W polskiej dżungli/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy nazajutrz turyści ładowali kajaki, na brzeg wylegli wszyscy niemal mieszkańcy wioski. Jurek zwrócił na to uwagę Maryni, szepnąwszy do niej:
— Widzisz, siostrzyczko, jak to dobry uczynek budzi wdzięczność i uznanie? Myślę, że ludzie zbyt mało posługują się tą tak potężną siłą. Przeważnie starają się pokazać swoją wyższość i władzę, co zamiast przyjaznych uczuć, powoduje strach, a nawet odrazę... Twoja wczorajsza praktyka lekarska zjednała nam całą wioskę i, gdy będziemy przez nią powracać, znajdziemy tu szczerych przyjaciół!
Dziewczynka słuchała brata uważnie, ale w pewnej chwili dobiegły ją pełne zachwytu słowa młodzieży wiejskiej, otaczającej Wyzbickiego i przyglądającej się jego karabinkowi.
Roześmiała się filuternie i cichym głosem powiedziała:
— Niektórzy z Poleszuków wdzięczni są nam za lekarstwa, ale są i tacy też, którzy z podziwem i szacunkiem spoglądają na Stacha za jego celne oko...
Jurek uważnie przyjrzał się siostrze, jakgdyby w obawie, że dostrzeże na jej opalonej twarzyczce przykry grymas zawiści. Dziewczynka jednak miała oczy pogodne, roziskrzone wesołością i zadowoleniem.
Pożegnawszy Krajnowiczów, posterunkowego z żoną i cały tłum gospodarzy wiejskich, turyści popłynęli na północ, przecinając bezleśną równinę błot Sosny i Hała.
Nad głowami ich przelatywały ze świstem kaczki, z brzegu zrywały się kuliki i czajki, wysoko nad gąszczem traw, krzaków i trzcin krążyły drapieżne ptaki, co chwila wpadając w haszcze, aby porwać zdobycz. Nad kałużami trzepotały się rybitwy, pokrzykując cienko i chciwie. Wypłynęli wreszcie na przestwór jeziorny i skierowali kajaki ku wschodniemu, lesistemu brzegowi.
Jurek zrobił kilka zdjęć malowniczych zakątków i rybaków, wyciągających długi niewód.
Na północnym brzegu jeziora Wyganowskiego, dostarczającego wody do kanału, chłopcy wyciągnęli kajaki na nieduży skrawek piasku, postanowiwszy spędzić tu kilka godzin, zanim wpłyną do tej części kanału, która łączyła jezioro z dużą rzeką Szczarą.
Olek rozpalił ognisko tuż nad wodą, lecz ledwie buchnęły pierwsze wężyki płomieni i słup dymu podniósł się nad drzewami, przybiegł zdyszany gajowy, krzycząc zdaleka:
— Co za ludzie? Nie wolno tu palić ogniska!
Jurek opowiedział mu, że są turystami, że wiedzą, jak należy obchodzić się z ogniem, więc żadnej szkody nie zrobią.
Gajowy uspokojony nieco objaśnił chłopców, że znaleźli się w lasach, należących do prywatnej posiadłości Rzepichów.
W pobliżu jeziora pracowali drwale. Wszędzie widniały sągi drzewa opałowego, stosy wykarczowanych pni i ułożone w klatkę, suszące się belki i podkłady kolejowe.
— Jak skończymy poręb, zaczniemy sadzić ziarna sosnowe, aby bór tu wyrósł — mówił gajowy, z rozczuleniem patrząc na duży imbryk, do którego Marynia wrzucała właśnie sporą szczyptę herbaty.
Dziewczynka zauważyła łakome spojrzenie gajowego i zaprosiła go na skromny posiłek.
Podziękował radośnie, zdjął czapkę i strzelbę powiesił na sęku.
Chrupiąc suchą kiełbasę i głośno pociągając herbatę, rozgadał się obszernie o tem, co się robi w lasach.
Opowiadał i pił herbatę kubek po kubku, dmuchając na gorący płyn i rękawem wycierając mokre wąsy i pot z czoła.
Po śniadaniu Jurek nakręcił kilkanaście metrów filmu, zrobiwszy zdjęcia pracujących drwali i „spuszczanych“ drzew, podpiłowanych lub podciętych siekierami.
Młody drwal, wyrąbujący wpobliżu korzenie olszyny, zaczął śpiewać na wesołą nutę:
„Maksim stary, borodaty
Ispużawsia, uciok z chaty.
Szczoż to, dzietki, za prokuda?
Ohoń horyt — wielika czuda![1]
Koło godziny drugiej młodzi podróżnicy ruszyli dalej i wpłynęli wkrótce do kanału, prostą linją biegnącemu ku Szczarze. Widniały tu wszędzie ślady wojny, która tak bardzo zniszczyła wielkie dzieło Ogińskiego.
Ten odcinek przebiegał las, zdobiący brzegi kanału aż do połączenia jego ze spławną rzeką Szczarą — dopływem Niemna. Rzeka żłobiła sobie koryto w bagnistej, bezleśnej nizinie, śród iłów czarnych i torfowisk. Krajobraz ten, dobrze już znany turystom, nie pociągał ich ku sobie.
— Szkoda, że właściwie niema poco płynąć aż do Niemna — krzyknął wreszcie Jurek, obejrzawszy się na przyjaciół. — Dawniej to moglibyśmy dotrzeć do łach bałtyckich, poszukać na nich bursztynów, ale teraz Litwini nas nie przepuszczą. Sadzę, że lepiej zaniechać dalszej jazdy.
— Zapewne! Miejscowość nudna i jednostajna — podtrzymali go koledzy. — Powracajmy! Będziemy dobrze machać i przed wieczorem możemy zdążyć do naszego sołtysa!
— Jeżeli tak postanawiamy, to należy wprzód wypocząć trochę i ze świeżemi siłami ruszyć całą parą — powiedział Jurek.
Znalazłszy przy brzegu trochę piasku, wyłaniającego się z wody, zatrzymali się tu i wyszli z czółen. Na piasku słońce przypiekało, więc, przebrawszy się w krzakach w kąpielowe ubrania, wskoczyli do wody, a potem suszyli się i wygrzewali na małej łasze.
Upał zmożył ich. Jeden po drugim zaczęli drzemać. Usnęła też Marynia. Nad rzeką, płynącą powolnie i bez plusku, panowała cisza. Para żółtych pliszek sfrunęła na piasek lecz, spostrzegłszy ludzi, odleciała.
Pierwszy obudził się Stach.
Z uczuciem niewytłómaczonej trwogi podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Spostrzegł, że słońce stało już nisko, a więc należało spieszyć się z odpłynięciem.
Jakieś nieznane odgłosy dobiegły nagle uszu chłopca i zaniepokoiły go.
Daleki trzask, przerywany co chwila głuchem wyciem, przeraźliwe krakanie wron i jęki czajek — rozlegały się na prawym brzegu rzeki.
Stach zerwał się z piasku i rozejrzał się.
O jakie dwa kilometry od brzegu, z poza wysokich zarośli i gęstego olszyńca podnosił się słup czarnych i żółtych dymów. Czerwone połyski przerywały się przez ich ciemną zasłonę. Zgiełkliwa chmara wron miotała się nad krzakami; dwa bociany, zapewne odurzone dymem, to wzbijały się wysoko, to opadały nagle ku ziemi...
— Wstawajcie! Wstawajcie! — krzyknął Stach. — Gdzieś się widocznie pali!
Wszyscy powskakiwali natychmiast i wpatrywali się w pląsające woddali szkarłatne języki ognia, snopy iskier i czarną płachtę dymu, ponuro sunącą nad bagnem.
Stali długo bez ruchu, przejęci groźnym widokiem pożaru.
— Już późno! — zauważył Olek. — Musimy się śpieszyć, jeżeli nie chcemy, żeby pocięły nas dziś komary, bo już zaczynają.
Nie czekając odpowiedzi, ruszył ku kajakowi. Nikt jednak nie poszedł za nim. Stali zgnębieni i pogrążeni w myślach, żądających szybkiego postanowienia.
— Co tam! — zawołał raptownie Stach Wyzbicki. — Musimy biec z pomocą, bo tam zapewne pali się jakaś zagroda chłopska!... Wydaje mi się, że słyszę nawet szczekanie psa i ryk bydła...
— Biegnijmy na pomoc! — niezwykle donośnym i brzmiącym jak dzwon głosem krzyknął Jurek i, porwawszy siekierę i bosak z hakiem, wpadł w zarośle olszowe.
Stach i Marynia pędzili za nim, przedzierając się przez krzaki. Na szczęście gruba warstwa mchu i zbity gąszcz wełnianek pokrywał bagno, więc posuwali się szybko, nie zapadając w grzązawisko.
Malewicz, posłyszawszy okrzyk kolegi, obejrzał się. Cała gromadka znikała już za ścianą krzaków.
Nagły wstyd i rozgoryczenie owładnęły chłopcem. Z wściekłością uderzył się dłonią w czoło i coś burknął sobie pod nosem, oglądając się w zakłopotaniu i jeszcze się wahając.
Trwało to jednak krótką chwilę, bo Olek pochylił się nad kajakiem, wyciągnął bosak, sznur i siekierę i już wskoczył na brzeg, lecz powrócił i zaczął wyrzucać na piasek bagaże Gruszczyńskich.
Znalazł wreszcie, czego szukał. Zacisnąwszy pod pachą skrzynkę z apteczką, popędził za przyjaciółmi. Dogonił ich prędko i biegł obok, nie patrząc na nich i nic nie mówiąc.
Wreszcie posłyszał zdyszany głos dziewczynki:
— Ach, jak to dobrze, żeś zebrał apteczkę! Biegłam i myślałam o niej... Przyda się tam zapewne...
Z wdzięcznością spojrzał Olek na Marynię i uspokoił się znacznie.
— Może nie spostrzegli, że nie chciałem śpieszyć z pomocą? — pytał siebie w duchu, bojaźliwie spoglądając na surowe, przejęte twarze kolegów.
— Oddaj mi, Olku, skrzynkę, bo masz inne rzeczy do dźwigania! — zawołała dziewczynka i wyciągnęła do niego rączkę.
Malewicz potrząsnął głową i mruknął:
— Doniosę sam — nie jest to ciężkie...
Niedaleko od gęstych oczeretów, gdzie Myszanka wpada do Szczary, paliła się duża, kryta trzciną stodoła. Płonące żagwie, rozrzucając czerwone węgle, przenosiły się nad słomianemi strzechami chaty, kleci i innych zabudowań samotnej zagrody wieśniaczej.
Palił się już stojący wpobliży płotu wysoki, stary krzyż; małe drzewka owocowe, zwarzone buchającym żarem, opuściły żałośnie gałęzie i roniły sczerniałe liście. Strzecha kleci dymiła się już, grożąc nieuniknionem zapaleniem się, jak również obora, od krokwi do ziemi otulona snopami suchych trzcin.
Jakaś starucha o rozwichrzonych włosach i nieprzytomnych oczach, wykrzykiwała cienkim głosem niezrozumiałe słowa zaklęć i rzucała w stronę ognia jakieś pióra i zioła.
Wysoki, przygarbiony Poleszuk stał przed domem i w osłupieniu przyglądał się pożarowi, który miał pochłonąć całe jego mienie. Żona jego, siedząc na ziemi, wyła rozpaczliwie i zawodziła, powtarzając w kółko:
— Młoda... łaciasta krowa — karmicielka!...
Czworo drobnych dzieciaków płakało, stojąc na uboczu i przyciskając się do siebie, jak stadko przerażonego ptactwa.
W tej samej chwili nadbiegł Jurek Gruszczyński z kolegami i siostrą.
Poleszucy byli tak zgnębieni i zrozpaczeni, iż, zdawało się, nie spostrzegli nawet przybycia obcych ludzi. Oprzytomnieli dopiero, gdy Stach podbiegł do chłopa i wstrząsnął go za ramię.
Ten spojrzał na niego mętnym wzrokiem i wydał nagle rozpaczliwy krzyk:
— Gore!... Gore!
Odpowiedziały mu głośniejsze zawodzenia kobiety.
Stach wraz z Olkiem odprowadzili Poleszuka na stronę i krzyknęli mu do ucha:
— Dawajcie wiadra, drabinę i każcie żonie, dzieciom i tej staruszce, aby nosiły wodę, a prędzej, prędzej!
Chłop oprzytomniał wreszcie i biegł do chaty, wołając na żonę i dzieci.
Wkrótce całą gromadką pędzili już do rowu po wodę. Tylko starucha nie ruszyła się z miejsca. Wymachując rękami i potrząsając siwemi kudłami, wydawała dziwne okrzyki i dalej rozsiewała zioła.
Jurek obiegł dokoła całą zagrodę i przekonał się, że stodoły uratować nie udałoby się nawet straży ogniowej i że słomiana obórka musi zapalić się lada chwila.
Kazał więc polewać dymiącą się ścianę, a sam z Olkiem hakami bosaków zdzierał z niej pęki trzcin i słomy.
— Maryniu, kieruj noszeniem wody, żeby nie było żadnej przerwy! — krzyknął Jurek do siostry — a ty, Stachu, pomagaj nosić wiadra i popędzaj!...
Na strzechę obory spadł nagle duży, palący się snop trzciny. Cały budynek odrazu stanął w ogniu.
— Krowa moja, krowa! — zawyła Poleszuczka. — Cielić się miała, w obórce leży...
Olek spojrzał na ogarnięty płomieniem budyneczek i, zasłaniając twarz rękami, rzucił się do drzwi. Szarpnął i wbiegł do środka, widząc wdzierające już do wnętrza ogniste żądła. Łaciasta krowa stała, drżąc i chrapiąc, a obok niej leżał dopiero co urodzony cielak, taki sam łaciasty, jak matka. Olek popychał krowę ku wyjściu, lecz trzęsła łbem i upierała się z całej siły.
Już dym wypełnił oborę; od gorąca chłopakowi skręcały się włosy i dymiła bluza, gdy Olek wpadł na pomysł. Schylił się i, uniósłszy na rękach cielaka, wypadł na dwór. Krowa z żałosnem myczeniem biegła za nim.
Chłopcy poczęli rozwalać palącą się oborę, a szczątki jej polewać wodą i zasypywać piaskiem. Cały swój wysiłek skierowali teraz na kleć, obficie zlewając ją wodą i zdzierając słomę ze strzechy.
Mały synek Poleszuka przybiegł właśnie, dźwigając ciężkie wiadro. Czekał, aż Jurek, stojący na dachu, weźmie je, rzuciwszy mu sznur.
Nagle głośny wybuch rozległ się w stodole i zagłuszył wycie ognia i trzask palącego się drzewa. Płonąca belka i kilka snopów trzcin wyleciało w powietrze i, spadając przygniotło małego Poleszuka. Chłopak, krzycząc rozpaczliwie i płacząc, próżno usiłował wygramolić się z pod płonących kawałków drzewa.
Spostrzegł to Olek, pracujący na szczycie kleci. Nie myśląc o sobie, jednym susem zeskoczył na ziemię, gołemi rękami odrzucił belkę i, szarpnąwszy ku sobie chłopca, wyciągnął go z ognia. Paliły się już na nim włosy i dziurawa świtka matczyna.
Olek, nic nie mówiąc, rękami zagasił na malcu ubranie i, zaciskając zęby, jął wdrapywać się na strzechę, gdzie pracował Jurek, pokrzykując rozkazującym głosem:
— Wody! Wody!
Wreszcie stodoła runęła. Ujrzawszy to, Gruszczyński zawołał do Poleszuka:
— Dawajcie łopaty, rydle i wszystko, co macie do kopania! Usypmy dokoła zgliszcz wał z piasku i ziemi!
Długo jeszcze pracowali ludzie, walcząc z ogniem, ale już o zmroku pożar został ugaszony, tlejące belki i trzcinę zasypano ziemią i piaskiem. Stanęli wreszcie okopceni, poparzeni i zziajani. Poleszucy cisnęli się do niespodziewanych zbawców.
— Gdyby nie wy, panoczki, cały chutor poszedłby z dymem! — wołał chłop, głośno chlipiąc.
— Wyście to wyprowadzili moją krówkę! — Przepadlibyśmy bez was... — wtórowała mężowi baba, zanosząc się od płaczu.
Jurek nie wiedział, jak uspokoić wzruszonych wieśniaków, i spojrzał na przyjaciół.
Uderzył go niezwykły wyraz na wesołej zwykle twarzy Malewicza. Chłopak miał poparzone czoło i policzek, spalone włosy, w oczach zaś i w wykrzywionych wargach — cierpienie.
— Co ci jest? — spytał Olka, z niepokojem przyglądając się przyjacielowi.
— Coś mi się z nogą zrobiło, gdym zeskakiwał z dachu, — no, i bolą mnie popalone ręce — odpowiedział cicho.
— Marynia opatrzy cię natychmiast — zawołał Jurek i podszedł do siostry, która uspokajała płaczącego malca z opalonem uchem i podbródkiem. Nakładała mu właśnie plaster z żółtej maści lnianej i zwijała bandaż.
— Maryniu śpiesz się, bo z Olkiem źle jest — szepnął do dziewczynki. — Zdaje mi się, że zwichnął sobie nogę i strasznie się poparzył!
— Zaraz skończę opatrunek i przyjdę! — odpowiedziała zaniepokojona.
— Śpiesz się! — powtórzył Jurek. — Obawiam się, że Olek poważnie się skaleczył, a twarz i ręce ma w bąblach i ranach...
Marynia starannie obandażowała małemu Poleszukowi głowę i, widząc, że przestał płakać, czemprędzej pobiegła na podwórze, gdzie na przyzbie siedział Olek.
Dziewczynka obejrzała rany przyjaciela. Była przekonana, że są to zwykłe i wcale niegroźne oparzenia. Już wiedziała, jak w podobnych wypadkach postępują lekarze, więc omyła rany oliwą i, osuszywszy je watą, nałożyła grubą warstwę żółtej maści, kojącej ból i przyspieszającej gojenie się poparzonej skóry. Po nałożeniu bandaży przystąpiła do zbadania stopy Olka. Chłopcy ściągnęli mu but. Malewicz miał nogę opuchniętą w kostce. Przy nacisku i najlżejszym choćby ruchu czuł tak ostry ból, że aż syczał i zgrzytał zębami.
— Przecież po skoku z dachu mogłeś jeszcze chodzić? — spytała mała lekarka, zajrzawszy przedtem do poradnika.
— Bolała mię bardzo, ale mogłem jeszcze stąpać na niej — odpowiedział Olek przez zaciśnięte zęby.
Dziewczynka ucieszyła się i zawołała:
— Lekarz, który ułożył podręcznik, pisze, że skoro staw jest czynny, — znaczy, że niema zwichnięcia. Zapewne wyciągnąłeś i nadwyrężyłeś ścięgno, bo tak właśnie stoi w książce. Zobaczymy teraz, co trzeba robić, aby ulżyć choremu! Aha!... Tak! Tak! Już wiem... Stachu, przynieś mi kubeł zimnej wody!
Marynia zajodynowała opuchniętą kostkę, przez pewien czas robiła zimne okłady, poczem nałożyła okład ogrzewający pod ceratką i grubym bandażem.
— To już i wszystko, co mogę zrobić, nie szkodząc choremu... — westchnęła dziewczynka. — Żałuję, że nic a nic nie znam się na lecznictwie! Ileż to można dobrego zrobić ludziom, będąc lekarzem! Jednak, chociaż nic nie wiem i robię to tylko, co stoi wydrukowane w poradniku, oświadczam, że Olek musi poleżeć conajmniej dwa dni.
Poleszucy ledwie posłyszeli te słowa, rzucili się do Maryni, prosząc ją, aby chory i wszyscy ich dobrodzieje pozostali w chutorze.
— Niedużo nam zapasów pozostało po spaleniu się stodoły...
— Ale, ale! — coś sobie przypomniawszy, zawołał Jurek. — Co to trzymacie w stodole, że tak buchnęło?
— Ach! — machnął ręką Poleszuk. — Płynął tu jakiś inżynier motorówką i pozostawił blaszankę z benzyną na powrotną drogę... Ona to tak strzeliła głośno... Ale zostańcie u nas, panienko, i wy, panicze! Pójdziemy sobie na Szczarę z niewodem, to i będzie co jeść... a i w kleci jeszcze pełny worek mąki pozostał...
Cała kompanja wkrótce już rozmieszczała się w chacie, wygodnie ułożywszy Olka na szerokiej ławie, Marynia, wydobywszy wszystkie zapasy, zaniosła je kobietom, krzątającym się już koło pieca. Poleszuk, gwizdnąwszy na psa, poszedł na hało szukać rozpierzchłego bydła.
Jurek wyszedł na dwór. Czarne chmury wisiały nisko nad ziemią. Cisza, jaka zwykle poprzedza burzę, przytłoczyła wszystko dokoła. Potrzaskiwały przysypane piaskiem węgle na pogorzelisku, cykały nietoperze, pokrzykiwały kaczki w szuwarach. Wkrótce już dobiegły dalekie odgłosy grzmotu, błysnęło kilka razy gdzieś za czarną zasłoną chmur i nagle spadł ulewny deszcz, jakgdyby sama natura usiłowała zagasić resztki tlejących trzcin i zmyć ślady ognia.
Potoki wody wylewały się na ziemię i w jednej chwili zamieniły podwórze w jezioro z pływającemi na jego powierzchni zwęglonemi deskami i snopami zrzuconej z dachów słomy.
Jurek powrócił do chaty.
Stach spał na „leżance“ przy piecu. Spała też na ławie za „kotarą“ z prześcieradła zmęczona Marynia i tylko Olek leżał z otwartemi oczyma.
Słaby płomyk małej świeczki ledwie oświetlał izbę.
Gruszczyński pochylił się nad przyjacielem i pytającym wzrokiem przyglądał mu się.
— Boli mię noga... — syknął Malewicz. — Ale to nic, jestem sprawiedliwie ukarany...
— Ukarany? — powtórzył zdziwiony Jurek. — Zaco?
Olek westchnął i, spuściwszy oczy, szepnął:
— Nie chciałem iść ratować tych biedaków...
— Co ty wygadujesz, Olku?! — zaprzeczył kolega. — Widziałem przecież na własne oczy, jak wyprowadziłeś z palącej się obory krowę z cielakiem, a potem ratowałeś tego malca, który zginąłby, gdyby nie twoja pomoc...
Malewicz, nie podnosząc oczu, szepnął znowu:
— Byłem obojętny na nieszczęście ludzkie i nie chciało mi się śpieszyć z pomocą tym Poleszukom, dopiero, gdy wy...
Umilkł i syknął z bólu, a może ze wstydu.
Jurek jeszcze niżej pochylił się nad nim i powiedział cichym, lecz dobitnym głosem:
— Jesteś uczciwy, bo potrafisz przyznać się do winy i naprawić ją... Polubiłem ciebie zato jeszcze serdeczniej...
Nie mógł mu uścisnąć obandażowanej ręki, więc tylko głęboko zajrzał mu w oczy.
Spostrzegłszy, że Olek ma suche usta i wypieki na policzkach, dolał mu do kubka zimnej herbaty i zaczął układać się na sianie, leżącem na podłodze i okrytem grubą, lnianą płachtą.
Pięć dni upłynęło, zanim Marynia, opiekując się Olkiem i małym Poleszukiem, oznajmiła, że chory przyjaciel może już ruszyć w dalszą drogę. Odjazd wyznaczono nazajutrz.
Przez cały czas przymusowego popasu Jurek ze Stachem nie pozostawali w bezczynności.
Widząc, że Poleszuk przystępuje do odbudowy spalonej stodoły, dopomogli mu posprzątać zgliszcza, przygotować deski i wkopać stojaki. Potem wraz z gospodynią pracowali na mokrych łąkach, gromadząc trzciny na strzechę, rozkładali je na suchej grzędzie piaszczystej, aby wyschły dobrze i zbielały.
Budowa posuwała się szybko i nowa stodoła stanęła niebawem. Dzieciaki przepadały za młodymi gośćmi i na krok nie odstępowały od nich, chciwemi oczkami śledząc, czy nie sięga któryś z nich do kieszeni po karmelek lub kawałek czekolady.
Ostatni wieczór przed odjazdem, kajakowcy spędzili z gospodarzami.
Poleszuczka co chwila pociągała nosem i ocierała łzy. Iwan milczał uporczywie, nawet dzieciaki siedziały cicho, wpatrując się w oczy nowych przyjaciół.
Poleszuk mruknął wreszcie:
— Łamię sobie głowę i nic wymyślić nie mogę!... Powiedzcie mi, panicze, jak to się stało, że przybiegliście nam z pomocą? Mówiliśmy już z żoną, że, gdyby nie wy, spaliłby się cały nasz chutor, z dymem poszedł... A potem leczyliście Michałka...
Posłyszawszy to pytanie, Olek zarumienił się i spuścił oczy.
Gruszczyński spostrzegł to, lecz udał, że nic nie widzi, i spokojnym głosem odpowiedział:
— Powiedzcie mi, gospodarzu, czy nie chcielibyście ratować nas, gdybyśmy tonęli na Szczarze?
Chłop wzruszył ramionami i odparł natychmiast:
— Ratowałbym, gdybym widział...
— Więc i my zrobiliśmy to samo — uśmiechnęła się Marynia. — Każdy człowiek powinien pomagać innemu...
Nazajutrz kajakowcy odpłynęli.
Rodzina Poleszuków długo stała na brzegu i smutnym wzrokiem odprowadzała przyjaciół, znikających już za załomem brzegu.
— Hej, na dobrych wyrosną oni ludzi... — westchnął chłop.
— Dobre mają serca, uczciwe! — wtórowała mu żona, wycierając oczy fartuchem.
Gromadka przytulonych do niej dzieci rozpłakała się, jak na komendę.
Młodzi podróżnicy nie wiedzieli i nie przeczuwali nawet tego, co o nich mówili ci prości i wdzięczni im ludzie.
Wiosłowali, zgodnym ruchem przerzucając wiosła i zbliżając się coraz bardziej ku kanałowi.
— Cieszę się, że zobaczymy znów poczciwych Krajnowiczów i tę miłą żonę posterunkowego! — spojrzawszy na brata, uśmiechnęła się Marynia, a po chwili dodała:
— Dziwne jest serce ludzkie i bardzo biedne! Cieszę się ze spotkania z sołtysem i jego rodziną, tymczasem trochę mi tęskno za tym mrukliwym Iwanem, jego zakłopotaną żoną i dziatwą... I nikt na to nie poradzi!
— A nikt! — zgodził się brat. — Wobec tego wiosłuj, Marysieńko, zostawiwszy rozmówki i smutki na później!...
Zaśmiali się oboje i zaczęli rozpędzać kajak.
Wypoczęli krótką chwilę w lesie nad jeziorem Wyganowskiem i w półgodziny potem przecinali je na żaglach, ponieważ zerwał się dość silny wiatr.
Koło godziny trzeciej, szybko przepłynąwszy jezioro i kanał na odcinku błot Hała i Sosny, turyści przybili do wysokiego brzegu wioski. Przybycia ich nikt nie spostrzegł.
Wyciągnąwszy kajak z wody, chłopcy zaczęli wyładowywać bagaże, gdy tymczasem Marynia udała się do wioski. Z chat wybiegać poczęły kobiety i dzieci, otoczyły małą lekarkę, opowiadały coś i tuż na poczekaniu skarżyły się na różne dolegliwości. Całą gromadą odprowadzili Marynię do chaty sołtysa.
Starego nie było w domu, gdyż popłynął do Telechan, zato sołtysowa rzuciła się do dziewczynki, wyściskała ją i wycałowała, wypytując o chłopców i podróż. Marynia w kilku zdaniach opisała przygodę na Szczarze i uspokoiła przerażoną babinę, mówiąc, że Olek i cała ich kompanja cieszą się jak najlepszem zdrowiem.
Niebawem nadeszli chłopcy i powitali rozgadane mieszkanki wioski.
— Dziś same baby w „siole“[2] gospodarzą! — z głośnym śmiechem zawołała sołtysowa. — Chłopy poszły na łąki trawy kosić, moi synowie to już od wczoraj na „łuhach“ robią!
Po krótkim wypoczynku podróżnicy, wypytawszy o drogę, poszli odwiedzić młodych Krajnowiczów. Idąc przez „hała“, napotykali grząskie drogi i kładki.
Wszędzie po łąkach pracowali Poleszucy, a na tak ważną w ich życiu robotę wyległy też młodsze kobiety i starsza dziatwa.
Błyskała stal, migotały mocne ramiona kosiarzy, rozlegało się dzwonienie odbijanych kos i zgrzyt ostrz o toczydła. Dobiegały słowa pieśni lub zrywające się nagle krzyki, gdy na błotnistej ziemi znajdowano gniazdo ze spóźnionemi kaczętami, lub gdy spostrzegano żmiję czy też wyskakującego z pod nóg szaraka.
Nad skoszonemi łąkami miotały się z jękiem czajki, niespokojne o swój drobiazg, nie latający jeszcze, lecz umiejący już kryć się przed wzrokiem ludzkim. Z całej, zda się, okolicy zleciały się tu bociany i nieomal deptały ludziom po piętach, szukając żeru w skoszonej trawie. Co chwila zadzierały głowy i łykały żaby, węże, myszy, ślimaki i jaszczurki. Nad łąkami na szeroko rozrzuconych skrzydłach krążyło drapieżne ptactwo i co się dało urywało bocianom, nie zwracając uwagi na ich syczenie, klekot i zabawne podskoki.
Poleszuczki urządziły już czasowe mieszkania dla swych rodzin.
Nazywały je „szatrami“.
Te sklecone z cienkich żerdzi i okryte płótnem szałasy stanowiły schronisko Poleszuków na cały czas kośby, składania i wywożenia siana.
Koło „szatrów“ widniały małe namiociki, w których stały drewniane kołyski z niemowlętami.
Dzieci i psy tkwiły tu na straży; małe dziewczynki — przyszłe matki — fartuszkami lub gałązkami odpędzały komary i bąki od śpiącego rodzeństwa.
Jurek na skraju obszernej łąki, tuż przy małym gaiku olszowym dostrzegł obu Krajnowiczów. Cała gromadka podróżników szybkim krokiem skierowała się ku nim, idąc po kładce z okrąglaków.
Młodzi Poleszucy ucieszyli się na widok znajomych i wybiegli naprzeciwko nim, wymachując słomkowemi kapeluszami.
Cały dzień spędzili podróżnicy z kosiarzami.
Roman Krajnowicz umiał opowiadać barwnie i zajmująco. Chłopcy słuchali z zaciekawieniem, gdy przypominał dawno już nieżyjących sąsiadów, którzy, poszukując łuhów kośbnych, zginęli w topieliskach.
Roman, uśmiechając się chytrze, a zarazem pobłażliwie, mówił o tem, że zabobonni Poleszucy przysięgali, iż widzieli potem zaginionych ludzi pod postacią „wodzianików“ — bladych zjaw, wyzierających z toni lub „wilkołaków“ — napastujących po nocach samotnych przechodniów.
Krajnowicze pracowali sprawnie, pięknie władając kosami, na których znali się wyśmienicie i niezmiernie wysoko cenili dobrą stal ostrz.
Marynia, nie bardzo się interesując podobnemi rzeczami, odwiedzała szałasy Poleszuków, bawiła się z dziećmi i śmiała się z bocianów, maszerujących jak na ćwiczeniach wojskowych.
Krajnowicze tymczasem dochodzili już do końca łąki, gdzie wśród sitowia kryło się maleńkie jeziorko, całe zarośnięte blademi listkami rzęsy i liljami wodnemi. Pod kosami Poleszuków pokotem kładły się trzciny. Gdy skończyli pracę, zaprosili młodych przyjaciół na skromny posiłek wieczorny i wyprowadzili ich przez bagno na drogę.
— Musimy się z wami pożegnać — oznajmiła Marynia. — Jutro opuścimy waszą wioskę...
— Znów popłyniecie kanałem? — spytali.
— Nie! — odpowiedział Jurek. — Kajaki wyślemy do Pińska wąskotorówką, sami zaś odbędziemy pieszą wycieczkę przez waszą puszczę i lasy pińskie do jeziora Pohost, a stamtąd — do kolei i pociągiem — do Pińska.
— Długo tam zabawicie?
— Jeden tylko dzień, poczem popłyniemy kanałem Królewskim. Bądźcie zdrowi! Życzymy wam powodzenia!
Uścisnęli dłonie Poleszuków i szybkim krokiem powrócili do wsi, gdzie czekał już na nich sołtys.