W polskiej dżungli/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVII.
WALKA O LAS.

Gdy chłopcy doszli do gajówki Budniaka, ujrzeli w lesie tłum pracujących Poleszuków. Jedna partja zbierała posusz i leżaninę, składając ją w duże stosy na świeżo zoranem karczowisku; druga zgrzebywała opadłe gałązki, szyszki, igliwie i liście i paliła całe kupy gnijących resztek, w których gnieżdżą się zwykle niebezpieczne dla lasu owady — szkodniki.
Inna partja robotników kopała rowy, odprowadzając czarną, stojącą wodę do małej rzeczki, wpływającej do Szczary. Na karczowiskach kobiety wrzucały ziarna sosen do zagłębień w ziemi. Z czasem miał tu wyrosnąć zagajnik o równych szeregach sosenek.
Sągi polan olchowych, grabowych i brzozowych widniały wszędzie, przygotowane do wywozu z lasu na sprzedaż. Ułożone w przewiewne klatki podkłady dębowe i belki sosnowe suszyły się na miejscu porębu zanim zostaną wysłane na kolej. Obok nich suszyły się również stojaki dębowe — słupki, używane do wzmocnienia galeryj w kopalniach. Robotnicy przeorywali ziemię w wykarczowanej części lasu; na przeciętą już rowem moczarowatą kotlinę zwożono piasek, wapno i popiół, aby zmienić skład gleby i uczynić ją zdatną do żywienia sosen.
Chłopcy, słuchając wyjaśnień leśniczego, zaczynali rozumieć całą potęgę wiedzy. Pomagała ona do szybkiej zmiany gatunku lasu, a nawet do powstania zupełnie nowego krajobrazu.
— Tak... tak, — mówił pan Garzycki. — Znikną tu grube poduszki mchów torfowych, te oczerety wierzbowe, te plamy bladych porostów, a na ich miejscu zapanują wrzosy, macierzanki i borówki... Czy robimy dobrze — to pokaże czas! W każdym jednak razie wykonanie naszego planu zmieni też zwierzostan... Porzucą tę miejscowość sarny, jelenie i dziki, a za niemi wyniesie się stąd ryś, bo czyż zdołałby się ukryć plamisty zbój w kulturalnym zagajniku, rosnącym równemi rzędami, niby żołnierze w szyku?!
Jurek, słuchając pana Antoniego, myślał nad tem, poco Poleszucy palą leżaninę, która przydałaby się po chutorach, jako zwykłe i tanie paliwo, aż wreszcie zapytał o to leśniczego.
Pan Garzycki wydobył z gnijących i zbutwiałych odłamków drzewnych jajka, gąsienice, poczwarki, a nawet dojrzałe już owady — szkodniki, gnieżdżące się w nich i żerujące, złapał potem szarą błonkówkę, która usiadła na jego rękawie. Był to „trzpiennik stalowy“. Gąsienice jego żyją w świerczynie i posiadają zdolność do zgryzania twardych przedmiotów, a nietylko drewna.
— Ileż podobnych szkodników natworzyła przyroda! — mówił leśniczy. — Słyszeliście zapewne o groźnym korniku, sówce-chojnówce i pędraku? Ćma, którą nazywamy sówką, napada sosnę, gąsienice jej pożerają igły. Uszkodzone przez nie drzewo usycha.
Chłopcy dowiedzieli się niebawem, że dla ochrony od gąsienic, wpełzających zwykle po pionach, gajowi zakładają pierścienie lepowe, na których gąsienice giną.
W walce z tym wrogiem lasów dopomagają ludziom nietoperze i jeże, z ptaków — kukułka, szpak, lelek, dudek, kruk i wrona.
Niektórzy uczeni znaleźli innych też sojuszników w obronie lasu przeciwko sówce. Wykryli oni, że istnieją pewne — szczypawki i pluskwy drzewne, które żywią się temi gąsienicami.
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej handlują nawet „najemnem wojskiem owadziem“, wysyłając zastępy różnych błonkówek potrzebnych do walki ze szkodnikami, zabijającemi sosny.
Inni znów badacze wykryli pasorzytnicze grzybki, napadające gąsienice. W zimie, gdy larwy leżą uśpione, grzybki te uśmiercają je, żywiąc się ich wnętrznościami.
Sówka jednak staje się nieraz prawdziwą plagą lasów polskich. Wtedy, jak objaśnił Garzycki, pozostaje jedyny już środek zwalczania jej — spalenie zarażonego lasu.
Walka z sówką odbywa się teraz sposobami nowoczesnemi, jak naprzykład, — opyleniem lasu różnemi środkami płynnemi lub sproszkowanemi. Istnieją specjalne kadry opylaczy, którzy wykonują swe czynności, posługując się pompą motorową, lub też wysypując zabijający gąsienice proszek z samolotu. Przypomina to wojnę gazową.
Największym zapewne szkodnikiem jest chrabąszcz majowy, taki niewinny pozornie, głupi żuk, z hukiem latający naoślep. Wpada on nieraz z całym rozpędem na człowieka lub na ścianę domu i zabija się.
Leśnicy jednak ścigają go z całą zawziętością, gdyż niszczy on drzewa iglaste, dęby, brzozy i klony.
Ze złożonych w glebie jajek chrabąszcza wylęgają się biało-żółte „pędraki“ o potężnych szczękach. Żyją one w ziemi, karmiąc się narazie próchnicą, ale wkrótce zabierają się do najdrobniejszych korzonków sosny, świerka i innych drzew. Po roku larwa zakopuje się głębiej i obcina korzonki młodych sadzonek, co trwa przez trzy lub cztery lata, aż z pod ziemi wygrzebie się chrabąszcz i wzbije się w powietrze. Jako dojrzałe owady, obgryzają one korę.
Z temi szkodnikami straż leśna walczy, strząsając je z drzew na rozwieszone płachty, paląc potem zebrane owady lub parząc je gorącą wodą. Pędraki można tępić, przeorując glebę lub zwabiając je do wykopanych dołków, gdzie na przynętę umieszcza się dla nich wilgotny mech i zielona sałata.
— Mój Boże, ileż to kłopotów ma pan z lasem! — zawołał Olek, wysłuchawszy skargi leśniczego na szkodliwe owady.
Pan Garzycki zaśmiał się głośno i uspokoił chłopca.
— Nie takie to straszne! Niezawsze przecież napady naszych wrogów przybierają rozmiary klęski! Bacznie śledzimy rozwój naszych wrogów i przeszkadzamy im rozmnażać się zbytnio. Proszę spojrzeć tam, gdzie leżą ścięte drzewa! Okorowaliśmy je niedawno, to znaczy zdjęliśmy korę i spaliliśmy ją.
Jurek podszedł i zobaczył zawiłe rowki, wydrążone w drewnie, tuż pod zdjętą korą.
— Ach, to zapewne kornik! — zawołał.
— Tak, kornik krzywozębny! — potwierdził leśniczy. — Rozmnożył się on na kilku drzewach, a my je ścięliśmy, korę spaliliśmy i wiemy już, że nasz wróg zginął... Las — to bogactwo Polski i wymaga on starannej a ciągłej opieki. Dybią na niego nietylko owady, ale też różne rośliny, zwierzęta małe — jak myszy, i duże — jak jelenie i daniele, klęskę też szerzą burze, mrozy, woda, śnieg, ogień a wreszcie — człowiek — ciemny lub chciwy...
Leśniczy, zakończywszy swoje opowiadanie, obszedł cały teren, gdzie odbywały się roboty, i słuchał objaśnień gajowego.
Chłopcy tymczasem poszli do lasu.
Wydał im się teraz zupełnie inny.
Wyczuwali wrącą tu walkę, nigdy nie ustającą, a zaciekłą. Wszystko walczyło tu o miejsce pod słońcem: drzewo z drzewem, owady — z młodą poroślą i z olbrzymami leśnymi; drapieżne chrząszcze i pluskwiaki pożerały gąsienice i — tak bez końca aż do nieuchwytnych dla oka drobnoustrojów, przerabiających próchnicę, uśmiercających owady i szerzących zniszczenie na drzewach dziuplastych.
Rozumieli teraz chłopcy zdumiewający swym ogromem i zawiłością system przyrody, kolejność okresu życia i znaczenie śmierci dla rozwoju młodych pokoleń. Byli pod silnem wrażeniem opowiadania leśniczego i wszystko nabrało dla nich głębszej treści, zdumiewało ich i pociągało.
Doszli do brzegu rzekł i tu się zatrzymali, ujrzawszy na drzewach kilka dużych barci.
Nad ich głowami z basowem huczeniem przelatywały pszczoły, znosząc miód i wosk.
Pod barciami znajdował się okrągły pomost, umocowany na pionie sosny, oparty o niego stał cienki świerk zrąbany, o najeżonych sękach.
Gdy chłopcy przyglądali się barciom, zbliżył się do nich stary Poleszuk w siatce na głowie i z drewnianą miską w ręku. Powitawszy nieznajomych, po sękach świerka jął wdrapywać się na pomost. Stanąwszy na nim, wydobył nóż z poza onuczek i wyciął plaster miodu. Gdy zlazł, zaczął częstować chłopaków, mówiąc:
— Taki to już nasz obyczaj. Nie wolno odmawiać się od poczęstunku!
Usiedli więc wszyscy pod drzewem, racząc się wybornym miodem.
Stary pasiecznik rozgadał się wkrótce:
— Dziwowaliście się na barcie? Mało ich teraz po borach pozostało, bo ule wyparły je dawno, ale ja wam powiadam, panicze, że pszczele roje wolą barcie i miód w nich składają lepszy!...
Jurek pomyślał, że zapewne tak samo chwalili ludzie dawne omnibusy, do których oddawna przywykli, i nie chcieli jeździć pociągami... Nic jednak nie powiedział na uwagę starego pszczelarza i przyglądał się barci...
Poleszuk, oblizując zlepione miodem palce, mruczał smutnym głosem:
— Znikają barcie coraz więcej i tylko patrzeć — nie będzie już ich w lasach. Tymczasem dziadowie i pradziadowie nasi dziali[1] je bez liku i dobrze, dostatnio żyli. Na barciach „klejny“ — znaki swoje „kłodzili“, chwytali iski[2] pszczele, a gdy rój stawał w barci — miód podbierali i wosk „topili“. Na łodziach i tratwach towar ten szedł potem w świat szeroki.
Stary długo jeszcze rozwodził się nad budową barci, czyli „dzianiem“ jej, sypał jak z rękawa takiemi nazwami, jak głowa, nogi, plecy, dłużnia i ocznik, które odpowiadały różnym częściom barci, rozwodził się nad „pszczoło-łupcami“, czyli złodziejami, wykradającymi miód, i wspomniał wreszcie, że w dawno minionej przeszłości bartnicy tworzyli osobną rzeczpospolitą i mieli własne „prawo bartne“, które surowo karało kradzież miodu.
Pan Garzycki znalazł swoich gości, zajętych rozmową z starym Poleszukiem.
Chłopcy rozstali się z bartnikiem i wraz z leśniczym zwiedzili majdan smolarzy, którzy pędzili smołę z pniaków, inni zaś — dziegieć z brzosty, którą zdzierano z brzóz, rosnących na bagnach. Oglądali też nieduży rewir, gdzie Poleszucy „spałowali“ świerki, nacinając je dla wyciekania żywicy. Fabryki chemiczne i zwyczajne terpentyniarnie, rozrzucone po lasach, potrzebują tego materjału dla różnych przetworów.
Jurek zrobił kilka zdjęć pracujących w lesie ludzi, a nie zapomniał nawet o pędraku. Dostarczył mu tę białą, grubą larwę gajowy i śmiał się, widząc, że młody fotograf zamierza sportretować szkodnika.
Pan Garzycki zarządził śniadanie w lesie, na terenie robót. Chłopcy posilili się doskonale pieczonemi w popiele ziemniakami i chlebem żytnim z plastrem słoniny, popijając gorącą herbatą.
Po śniadaniu leśniczy naradzał się z Budniakiem, co do dalszych robót, chłopcy zaś ruszyli do lasu.
Obecność ludzi, stuk siekier i trzask padających drzew wypłoszyły mieszkańców lasu. Próżno szukali chłopcy jakichkolwiek zwierząt lub ptaków. Zdawało się, że wszystko, co żyło, pierzchło w głąb puszczy, aby być dalej od ludzi.
W krzakach i młodniaku sosnowym popiskiwały zrzadka świergotki, strzyżyki, mysikróliki i zięby, lecz i ten drobiazg skrzydlaty, zaniepokojony hałasem i spostrzegłszy zbliżających się ludzi, odlatywał natychmiast w popłochu.
Gdy poprzez łapy świerków przebiła się czerwona tarcza słońca, chłopcy powrócili na poręb.
Pan Antoni radził im iść z drwalami do leśniczówki i prosił, aby powiedzieli matce, żeby się nie niepokoiła, ponieważ dopiero nad ranem powróci do domu.
— Mam ja tu do załatwienia pewną... drażliwą sprawę — zakończył z tajemniczym uśmiechem.
Jurek przystąpił do niego i prosił, aby pan Garzycki pozwolił mu pozostać przy sobie.
— Przypadkowo słyszałem wczoraj wieczorem rozmowę pana z Budniakiem — szepnął chłopak. — Przydałbym się może panu... Dobrzeby również było zabrać ze sobą mego kolegę Wyzbickiego.
Leśniczy ucieszył się i podziękował Jurkowi.
— Ale i pan Malewicz zechce z pewnością też pójść z nami? — zauważył po chwili.
— Wytłumaczę mu, że niema jeszcze wygojonej nogi i może ją sobie sforsować w nocy — odpowiedział Jurek.
Istotnie Olek nie nalegał, bo od chodzenia po lesie czuł ból w stopie. Wkrótce po zachodzie słońca wraz z drwalami chłopak wyruszył do leśniczówki.
Na porębie pozostało czterech ludzi. Pan Garzycki kazał gajowemu przyrządzić herbatę i, w oczekiwaniu jej, mówił do chłopców:
— Kłusownicy zawsze wiedzą, co my robimy i, gdy zajęci jesteśmy na robotach leśnych, korzystają z tego i wychodzą na łowy... Błąka się tu jeden taki... zdaleka on przychodzi, bo, wiadomo, że kłusownik, jak wilk, ze swej wsi nie ciągnie. Przekrada się on tu z poza błot wyżarskich...
Chłopcy położyli się na ściętych gałęziach świerkowych i drzemali, narzuciwszy na twarz chustki do nosa i ręce wcisnąwszy do kieszeni, aby uchronić je przed komarami.
Nic nie mąciło ciszy w lesie.





  1. Dziać barć — robić ją, dłubiąc pień drzewa „bartnicą“.
  2. Roje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.