W polskiej dżungli/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV.
W WIOSCE POLESKIEJ.

Po wyruszeniu Stacha na polowanie, Olek wsiadł do kajaka i, zabrawszy wędki, popłynął do jeziora Wyganowskiego.
Przed powrotem jego Jurek z Marynią zwiedzali wioskę. Mieszkańcy zapraszali ich do swych „haspod“, wypytywali o Warszawę i jej życie, śmiesząc nieraz gości, pytaniem:
— Czy Warszawa większa jest od Łohiczyna albo Brześcia?
Marynia spostrzegła, że te zabawne pytania zadawali wyłącznie ludzie starzy, gdy tymczasem młodzież i dziatwa, choć nic nie mówiła, uśmiechała się jednak pobłażliwie i chytrze.
Szkoła polska zrobiła już swoje i zmieniła szybko duchowe oblicze ludności:
— Za lat dwadzieścia nie będzie tu nikogo, ktoby nie umiał czytać — pomyślała dziewczynka.
Z rozmów z Poleszukami Jurek wywnioskował, że główną troskę ich stanowi bydło. Dla niego szukają oni nowych łąk; zdobywając siano, wdzierają się na swoje grząskie „nietry,[1] hała i biele“[1], koszą siano, składają je w stogi, które po zimowych drogach, gdy zamarzną topieliska, jeziora i potoki, zostaną zwiezione do wsi i złożone na suchych pagórkach lub na „podokach“[2]. Wiele też trudów wymaga obrona stad przed wilkami i szukanie krów, rozpierzchłych po bagnach. Pola orne — drobne i biedne nie dają dostatecznej ilości zboża, dlatego też Poleszucy wolą kupować mąkę lub ziarno, zarabiając pieniądze pracą w lasach rządowych i prywatnych, robotami na szosach i przy naprawie kanałów, rybołówstwem, bartnictwem i flisactwem.
Kobiety dużo czasu i wysiłku poświęcają zagonom, zasianym lnem, a potem — trzepaniu kądzieli, przędzeniu i tkactwu. Pod wpływem Polaków zaczynają już też zajmować się ogrodownictwem i hodowlą drzew owocowych, co niedawno jeszcze zupełnie tu nie było znane.
Za wioską, na nagim pagórku stała stara, krzywa sosna dziuplasta z kilkoma na niej barciami. Dokoła drzewa widniały pochylone w różne strony cienkie, czarne krzyżyki. Tak wygląda cmentarz poleski, gdzie tylko krzyż mówi o tem, że ktoś, kto już zakończył swój ciężki żywot na tej ziemi bagiennej, śpi w niej, uspokojony na wieki. Na niektórych mogiłach leżały obciosane nakształt chatek kłody sosnowe z krzyżykiem na nich i okienkiem.
Sołtys, uśmiechając się pobłażliwie, objaśnił Jurka, że są to „naruby“, w których, jak twierdzą najciemniejsi Poleszucy, przebywają dusze nieboszczyków.
Marynia i Jurek na każdym kroku podziwiali przemyślność Poleszuków. Umieli bowiem leśno-bagienni ludzie zużytkować wszystko, co dawała ich ziemia. Baby zbierały „mannę“ — ziarna rośliny łąkowej, z której gotowano kaszę; szukały młodych pędów tataraków, słodkich korzeni różnych roślin — ulubiony przysmak dzieci i młodzieży; sączyły słodki sok — „oskołę“ z brzóz; kwasiły borówki, czernice, łochynię, żórawiny i dzikie jabłka; robiły zapasy orzechów i grzybów; suszyły i soliły ryby... — setki nieznanych sposobów i tylko tu używanych prowjantów dopomagały gospodyniom poleskim w walce z głodem.
Umiały też one walczyć z chorobami, o czem świadczyły rozwieszone w „kleci“[3] pęki ziół leczniczych i „czarownych“; sadło borsucze — podobno najskuteczniejszy lek na łamanie w kościach, oraz święta, „cudowna woda“, przywieziona z dalekich nieraz miejscowości, przechowywane były w szafkach na pokuciu, za obrazami.
Mężczyźni wykorzystali wszelkie zniekształcenia drzew, aby użyć je na zrobienie zydelka, nóg do stołu, obramowania wrót, stojaków przy budowie nowej chaty, ramy pługa, obrzeża i zębów brony. Z drzewa robili niemal wszystko, co potrzebne jest w gospodarstwie, — naczynie, łyżki, kadzie, koryta, łodzie, wozy, koła, sochy, obuwie i powrozy.
Jurek przekonał się, że Poleszucy, odcięci od świata ogromem swych bagien, lasów i sieci rzecznej, przystosowali się oddawna do warunków swego kraju i potrafili przetrwać w nim całe wieki, niezmiernie ciężkie nieraz i burzliwe.
Idąc przez wioskę, Marynia spotkała posterunkowego. Miał smutny wyraz twarzy. Szedł z karabinem przez ramię i prowadził obok siebie rower. Ukłonił się dziewczynce i przeszedł, westchnąwszy ciężko. Coś tknęło Marynię. Zatrzymała się i spytała go:
— Jedzie pan? Czy daleko?
— Niebardzo! — odpowiedział cichym głosem. — Do wsi Kraje. Chłopi pochwycili tam cygana-koniokrada. Dziś nie na rękę mi ten wyjazd!...
Znowu westchnął i zacisnął wargi.
— Coś panu dolega, widzę! — zauważyła Marynia.
— Jestem zdrów, ale żona mi zachorowała i muszę pozostawić ją samą bez opieki...
Dziewczynka namyślała się przez chwilkę.
— Niech pan jedzie spokojnie, — powiedziała. — Ja się zaopiekuję panią.
— Dziękuję! — zawołał ucieszony posterunkowy i zanim Marynia się spostrzegła, pocałował ją w rękę.
Pożegnawszy policjanta, poszła natychmiast odwiedzić chorą. Młoda, blada kobieta leżała na tapczanie. Choć szczelnie przykryta ciepłym kożuchem baranim, dygotała jednak z zimna.
— Co pani jest? — spytała dziewczyna. — Przyszłam, aby pomóc i zaopiekować się panią, zanim nie powróci mąż pani...
Odpowiedziała z trudem, bo dreszcze zmuszały ją dzwonić zębami:
— Lekarz w Łohiszynie powiedział mi, że mam febrę... Miałam kilka proszków chininy, ale już się skończyły, i znowu jest mi gorzej. Gorączka, dreszcze...
— Niech pani poczeka chwilkę, wnet powrócę z lekarstwem i jakoś będziemy sobie radzić na te dreszcze — powiedziała Marynia i wybiegła z izby.
Przyniosła wkrótce apteczkę i poradnik. Długo czytała rozdział o febrze i kombinowała coś. Potem zagotowała wodę w imbryku i, napełniwszy wrzątkiem butelkę, położyła w nogach chorej kobiety.
— Teraz przyrządzę dla pani napój z kwiatu lipowego i suszonych malin, a po potach, zmieni pani bieliznę i łyknie sobie porządną dawkę chininy. Musi pani wyzdrowieć i być wesołą na powrót męża! — mówiła dziewczynka, uśmiechając się do młodej kobiety i grożąc jej paluszkiem.
Zaśmiała się po chwili i dodała proszącym głosem:
— Niech pani nie zrobi mi zawodu! Za dwie godziny powinno się pani polepszyć, bo inaczej w łeb weźmie cała moja powaga lekarska!...
Napoiwszy chorą i otuliwszy ją szczelnie kożuchem, Marynia poradziła jej usnąć, a sama wyślizgnęła się cichutko z izby i poszła do domu, aby pomóc sołtysowej w gospodarstwie. Gdy potem powróciła do swej pacjentki, ta spała mocnym snem. Obudziwszy ją, podała jej suchą bieliznę, okryła lżejszym kocem i dała dwa proszki chininy.
Policjant, powróciwszy popołudniu, nie poznał swojej żony. Dreszcze ustały, znikła szara bladość na twarzy, oczy straciły niezdrowy blask. Młoda kobieta czuła się znacznie silniejszą i powitała męża wesołym okrzykiem.
Posterunkowy przyszedł do chaty Krajnowiczów i gorąco dziękował dziewczynce za pomoc. Marynia zaopatrzyła go w kilka proszków chininy i poradziła mu, aby czemprędzej wystarał się o większą ilość tego jedynie bodaj prawdziwie skutecznego środka na febrę.
Wizyta policjanta miała niespodziewane zupełnie następstwa.
Sołtysowa bowiem pobiegła do sąsiadki opowiedzieć o „cudownem“ uzdrowieniu chorej żony posterunkowego, ta zaś z kolei odwiedziła kilka innych kumoszek, które natychmiast rozniosły po całej wiosce ciekawą i ważną nowinę.
W półgodziny potem przed domem sołtysa stała długa kolejka kobiet i mężczyzn. Przyszli ze swemi bólami i chorobami, prosząc o poradę i lekarstwa.
Z wielkim trudem udało się Maryni wytłómaczyć, że nie jest lekarką, ale to nie bardzo pomogło, bo musiała dać każdemu — jakiś proszek, lub krople.
Przywlókł się do niej nawet pastuch z olbrzymim kołtunem.
O takiej chorobie dziewczynka nigdy nie słyszała, więc na widok straszliwego dziada o siwej, powichrzonej czuprynie, zbitej w obrzydliwe kłaki, przeraziła się i nie wiedziała co ma począć.
Na szczęście wyręczył ją stary Krajnowicz, który zatupał nogami i krzyknął groźnie na pastucha:
— Wynoś się stąd, Sidorze! Co ci może pomóc panienka, kiedy jesteś głupi i ciemny? Tyle razy mówiono ci — zgól sobie te kłaki ze łba, wymyj się porządnie mydłem i wtedy odrazu będziesz zdrów!
— Aha, aha! — zamruczał pastuch. — Jak się ogolę, to mnie tegoż dnia na „pohost“[4] zaniosą!
Jeden z synów sołtysa, posłyszawszy to, parsknął śmiechem i zawołał:
— Dobrze ojciec powiedział, że jesteście głupi i ciemny! Jeżeli nie chcecie łba ogolić, to łaźcie sobie z waszym kołtunem, ale panience i nam głowy nie zawracajcie tym „pohostem“, bo i tak nie uwierzymy!
Stary pastuch odszedł, mrucząc gniewnie.
— Jureczku — szepnęła dziewczyna, dotykając dłoni brata. — Jedźmy jutro dalej, bo inaczej — apteczka moja opustoszeje; tymczasem, kto wie, co nas jeszcze czeka...
— Jutro popłyniemy dalej — na jezioro Wyganowskie i na rzekę Szczarę — odpowiedział cicho. Jednocześnie pomyślał ze smutkiem, że tę piękną drogę wodną z Czarnego Morza do Bałtyku skazali na zamarcie Litwini, zamykając swoją granicę.





  1. 1,0 1,1 Nietry, biele — różne rodzaje łąk, czasem niedostępnych.
  2. Podoki — pale z pomostem na nich.
  3. Osobny budynek, gdzie się przechowuje odzież, przędza i najdroższe dla Poleszuków rzeczy.
  4. Cmentarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.