko, z miną srogą i teatralnemi ruchami, w glorji, bo wszędzie witano go oklaskami. Tłum nie rozumiał, że zapał zapałem, ale taki „żołnierz“ jest parodją legjonisty i może wywołać co najwyżej uśmiech politowania nad nietaktownem natręctwem, z jakiem się pcha do szeregów. W ogóle ludzie nie wiedzieli, co robią. Między innymi widziałem w legji człowieka, który miał na nosie już nie okulary ale wprost ogromne szkła powiększające. Znałem go dobrze był on prawie ślepy. Urodzony we Lwowie, chodził po mieście zawsze temi samemi ulicami i to głównie rano, kiedy jest najmniejszy ruch. I ten człowiek również „poszedł w bój“, niosąc na ramieniu karabin, z którego miał na odległość 500 kroków strzelać do celu nie większego, jak 36 centymetrów!
Trudno opisać tortury, jakie na widok tego wszystkiego przechodził człowiek, który miał choć szczyptę krytycyzmu. Porankiem tego dnia, kiedy legjon wychodził ze Lwowa, widziałem go ustawiony już do marszu na ulicy Romanowicza, na placu Fredry, na ulicy Akademickiej, aż do Karola Ludwika. Było tego około 4,000 młodzieży — między tem 15 i 16-letnich wyrostków. Ci „żołnierze“ wyglądali wspaniale... Na nogach dziurawe bucięta, na ciele jedna koszulina i dwie granatowe bluzy gimnazjalne, na plecach austrjacki tornister, na głowie zielonkowaty amerykański kapelusz — w rękach kwiaty. Na 4,000 ludzi było coś 1,200 karabinów — z tego kilkaset zdobycznych, to znaczy — odebranych uciekającym żołnierzom austrjackim. Podczas słynnej paniki legjoniści nie próżnowali — odbierali od żołnierzy broń i amunicję na wielką skalę. W koszarach ułańskich na Łyczakowie oficerowie porozdawali między nich całe skrzynie amunicji, ułani rzucali karabinki na ziemię. Jeszcze na drugi dzień legjoniści urządzali nocne wyprawy po porzuconą broń, którą chowali po domach. Ale przecież dla wszystkich nie starczyło i nie tylko żołnierze ale nawet oficerowie byli bezbronni i wymachiwali zamiast szabel liljami i jakowemiś irysami czy czemś podobnem. A kwiatów była moc niewyczerpana. Każdy legjonista miał bukiet u czapki, u piersi i w rękach. Wyglądało to — jak krakowskie wesele.
Obchodziłem te szeregi wściekły i zawstydzony. Wściekły, że w Austrji ten „kawał wyborczy“ się udał, zawstydzony — ponieważ musiałem milczeć a powinienem był mówić. Znając wielu z pomiędzy tych młodych ludzi, wiedziałem iż odezwa komendy austro-niemieckiej do ludności polskiej w Królestwie oburzyła ich i zrobiła na nich jak najgorsze wrażenie.
Daleko huczały działa.
Porównanie!
Tam poważna praca spiżowych armat, najwyższy wysiłek twórczy — wojna, a tu — legja wyłgana, legjon kłamstwa!
Bo co tu dużo mówić — tak to było.
Legjon wschodni urodził się z kłamstwa niewolnika, cały był wykłamany. Skłamany był jego entuzjazm bojowy, skłamany jego patrjotyzm austrjacki, jego ochota, orjentacja — wszystko było kłamstwem. I tak stał tu, wykłamany i okłamujący samego siebie, a kto patrzył na niego, kłamał, choć milczał, bo i milczenie było tu kłamstwem...
Takie jest moje zdanie.
Ukwieceni oficerowie machnęli szablami i liljami, zaszczękały po bruku kopyta konia komendanta — byłego kapitana austrjackiego, dziś pułkownika Hallera, zagrała muzyka, zapłakały panie i panienki, legjoniści sformowali czwórki i ruszyli w świat, na tułaczą dolę...
Osierociało we Lwowie kilka tysięcy zacnych rodzin...
Ha, widać potrzeba było, aby do wykupnego za Polskę dodano i ten ból niewdzięcznej, bezużytecznej i bezcelowej ofiary, ofiary bez przekonania — wbrew przekonaniu nawet a przecie dobrowolnej.
Legja wschodnia odmówiła przysięgi i nie biła się. Część legjonistów — rezerwowych żołnierzy austrjackich — wzięto do wojska; część powróciła do domu przekradłszy się przez kordony, inni pozostali w zachodniej Galicji. Ilu ich oszczędziły następne pobory wojskowe? Austrja brała wszystko a byłych żołnierzy legji wschodniej szczególniej miano na oku, jako ludzi nielojalnych i złych patrjotów auslrjackieh.
Wszyscy żołnierze i oficerowie legji wschodniej, którym udało się przekraść z powrotem do Lwowa, na wiosnę 1915 r. emigrowali do Rosji. Tu wielu z nich wstąpiło do wojsk polskich. Owóż gdzie ci żołnierze niestrudzeni i niczem nie zrażający się znaleźli znaki, które uważają za niezawodnie polskie i polskiej sprawie służące.



POCZĄTEK KOŃCA.

Nareszcie urwała się rzeka wojsk austrjackich, płynących od dwuch dni ku dworcowi kolejowemu. Zniknęli z ulicy oficerowie, żołnierzy zrzadka tylko było widać, nad miastem krążył nisko rosyjski aeroplan.
Na ulicy Akademickiej spotkałem znajomego porucznika ułanów, pracującego w audytorjacie. Był w cywilnem ubraniu, co mnie jednak nie zdziwiło, ponieważ ten oficer munduru swego nie lubił. Pochodząc z mieszczańskiej, lwowskiej rodziny i mając najrozmaitszych znajomych, przekładał swobodę nad zaszczyt.
— Co słychać? — spytałem go.
— Wszystko dobrze! — odpowiedział.
— To wiem. Komunikat urzędowy doniósł już, że jest „ciepło i słonecznie“.
— Więc czegóż pan chce więcej?
— Chciałbym wiedzieć, coby mi pan poradził nie jako oficer, ale jak „cywil cywilowi?
— Radzę panu wyjechać do Przemyśla i to — dziś. Jutro już niema poco.
— Dziękuję. Szczęśliwej drogi.
Pożegnaliśmy się.
Po chwili spotkałem drugiego znajomego. Zatrzymał mnie i rzekł:
— Powiem panu — ale w zupełnej dyskrecji. Wiem z całą pewnością, że jutro wkroczą do Lwowa wojska rosyjskie. Tylko, panie — psst!
I położył palec na ustach.
Oglądnąłem się dokoła, szukając kogoś, komubym natychmiast mógł tę tajemnicę powierzyć.
Ulica była zupełnie pusta — o czwartej po południu!
Puściusieńka — wymarła. Tylko szyby w oknach połyskiwały tajemniczo.
Nastrój — bajeczny! Nigdy tego nie zapomnę.
Jak wymiótł! Gdzieś daleko majaczą trzy czy cztery figurki ludzkie, czarne, małe... Wysoko, wysoko furczy aeroplan, duży, czarny... jak ogromny bąk. A topólka, smukła, zielona, ukochana moja topólka, rosnąca na skwerze — czyli po lwowsku „na skweresie“ w Akademickiej ulicy — tak sobie cicho i mądrze szumi i to srebrem gra, to zielenią...
Poszedłem dalej zemocjonowany i pełen dumy, bo już wiedziałem, że będę świadkiem historycznego faktu. Po drodze spotkałem trzech panów i owego żyda, który mnie zirytował gadaniem, jakoby Polacy zgubili Austrję. To był jedyny nieprzyjemny moment.
Aeroplan zniżył swój lot. Jakiś pan przerażony uciekł do bramy.
Ja nie uciekałem, wiedząc, że lotnik nie będzie rzucał bomb na pustą ulicę. Na zabiciu mnie, tego żyda i dwuch profesorów uniwersytetu, w dodatku obu filozofów, nie mogło nikomu zależeć.
Spotkałem znowu dwuch znajomych i powierzyłem im tajemnicę. Jeden zbladł, drugi poczerwieniał — zostawiłem ich na środku ulicy.
Znajomy młody chłopak, którego również wtajemniczyłem w swój sekret, mlasnął językiem i uniósłszy brwi w górę, wykrzyknął z podziwem:
— Ale? Fajna rzecz! Będzie się można temu wojsku przypatrzeć!...
Więcej znajomych już spotkać nie mogłem, wobec czego poszedłem do domu i z nudów wziąłem gorącą kąpiel, mimo, iż dzień był bardzo upalny.
Przerażająca cisza panowała na ulicach, na których nawet dzieci widać nie było. Tramwaje nie kursowały. Wszędzie połyskiwały obrazki święte.
W tej ciszy dopiero ogarnął mnie niewypowiedziany strach i niepokój. Co będzie? Zbiegowie opowiadali nam, że w Brodach jakiś żyd strzelił do żołnierzy rosyjskich. A jeśli coś podobnego stanie się we Lwowie?
Nad wieczorem poszedłem do szpitala, gdzie jedna znajoma pracowała jako sanitarjuszka.
W szpitalu było piekło niesłychane. Ranni snuli się pod zabudowaniami, czepiając się murów i sztachet, żebrząc przechodniów o laski; sanitarjusze austrjaccy, rozgorączkowani i nieprzytomni ze strachu, uwijali się między nimi, opowiadając im straszne historje. W budynku czwartego gimnazjum, gdzie mieścił się oddział doktora Frankego, było pusto i ciemno. Ranni siedzieli na schodach, albo też zbierali swe manatki, nawołując się w różnych językach. Żołnierzy sanitarnych ani sanitarjuszek nie było.
— Gdzie sanitarjuszki? — spytałem jakiegoś chorego.
— Uciekły! Wszyscy uciekli! Nikogo niema! — odpowiedział mi z pogardliwą, gorzką intonacją w głosie.
Pobiegłem na technikę, przedarłem się przez tłum lamentujących rannych i wszedłem do westybulu. Nigdzie ani jednej siostry.
— Gdzie są panie z Czerwonego Krzyża? — spytałem jakiegoś sanitarjusza, osadziwszy go gwałtem na miejscu.
— Pouciekało wszystko, niema nikogo!
— Nie gadaj głupstw! Te panie nie uciekły!
— Wszystko, wszystko uciekło! Moskale palą, mordują —
Wróciłem znowu do czwartego gimnazjum i poszedłem do kancelarji, gdzie przypadkiem znalazłem znajomego żołnierza. Powiedział mi, iż moja znajoma jest na technice. Pobiegłem.
Ciemno się robiło. Jako krótkowidz widziałem przed sobą już tylko konający blask ścian i schodów i przemykające to tu to tam niewyraźne, czarne postacie. W takich chwilach zaostrza się i wytęża nadmiernie mój słuch. Słyszę wtenczas takie mnóstwo rzeczy, że nie mogę ich w mózgu uporządkować.
I naraz zaroiły mi się w głowie oderwane zdania w różnych językach, pełne trwogi i złych przeczuć. Słyszałem głosy gardłowe, chrapiące, jękliwe, słyszałem straszny, pełen przerażenia gwar ulicy, turkot trainów, dorożek i tramwajów, które od czasu do czasu bez wszelkiego ładu zajeżdżały na tej linji przed szpital po rannych — lecz tych nie było komu wynosić. Ludzie cywilni, gimnazjaliści i służba tramwajowa własnoręcznie nosiła biedaków i układała w wozach.
Zacząłem tracić panowanie nad sobą. Człowiek, którego szukałem, utonął, zginął gdzieś w tym ogromnym, nieznanym mi gmachu, w którym rozgrywały się tak straszne sceny, w którym umierający z obłędem w oczach zrywali się z pościeli i pędzili niewiadomo dokąd. Jęk i stękanie odzywało się ze wszystkich kątów. W salach było ciemno, na korytarzach ciemno...
Wreszcie w któremś podwórzu ujrzałem szereg białych postaci — sanitarjuszki!
— Gdzie pani B? — spytałem jednej.
— W kancelarji.
— A kancelarja gdzie?
Pokazano mi.
Zastałem tam jeszcze kilka sióstr odbierających dyspozycje od doktora Frankego. Ponieważ wojskowy zarząd szpitala uciekł, radzono nad tem, jak zatrzymać rannych, uspokoić, co im dać zjeść itp. Siostry — nie pouciekały. Uczciwie i dzielnie wytrwały na swych stanowiskach.
Mógłby mi kto zarzucić, iż mówiąc o wyjeździe wojskowego zarządu szpitalnego niesprawiedliwie używam słowa „uciekł“, ponieważ zarząd ten wobec ewakuacji miasta — miał obowiązek wyjechać. Niewątpliwie — miał jednak również obowiązek powiadomić o tem lekarzy, którzy zostawali, ustanowić jakiś porządek, wywieźć rannych — albo też, skoro to było niemożliwe — uspokoić ich co do losu, jaki ich czeka. To ulotnienie się po angielsku i zwalenie całego strasznego piekła na barki ludziom nie przygotowanym nie zasługuje jednak na inną nazwę, jak tylko na nazwę haniebnej ucieczki.
Nie byłem tego dnia na dworcu, więc nie wiem co się tam działo. Ludzie opowiadają straszne rzeczy. Jaki tam musiał panować nastrój, to może zilustrować następująca wzmianka kronikarska:
— Wieczorem zdarzył się fatalny wypadek na dworcu głównym. Jeden z personalu kolejowego wziął z ustawionych w kozły karabinów jeden karabin i oglądając go, manipulował nim tak nieostrożnie, że karabin wypalił i przestrzelił jednemu z publiczności obie nogi a jedną z pań Czerwonego Krzyża zranił ciężko w udo, tak, że musiano ją odesłać do kliniki. Ponieważ dorożkarz nie chciał jechać ze zranioną, musiał wsiąść do dorożki z ranną i jej towarzyszką uzbrojony policjant. Publiczność, sądząc, że to aresztowana, omal ich nie zlynczowała.
Nabite karabiny ustawione w kozły i opuszczone przez żołnierzy, służba kolejowa, która rozbiera między siebie broń już bezpańską, strzał, dorożkarz nie chcący rannej wziąć do dorożki — po zwyczajnym kursie! W tem rzecz! — Tłum, wściekły z trwogi, rzucający się na kobiety i żądny krwi, czujący swą siłę i bezkarność...
W nocy już krążyły po mieście patrole obywatelskie, grupki po kilku panów różnego stanu, wieku i zawodu. Chodzili oni, czuwając nad mieniem i bezpieczeństwem mieszkańców, szczęśliwi, iż nie są samotni tej nocy, która i tak dla bardzo wielu była bezsenna...
I oto tak fala wielkich wypadków dziejowych zmyła z tego starego miasta austrjacki pokost. Odpłynęło wojsko, „die bewaffnete Macht“, pobite i pokrwawione, odpłynęli „poskromiciele tłuszczy“ pretensjonalni oficerowie, odpłynęła policja i surowa żandarmerja, cały ten pstry tłum, tak niby na wieki zagnieżdżony w tym kraju. Z posterunków, na których przez 140 lat chodził żołnierz, ściągano warty, na łaskę losu pozostawiając szeroko otwarte budynki, do których jeszcze tak niedawno nikt nosa nawet wściubić nie mógł.
Tej nocy miasto było bezpańskie, wolne, swoje...
Widok był niezmiernie pouczający, wstrząsający, potężny, niespodziewany. Coś podobnie wielkiego można widzieć raz w życiu. (Widziałem już dwa razy — przyp. aut.). Z jaką dziwną łatwością ustępowało i znikało to, co przez półtora wieku blisko zdawało się być niezwyciężone i niezwalczone.
Czemże jest siła miecza?
Kiedy przed wielu, wielu laty wojska austrjackie obejmowały w posiadanie Lwów, było to miasto niewielkie, ciche, zaniedbane — ot, dziura prowincjonalna. Uciskane, niemczone, żydzone, nie poddało się mimo wszystko i wyrosło w gród wielki, w którym, jak w obcym, całymi dniami nieraz błądzili nieznający języka żołnierze austrjaccy. Miasto się rozrosło, zmężniało, spotężniało — a fala znów spłynęła wstecz, ku zachodowi, ku Wiedniowi.
Co znaczy miecz?
A jak niezwyciężone jest życie...
I czyto myśmy może wygnali zaborcę? Sam poszedł...
Byle tylko umieć czekać... Byle „przeżyć wroga“...
Na drugi dzień opowiadał mi pewien młody człowiek z uśmiechem na twarzy:
— W nocy byłem na mieście. Chodziłem po ulicach — dziwne wrażenie. Naraz, gdzieś koło północy słyszę wysoko nad miastem jakiś szum. Patrzę ja się — szeroka, czarno-żółta obręcz przesuwa się nad Lwowem ku zachodowi.
— Cóż to było? — spytał ktoś naiwny.
Nie domyśla się pan? Granicę austrjacką przenoszono...
Taka anegdota krążyła wówczas po Lwowie.



WKROCZENIE WOJSK ROSYJSKICH.

W nocy z dnia 2-go na 3-go września padał deszcz. Ranek był chłodny, niemniej niebo wypogodziło się wkrótce i słońce wyjrzało z za chmur.
Wyszedłem na miasto dość wcześnie i — o dziwo! — ujrzałem na czworogrannej, szarej wieży ratuszowej igrające figlarnie na wietrze białe flagi. Było ich pięć — jedno wielkie prześcieradło na głównym maszcie i cztery mniejsze pieluszki w czterech rogach wieży. Niewinna ich barwa na tle błękitu niebios wpływała dziwnie ośmielająco i dodawała nadziei.
Nie mogę powiedzieć, aby ruch na ulicach był wielki tego ranka, nie. Ale popłochu też nie było. Ludzie szli zwykłym krokiem, nie zatrzymując się, lecz i nie śpiesząc. Znajomi witali się i rozmawiali. Sklepy były przeważnie otwarte.
Po drodze spotkałem jednego z kolegów, z którym zesedłem na dół, do miasta. Idąc zauważyliśmy rozlepioną na murach odezwę prezydjum miasta. Brzmiała ona jak następuje:

OBYWATELE!

Wojska monarchji mają cofnąć się na zachód. Wtedy wkroczą do Lwowa zwycięskie wojska rosyjskie.
W takiej chwili wzywamy całą ludność miasta, aby — przez Boga! — zachowała godność, spokój, wystrzegała się popłochu, wybryków nierozważnych czy złych żywiołów i wszelkiej prowokacji.
Miasto otwarte, więc nie może mu grozić żadne niebezpieczeństwo.
Cała poważna ludność oczekuje wypadków ze spokojem.
Wszelki wybryk nierozważnej czy szalonej jednostki przeciw wkraczającemu wojsku mógłby wywołać nieszczęścia.
Wzywamy ludność, aby czuwała w imię dobra miasta i wszystkich obywateli nad spokojem i ładem w mieście.
Sklepy, zwłaszcza z żywnością, mają być otwarte.
Prezydjum
Dr. Rutowski
Dr. Stahl
Dr. Schleicher
We Lwowie, dnia 2 września w nocy.
Odezwa zrobiła swoje, to znaczy — wisiała na murach. Potrzebna nie była. Lwów miał tak szalonego „pietra“, że niktby palcem nie ruszył. I cóż się dziwić? A potem — czy ludzie wychowani w Austrji nie wiedzą, co znaczy rozkaz?
Rzecz charakterystyczna — w ulicach, któremiśmy szli, nie spotkaliśmy ani jednego żyda.
W ulicy Ossolińskich zauważyliśmy wspaniałą scenę. Jakaś sklepiczarka stała przed swoim sklepikiem i maczając szczotkę w wiadrze, napełnionem zielonawą cieczą, sumiennie i pracowicie zamazywała nią czarno-żółte paski, namalowane na sklepie na znak, iż tu mieści się trafika. Z innych sklepów zdejmowano na gwałt szyldy z orłami cesarskiemi albo też orły cesarskie, umieszczone tam na znak, iż kupiec jest dostawcą dworu cesarskiego. Ku wielkiej mojej radości orły austrjackie spadały na ziemię, strącane w biały dzień rękami lojalnych lecz arcy-tchórzliwych obywateli. Takie były skutki wychowania austrjackiego w szacunku i kulcie dla wszelkiej władzy.
Trochę dalej ujrzeliśmy ku memu wielkiemu zaniepokojeniu dwuch austrjackich żołnierzy, którzy, snać zaspawszy gdzieś w szynku pod ławą, trochę późno śpieszyli do swoich oddziałów. Nasadziwszy bagnety na karabiny nabili je, z wielką ostentacja i hałasem zatrzaskując zamki. Uznawaliśmy ich męstwo i determinację, stwierdziliśmy jednak, że cnoty te okazują nie na właściwem miejscu i nie w swoim czasie.
Ledwośmy chwilę wypoczęli w redakcji, wypłoszył nas z niej jeden z kolegów bałamutną wiadomością, że na dworcu głównym gdzieś ktoś do kogoś strzela. Ponieważ mniej więcej w tym kierunku i w tamtych okolicach były nasze panie, więc obaj z kolegą wyszliśmy z redakcji, aby się dowiedzieć, co nam właściwie grozi. Obawialiśmy się nietaktownego bohaterstwa naszych obrońców. Bałamutny plotkarz został za karę wysłany w stronę rogatki Zielonej, skąd spodziewano się wojsk rosyjskich.
Po drodze spotkaliśmy jadący na dół pierwszy tramwaj — bez rannych. Zaraz nam się raźniej i weselej zrobiło.
Ciekawa rzecz — wśród panującej prawie że uroczystej ciszy coraz to w innem miejscu wybuchały gwałtowne, gęste salwy — trzcin i trzepaczek, łomocących z wściekłą jakąś pasją dywany. Było to bardzo denerwujące — bo mimowoli nadsłuchiwaliśmy, czy gdzie strzał jaki nie padnie. Nie mogłem sobie również wytłomaczyć tej dziwnej namiętności sług do trzepania dywanów właśnie w taki dzień, zwłaszcza, że mnóstwo zamożniejszych — a więc posiadających dywany ludzi wyjechało. Dopiero później zrozumiałem, że biedactwa te, samotne i oczywiście przerażone, dawały w ten sposób folgą naprężonym nerwom. Zauważyłem to nieraz potem. Jak tylko zaczynały po mieście krążyć pogłoski o zbliżaniu się Austrjaków, sługi chwytały trzepaczki i katowały dywany bez miłosierdzia.
Do jakiego stopnia bano się wojsk rosyjskich niech zaświadczy fakt, iż w pewnym znajomym domu mąż, człowiek zresztą rozsądny, namówił żonę, aby ucięła włosy i przebrała się po męsku za chłopca.
Wstąpiłem do szpitala. Panował tam zupełny porządek i spokój. W bufecie przygotowywano zakąski dla chorych, w westybulu zamiatano. Na nikim nie było znać trwogi lub zaniepokojenia. Sanitarjuszki były na swoich miejscach.
Wróciliśmy znowu do redakcji. Po chwili wpadł kolega, wysłany na Zieloną rogatkę, zwiastując, iż kozacy już jadą.
Aaa! Chwyciliśmy za kapelusze i wybiegliśmy na ulicę.
Na ulicy Akademickiej ujrzeliśmy pierwszego rosyjskiego kawalerzystę. Był to dragon. Jechał sobie spokojnie środkiem ulicy, przyglądając się ciekawie publiczności. Publiczność spoglądała na niego również ciekawie. Nie chcę się nad tem rozwodzić, ale była to scena istotnie bajeczna. Dragon coś wykrzykiwał, o coś pytał, wreszcie zsiadł z konia; w tej chwili kilkanaście usłużnych rąk chwyciło za cugle. Lwowska gawiedź, zresztą niezbyt uprzejma, o ile jest zaciekawiona, umie się zdobyć na niesłychaną usłużność. Wobec tego dragon wszedł do jubilerskiego sklepu, w którym zaczął się dopytywać o zegarki. Wogóle zauważyliśmy, że zbieranie zegarków jest manją rosyjskich żołnierzy. „Czasy“ intrygują ich nadzwyczajnie.
Nie wiem, na czem się skończyła ta pierwsza tranzakcja lwowskiego kupca z rosyjskim dragonem, dość na tem, że żołnierz dosiadł konia, i jadąc tuż przy chodniku zawrócił w głąb miasta. Karabin miał przewieszony przez plecy, szablę w pochwie, nie wyglądał bynajmniej groźnie.
Niedaleko wylotu ulicy Akademickiej na plac Halicki do dragona podeszła sanitarjuszka austrjacka i podała mu na tacy spory kielich wódki.
— Mocna? — spytał dragon.
Towarzyszący sanitarjuszce pan zapewnił żołnierza, że bardzo mocna.
Żołnierz chwilę się wahał, wreszcie zawołał:
— Nie chaczu!
I ścisnąwszy konia ostrogami pojechał dalej.
Publiczność „zdębiała“, sanitarjuszka zrobiła obrażoną minę, ja oczom własnym wierzyć nie chciałem. Nic jeszcze nie wiedzieliśmy o tem, że w wojsku rosyjskiem zakazano używania alkoholu. Dopiero kiedy się o tem dowiedziałem, przyznałem w duchu, że ten dragon istotnie zachował się po bohatersku — nie przez to, że tak śmiało sam jeden harcował po ulicy lwowskiej, lecz że w takiej chwili, będąc pierwszym, który wjechał do nieznanego, zdobytego miasta — a musi to być emocja wielka i pozazdroszczenia godna — odmówił podanego mu tak gościnnie a tak dawno może już niewidzianego kieliszka drogocennego trunku.
Czytelnik niech nie krzywi się, czytając ten ustęp i niech nie myśli źle o Lwowianach. Ci biedni ludzie, bezbronni, nieprzygotowani i opuszczeni w tak niegodny sposób przez władze, przeżywali straszne chwile. Skąd naiwny, prostoduszny „łyk“ lwowski miał wiedzieć, jakie są prawa wojny, co go czeka i co mu wypada. Ten kieliszek wódki jak i kwiaty, które wręczono pierwszym wjeżdżającym do miasta patrolom, były symbolem pokojowego usposobienia mieszkańców, czemś w rodzaju obrzędowego zapewnienia bezpieczeństwa i gościnności. Lwów wojny nikomu nie wypowiadał; wlazł w nią — jak Piłat w „Credo“.
Później dopiero dowiedziałem się, że całą tę wojenną idyllę mógł zepsuć i obrócić w krwawą tragiedję jeden jedyny głupi chłopiec. Chłopiec ten, subjekt jednego handelku, wybiegł na podwórze kamienicy i zaczął strzelać z rewolweru. Głupie bydlę nie miało tyle odwagi, żeby się nią pochlubić na ulicy — ale na podwórku on sobie dowcipnie pukać zaczął — najpodlejszy rodzaj prowokacji. Tuż byli przy bombce piwa i członkowie straży obywatelskiej, rycerze przezorni i w takich wypadkach nie znający strachu. Wpadli oni na podwórze, rozbroili durnia i dopiero mu kułakami do rozumu przemawiać. Jeśli cięgi, jakie zasłużenie odebrał, były takie, jak ich strach, to mu gratuluję; do końca życia ich nie zapomni i będzie się miał czem chlubić, bo niezawodnie dużo wycierpiał.
My tymczasem, wyszedłszy na plac Halicki, ujrzeliśmy na nim siedmiu czy dziewięciu ułanów rosyjskich z lśniącemi, długiemi lancami w rękach. Wśród nich był na koniu żołnierz austrjacki, który im służył za przewodnika. Żołnierze, otoczeni tłumem ciekawych, rozmawiali z jeńcem, paląc papierosy; siodła mieli ubrane kwiatami.
A tak niedawno jeszcze jechały tędy austrjackie ciężkie haubice.
Napatrzywszy się do syta ułanom i ich długim, błyszczącym lancom metalowym, poszliśmy na obiad. Za gmachem politechniki, tam, gdzie się zaczyna ulica Listopada, spotkaliśmy pierwszy pieszy patrol rosyjski. Dwójkami, w swych zielonkowatych mundurach raźnym krokiem szło kilkunastu piechurów z karabinami na ramionach. Prowadziło ich dwuch „obywateli“, czerwonych, zaaferowanych i krzyczących wielkim głosem:
— Godność i powaga, panowie. Proszę się rozejść! Szynki zamykać! Wódki nie sprzedawać! Czego tu stoicie? Proszę się rozejść — godność i powaga, panowie!
Krzyczeli na cały głos a w głosie ich nie było „godności i powagi“ a tylko strach.
„Godność i powaga!“ Co za tupet!
I to był koniec. Na tem kończyły się narazie wojenne przygody Lwowa, który od tej chwili „odstawiony“ poza lewe skrzydło był już „ausser Gefecht“ według austrjackiej terminologji wojskowej.



Spałem tej nocy źle — nie w swoim domu i nie w swojem łóżku.
Przez całą noc pod oknami wył mi jakiś pies — żałośnie, nieustannie.
Wstałem wcześnie i gdzieś koło szóstej rano wyszedłem na miasto.
W nocy trochę deszcz padał — niebo było bardzo zachmurzone.
Ze wszystkich stron słychać było strzały karabinowe — warty rosyjskie strzelały do szybującego nad miastem aeroplanu austrjackiego. Ale nie widziałem go.
Ulice były puste.
Szedłem od gmachu techniki ku ulicy Kopernika. Tam, na rogu, ujrzałem jakiegoś „łyka“ jakby kryjącego się za węgieł.
Strzały przybliżały się.
Nie wiedząc co to znaczy, przystąpiłem do przytulonego do ściany łyka i spytałem:
— Gdzie to strzelają?
Wzdrygnął się — snać dopiero mnie spostrzegł — i odpowiedział:
— O, mój panie, biją się, straszna bitwa —
— Gdzie? W mieście?
— Nie, koło Zimnej Wody, Rudna![8]
— Koło Zimnej — Wody — Rudna? I dlategoś się pan tak schował?
„Łyk“ krył za swemi plecami wór prawie tak wielki jak on sam.
Coś gdzieś rabowano.
Na dole, ulicy Ossolińskich spotkałem parę. On, z waszecia ubrany, obwiązywał się w pasie workiem, ona, biegnąc przy nim, zawiązywała chustkę pod brodą.
— Panom brzuchy spuścić — słyszałem, gdy przechodziła koło mnie.
W oczach jej paliły się żółte ogniki.
Ba gdyby te wilki umiały się były w porę zorjentować!
Kiedym się znalazł na ul. Akademickiej usłyszałem dźwięki orkiestry wojskowej. Pułk piechoty z muzyką pokazał się w głębi ulicy.
Pobiegłem prędko pod hotel Żorża i tam czekałem.
Przedefilowały koło mnie karne, równe, szare szeregi.
Las bagnetów... Szare płaszcze...
Szła fala, szła, szła, aż wreszcie — ogarnęła pomnik Mickiewicza.
Nie umiem opisać uczucia, jakiego doznałem w tej chwili.
Ból!
A po piechocie przyszła artylerja i karabiny maszynowe, potem jazda, las lanc, potem kozacy, „papachy“, „baszłyki“ różnobarwne, „szaszki“, „kindżały“ i znowu artylerja i znowu piechota i pieśni pieśni, pieśni...
— Jechał iz jarmarki uchar-kupiec...
Tłumy Lwowian przez długie godziny z szeroko otwartemi gębami gapiły się na te nieznane wojska, a kiedy tu i owdzie ja i kozak świsnął, to biedny łyk aż przysiadał do ziemi ze strachu...
Pędzono też bydło.
Krowa jakaś zacięła się — stanęła na ulicy Karola Ludwia pod hotelem Żorża i ani kroku dalej. Czaban ciągnął ją, bił — krowa ani rusz. Trwało to chwilę — aż wreszcie z tłumu wystąpił ochotnik, poszedł ku krowie z tyłu, ramieniem podparł jej pośladek tak, że twarzą przyległ do podogonia i popchnął — krowa zrobiła krok — dalej...
Lwowianin bywa usłużny z przyzwyczajenia. Tradycje austrjackie.
Prowadzono jeńców austrjackich — bezbronnych, obdartych, brudnych. Nie wiem dlaczego, nieprzyjemnie mi się zrobiło na widok i odwróciłem od nich oczy. Zauważył to jakiś oficer rosyjski i zauważył z rycerską uprzejmością:
— A la gier kom a la gier!
Sam już dziś dobrze wiem o tem...
A wieczorem w samochodzie, jadącym wolno pojawili się żandarmi rosyjscy, którzy rozrzucali proklamacje do ludu ruskiego, obiecujące wyzwolenie z pod ucisku Niemców, Polaków i żydów...
A potem przyszła jesień i posępna zima na pozycji, długie, ciemne, zimne i głodne miesiące cierpień, udręczeń i walk moralnych zupełnie innego rodzaju. O tem — kiedyindziej.


Lwów z pierwszych czasów. wojny miał duszę kobiecą.
Była to dusza dobra, zdolna do miłości, ale leniwa sercem, niepochopna do wysiłków. W normalnej sytuacji uczucie Lwowa trysnęłoby drogą prostą i naturalną i rozżarzyłoby się do wielkiego blasku — co jest rzeczą wszystkim zbiorowiskom ludzkim przyrodzoną. I samo to uczucie zdobywałoby w swym naturalnym rozwoju argumenty, któremiby swą intuicję uzasadniało.
Tymczasem — sytuacja normalna nie była.
Intuicyjnie można było znaleźć w niej wyjście przy pewnym wysiłku — zaś Lwów wysiłków takich nie lubiał.
Agitacja austrjacka, brak zmysłu historycznego, strach i groza wojny — to wszystko z łatwością mogło zdezorjentować społeczność, która ideowo ugruntowana nie była.
I wówczas ta społeczność zmieniła się w stado, z którem można było zrobić, co kto chciał, nawet dobrowolnie każąc mu oddawać swe młode.
Dusza lwowska była w panice.
Gdyby na nią były spadły jeszcze gwałtowniejsze cierpienia, byłaby może zupełnie straciła przytomność.
Ale pod okupacją wojsk rosyjskich, zabezpieczona od bezpośrednich okropności wojny, odpoczęła i poszła do siebie. Okupacja rosyjska miała formę łagodną — mimo, iż miastu wciąż przypominała jego polskość. Wiedeń odsunął się od Lwowa, bliższą stała się Warszawa.
Lwów zaczynał rozumieć...
Czy zrozumiał ostatecznie? Nie wiem...
Lecz jedno wiem:
Lwów był austrjackiem miastem i przestał niem być, był rosyjskiem i również niem być przestał. Przypuszczam, że te wielkie eksperymenty pouczyły go o tem, iż najlepiej, najciszej było mu w tych nielicznych dniach, kiedy nie było ani jednych ani drugich... A aczkolwiek na krótki czas, przecież przekonał się, że to jest możliwe...
A także pojął, jakim jest właściwie — i niezmiennie.






  1. Patrz tegoż autora „Legjony Piłsudskiego“ w „Bibljotece Ludowej Polskiej”, wydanie Władysława Karpińskiego i S-ki.
  2. Należy odróżniać tyrolskich strzelców cesarskich (Tiroler Kaiserjaeger) od tyrolskich strzelców krajowych (Tiroler Landesschützen). Pierwsi tworzą cztery pułki 4-bataljonowe i stanowią odrębny korpus, mający własne przywileje, tak na przykład zamiast sztandarów mają żłóte trąbki na kijach, muzyki ich zamiast aaustrjackiego hymnu cesarskiego grają „Andrea’s Hofer-Lied“, tempo marsza tych pułków jest znacznie żywsze, pióra na kapeluszach złamane, zsunięte na łopatkę jak u włoskich „bersaglierów“. Tyrolscy strzelcy krajowi dzielą się na pułki trzybataljonowe i nie są wojskami wyborowemi — pierwszej linji, przeciwnie, liczą się do obrony krajowej. Dziś przypuszczalnie ta ostatnia różnica zatarła się.
  3. Lwowianin wymawia „paczy“.
  4. Oczywiście „w torniszczy“.
  5. „accusativus leopoliensis“.
  6. Kiedy tę książkę pisałem, pracowałem w redakcji „Słowa Polskiego“. Było to podczas okupacji Lwowa przez wojska rosyjskie. Ze względu na trudną, poniekąd i drażliwą sytuację pism innych kierunków politycznych, pism bądź co bądź polskich, nie chciałem wspominać o rzeczach dla nich nieprzyjemnych zwłaszcza, że wyglądać to mogło na wychwalanie „własnego gniazda“. Dziś jednak, kiedy niektórzy agenci austrjaccy z Galicji pozwalają sobie na różne oszczercze wycieczki przeciw rzekomo „wznowionemu podczas okupacji „Słowu Polskiemu“, muszę zaznaczyć, iż „Słowo Polskie“, nie będąc nigdy przez nikogo zawieszonem, nie było też nigdy wznowionem. Przeciwnie, w przeddzień wkroczenia wojsk rosyjskich do Lwowa, właśnie jedyne „Słowo Polskie“ wyszło, podczas gdy inne pisma ukazały się na mieście dopiero późnym wieczorem i to nie wszystkie. Zmuszone po wybuchu wojny do kursu austrjackiego „Słowo Polskie“ przecież umiało w zręczny sposób informować czytelnika, dając mu przynajmniej do myślenia, iż nie wszystko jest tak, jakby to informacje wiedeńskie mieć chciały, i ta działalność „Słowa Polskiego“ w pierwszych dniach okupacji rosyjskie! była należycie oceniona i zrozumiana przez społeczeństwo. Ambicja zawodowa każe mi tu stwierdzić, iż mimo, że redakcja „Słowa Polskiego“ rozbiegała się czasami, red. Wasilewski zawsze trwał na swem stanowisku tak przed okupacją rosyjską, jak i podczas niej, zwłaszcza, gdy bezwzględnie i z całą stanowczością w cenzurze rosyjskiej bronił interesów prasy lwowskiej. Tu też stwierdzam, że po klęsce austrjackiej kurs swój zmieniły najzawzięciej ongiś austrofilskie pisma jak np. „Wiek Nowy“.
  7. Wojskowe władze austrjackie zaraz po rozpoczęciu formowania legji wschodniej, chciały ją rzucić na front. O sprzeciwieniu się formowaniu wojsk polskich i myśleć nie można było — raz dlatego, że sprzeciwiało się to tradycji walki zbrojnej o wolność, powtóre, że rząd nie byłby na to pozwolił, po trzecie zaś, ponieważ na wypadek zwycięstwa Austro-Niemiec, tego rodzaju formacje mogły być potrzebne. Z początku tedy należało starać się przedewszystkiem o to, aby tej młodzieży nie rzucono w bój i nie wybito, — co jej we Lwowie groziło. W tym celu wyprowadzono ją ze Lwowa do Galicji zachodniej, zaś tam, gdy zrozumiano niewłaściwość walki po stronie Austro-Niemiec, legję rozwiązano, co znów miało znaczenie demonstracji politycznej, ratującej równocześnie młodzież od zguby. — Przyp. autora. Kijów. 1917.
  8. 15 wiorst od Lwowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.