W polskiej dżungli/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI.
NA ŚCIEŻKACH LEŚNYCH.

Leśniczy, z którym polował na wilki Stach Wyzbicki, nie zapomniał o młodych wycieczkowiczach. Pan Warski nietylko przysłał szczegółową mapę nadleśnictwa, przez które turyści zamierzali odbyć pieszą wycieczkę, ale również listy, polecające młodą kompanję opiece leśniczych i gajowych.
Plecaki były już naładowane wszystkiem, co tylko mogło się przydać w drodze; mocne lekkie kije suszyły się na słońcu, obuwie, dobrze przepojone tłuszczem, stało w pogotowiu. Niepotrzebne w drodze i zbyteczne rzeczy sołtys podjął się dostarczyć wraz z kajakami do Telechan i kolejką wyprawić do Pińska na przystań szkolną.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na dzieło hetmana Ogińskiego i pożegnawszy Krajnowiczów, turyści ruszyli „w świat nieznany“.
Od wioski Wyganoszczy droga biegła przez lasy Wiadotupickie przez wsie Kraje i Hutka do traktu.
Mieli przed sobą około 25 kilometrów ciężkiej drogi. Od rana kropił deszcz; w powietrzu wisiała mgła.
W dość markotnym nastroju szli ścieżką leśną, odnajdując znaki, wskazane na mapie, dostarczonej im przez pana Warskiego. W kilka minut popołudnia odszukali polanę, gdzie stała leśniczówka. Zmoknięci i znużeni z radością weszli pod dach.
Leśniczy, przeczytawszy list zwierzchnika, uprzejmie przyjął gości.
Młody pan Garzycki przed dziesięciu dopiero laty ukończył szkołę i mieszkał na odludziu z matką — osobą inteligentną, niezmiernie żywą i czynną.
Pani Wanda Garzycka zagospodarowała się w puszczy znakomicie. Miała krowy, świnie i drób, żywione żołędziami; założyła ogród warzywny, a nawet inspekty; przed domem, osłonięte od zimnych wiatrów wysokiemi dębami, stały drzewa owocowe, o gałęziach, zwisających ku ziemi pod ciężarem jabłek i gruszek. Za zagrodą, na bagnistej łące zapobiegliwa i dobra gospodyni urządza staw rybny i, pokazując go, chwaliła się, że ma w nim „zatrzęsienie“ karasi i karpi.
Ponieważ Marynia lubiła gawędzić o sprawach gospodarskich, pani Wanda wzięła dziewczynkę pod swoją opiekę i usta im się nie zamykały.
— Muszą państwo zostać u nas na dłużej! — przekonywała gości pani Garzycka. — Marysieńka ma wygląd zmęczony. U nas wypocznie znakomicie, a z waszej znów strony będzie to miłosierny uczynek, gdyż jesteśmy tak osamotnieni, że pobyt w naszym domku takich miłych, młodych gości będzie prawdziwem dla nas świętem!
Posłyszawszy to, do rozmowy wmieszał się młody leśniczy i jął tak serdecznie zapraszać, że chłopcy musieli się wkońcu zgodzić.
Zresztą skłoniły ich do tego dwie okoliczności. Garzycki wspomniał o bobrach, które niedawno osiedliły się na błotach Wyżarskich, i o bartnikach, siedzących w ostępach leśnych.
Poza tem był jeszcze jeden powód, który wzbudził głęboką sympatję Jurka dla leśniczego.
Garzycki, mówiąc o zwierzętach i ptakach, posługiwał się dawno już porzuconą piękną, staropolską gwarą łowiecką, co dla Gruszczyńskiego, prowadzącego szczegółowy dziennik podróży, w którym zapisywał też nieznane mu słowa i nazwy, miało wielki powab i urok. Zaczęło się to w chwili, gdy wyszedłszy na ganek, aby przekonać się, czy nie rozświetla się szare, zachmurzone niebo, posłyszał od gospodarza:
— O! Na „chrapach“[1] somińskich, gdzie były niegdyś wilczyńce[2], cieciorki kokają... Dziś dżdżyć będzie do nocy, bo żórawie ciągotliwie „kierają“[3] w „czerotach“[4].
Leśniczy przepowiedział dobrze. Deszcz rozpadał się na cały dzień. Dopiero wieczorem wiatr zmiótł chmury. Tam i sam błysnęły gwiazdy.
Cała gromadka młodych turystów usiadła na ganeczku leśniczówki i cicho gwarzyła. Wkrótce przyłączyli się do niej gospodarze.
— Ach, zapomniałam pochwalić się Maryni! — zawołała pani Garzycka. — Nasz przyjaciel z ordynacji Radziwiłłowskiej przysłał mi krzak azalji — rzadkiej w Polsce i Europie rośliny. Robimy próbę, czy może być tu rozpowszechniona. Azalja pontyjska ma swoją ojczyznę w górach Kaukazu i w Azji Mniejszej, a u nas jest albo niedobitkiem flory przedlodowcowej albo została przeniesiona przez Tatarów...
— W kwiaciarniach w Warszawie widziałam azalje białe i czerwone, lecz kwiaty ich nie mają żadnej woni — zauważyła dziewczynka.
— Nasza azalja, czyli inaczej — różanecznik żółty, który kwitnie w maju i czerwcu, ma słodko-gorzkawy, odurzający zapach, co spowodowało, że Poleszucy nazywają ją „durnem[5] bagnem“. W niektórych lasach południowo-wschodniego Polesia i na Wołyniu azalja tworzy gęsty, nie do przebycia podszyt o twardych, gęstych pędach...
Leśniczy zaśmiał się i wtrącił:
— Poleszuki z tego powodu nadali jej przezwisko — „draposztany“, bo czepia się spodni!
— Bardzo niepoetycka nazwa! — pogroziwszy synowi palcem, mruknęła pani Wanda. — Ale cieszy mnie to, że przysłany mi krzak przyjął się tu i rozwija jak najpomyślniej! Gdy kwitnie pszczoły zlatują się tu wtedy z całego lasu!
Opowiadanie pani Garzyckiej przerwał jazgotliwy charkot, dobiegający z lasu. Wszyscy podnieśli głowy, nadsłuchując i patrząc na gospodarza.
Leśniczy rozłożył ręce i szepnął:
— Twarde prawo natury, dramat leśny! To zając „kniazi“, bo go porwał lis lub wpadła na niego kuna... Ale już przestał... Zapewne już nie żyje...
Spostrzegłszy, że Marynia westchnęła, dodał:
— ...a może udało mu się wywinąć i umknąć szczęśliwie, rozpuściwszy skoki.
— Niech pan opowie nam coś o życiu zwierząt — poprosił go Stach Wyzbicki, a Marynia spojrzała na leśniczego roziskrzonemi nagle oczyma.
Garzycki uśmiechnął się łagodnie i, ćmiąc papierosa, zaczął mówić cichym głosem:
— Lasy poleskie — to resztki wielkich puszcz królewskich, gdzie łowami zabawiali się Jagiełło, Witold, Olgierd i potomkowie króla Władysława, panujący na tronie polskim... Najbardziej pożądana zwierzyna łowna przebijała sobie grządy[6] i przesmyki w ostępach kniei. Tury pasły się tu po suchych ostrowach, a ich czaszki i kości nieraz wykopywano z torfu... Walczyły z niemi o pastwiska mocarne żubry o kosmatej „kądzieli“[7] i łosie o „rozłogach“[8] łopaciastych... Poza łowcem, uzbrojonym w kuszę[9] i oszczep, miały te olbrzymy rogate jednego jeszcze wroga, — burego kosmacza, niedźwiedzia o siwych kłakach na karku. Po skraju lasów i po polanach pasły się małe, chyże koniki dzikie. W splocie ramion dębowych rosomaki i rysie czatowały na jelenie i sarny; na zalewiskach leśnych budowały swe żeremia bobry, pluskając „kielniami“[10] i „spuszczając“[11] osiki i brzozy ostremi siekaczami... Minęły te czasy i już bezpowrotnie! Teraz z wielkim wysiłkiem osiedlono żubry w Białowieży; łosie przebywają w rezerwatach[12]; niedźwiedź zrzadka zagląda do naszych okolic... W lesie i po kujawach dynduje lis, tropiąc zające, cietrzewie, jarząbki i głuszce, a, gdy mu się łowy nie powiodą, porwie mysz, kreta lub sikorę i powróci do nory, wlokąc po ziemi rudą kitę z białą „kiścią“[13] na końcu. Po oczeretach dybią wilki na sarny a w zimie ponuro wyją po igrzyskach... W dnie wiosenne po wrzosowiskach grają głuszce czarnopióre, na „nietrach“ puszą się i biją cietrzewie i kokają, grzebiąc się we mchu, cieciory; w krzakach łoziny śmiga „osmyk“[14] zajęczy; nad moczarem „krzęczą“ ciągnące słonki; w zaroślach grdają derkacze; po miedzach — ciągocą kuropatwy, a w ciemnych „olosach“[15] klekoczą czarne bociany. Milknie jednak całe to bractwo leśne i łąkowe, gdy z gniewnem „dmuchaniem“ przechodzi szablisty odyniec, o nastraszonych „piórach“[16] i zapadłych bokach, poplamionych grubym „usmołem“. Nawet najstarszy i najzuchwalszy „łupara“[17] zejdzie mu z oczu i sczeźnie.
Leśniczy wypuścił strugę dymu i popatrzył na niebo.
— W takie noce na wiosnę i w jesieni gwarno tam w wyżynie — ciągnął w jakiemś rozmarzeniu. — Gęgają klucze gęsi przelotnych, klangorzą łabędzie, kierają żórawie, kwakają i gwiżdżą stada kaczek... a z ziemi odpowiada im złe huczenie puhacza...
Garzycki umilkł i głowę opuścił na oparte na kolanach ręce.
— Jak pan pięknie umie opowiadać! — szepnęła Marynia. — Żeby to robiło takie wrażenie, trzeba rozumieć i kochać las, zwierzęta, ptaki i wszystko, co żyje na ziemi...
— Antoś kocha to wszystko! — odpowiedziała pani Wanda.
Leśniczy nie odzywał się wcale. Siedział z opuszczoną głową i, zdawało się, nie słyszał, co mówią o nim. Wreszcie wstał, rzucił papieros na wilgotny piasek i przydeptał starannie.
— Jutro muszę obejrzeć, jak gajowi wykopali ugaj[18] i wyrąbali śniegołomy i posusz — powiedział w zamyśleniu.
— Pójdę z panem leśniczym, jeżeli nie będę zawadzał — powiedział Jurek, ale i wszyscy chłopcy jęli prosić o to Garzyckiego.
— Ogromnie się cieszę! — zawołał pan Antoni. — Pójdziemy całą kupą. Może ujrzymy co ciekawego w lesie... Pan Jerzy w każdym razie „chwyci“ co na wstęgę...
Wkrótce całe towarzystwo siedziało już przy stole. Natychmiast potoczyła się wesoła rozmowa, przerywana wybuchami śmiechu i żartami.
Koło godziny dziesiątej, gdy goście, udając się na spoczynek, żegnali gospodarzy, zaszczekał pies, spuszczony z łańcucha, i rozległ się basowy głos:
— Cicho, Filucie, nie poznałeś mnie czy co, sobako?
Pies przestał szczekać i wydał łagodny skowyt.
— Gajowy Budniak przyszedł z raportem — objaśnił leśniczy, idąc do kancelarji, gdzie służąca zapala już lampę naftową.
Do uszu Jurka dobiegła cała rozmowa. Huczący głos gajowego dobiegał wyraźnie:
— Patrzę, panie leśniczy, aż tu zacios świeży, nad Hniłuchą — drugi i na borowinie świeży ślad łapci i kolby... Pobiegłem ku Łuniowu, ale tam ani zaciosów, ani śladów...
— Oddawna mówię wam, Budniak, że pęta się u nas kłusownik... — przerwał mu leśniczy. — Wiem, co mówię, bo mam dowody. Podejrzewam nawet, kto to jest...
— Któż to taki? — spytał gajowy.
— Kiedy go złapiemy, powiem wam, czy zgadłem! — zaśmiał się Garzycki. — Jutro będę u was na robotach w rewirze, wtedy pogadamy. Zanocujcie u mnie, to razem pójdziemy... Powiedźcie kucharce, aby nakarmiła was... Dobrej nocy, Budniak!
Jurek, rozbierając się, opowiedział kolegom o słyszanej rozmowie.
Stach, zacierając ręce, szepnął do niego:
— Oj, widzi mi się, że będziemy łapali tego kłusownika!
— Mnie się też tak zdaje! — potwierdził Gruszczyński, wyciągając się na skrzypiącym tapczanie.
Umilkli wkrótce. Poszczekiwał pies, biegając dokoła domu, i darł się za piecem świerszcz.





  1. Miejsce nizinne w lesie, porosłe krzewami.
  2. Lęgi wilcze.
  3. Krzyczą.
  4. Bagno leśne, otoczone trzcinami.
  5. To znaczy odurzający.
  6. Ścieżki.
  7. Grzywa.
  8. Rogi.
  9. Łuk, napinany korbą.
  10. Ogon bobra.
  11. Spuszczać drzewo — ścinać je.
  12. Miejsce odgrodzone i surowo ochraniane.
  13. Kiść — białe włosy na końcu ogona.
  14. Ogon.
  15. Olszyńce.
  16. Twarda, długa sierść na karku.
  17. Wilk.
  18. Zbiórka suchego drzewa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.