W sośnince
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W sośnince |
Pochodzenie | Prawa ludzi |
Wydawca | Kazimierz Kotlarski |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakł. Graf. J . Pietrzykowski |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Nisko pnie sośninek otacza dywan mchów i przepiękne lila kobierce wrzosów Jaka ich moc! Ściągają pszczoły z całej okolicy. A m otyli — rój! Cały dzień brzmi orkiestra, nawet igły na sosnach huczą do wtóru, a bębenkiem jest krępy trzmiel bronzowy z żółtą szarfą, — oznaka, że należy do orkiestry.
Pająki spieszą tu również i zasłuchane rozpinają sieci od sosny do sosny. W objęcia swe biorą gałązki wrzosów, oplatają zielone mchy, — nikomu nie dają spokoju.
Zagajnik oddany sobie i naturze rośnie w dobrobycie i szczęściu. Nikt go nie narusza, nikt nie gniecie bujnych mchów, nie łamie wrzosów.
Z szerokiego świata bawią tu jedynie skrzydlaci turyści, smakujący w dziewiczem pięknie lasu, ale ci nie robią szkody. Owszem, nawet oczyszczają las z darmozjadów, niszcząc hultajów — no a przytem urządzają koncerty popularne, czasem symfoniczne za marny grosz, zwyczajem trubadurów.
Macierzanka okadzi ich wonnościami, miejscowa orkiestra zagra smętną kołysankę, czasem konik polny zabrzdąka coś z motywów swojskich — i cała zapłata.
W Maju zjeżdża tu, witany ostentacyjnie, znakomity piewca, genjalny sopran — słowik. Ten daje koncerty przeważnie liryczne, a chociaż jest niezbyt przystępny w stosunkach i trochę zarozumiały, jak zresztą każda znakomitość, — to jednak powodzeniem cieszy się ogromnem.
Z pośród sezonowych gości sośninki tylko kukułka zachowuje się niegrzecznie i wprost wrogo względem genjalnego śpiewaka. Ta wielce krzykliwa, stara sawantka, siada na wierzchołku sosny i stąd, jak z katedry wygłasza różne odczyty, dowodząc stentorowym głosem z wielką pewnością siebie rzeczy oddawna już przesądzonych. 1 szczególną ma ochotę przerywać swym krzykiem cudną m elodję słowiczych pieśni.
Taka już przekorna natura.
Dopomaga jej czasem sójka i wówczas wybucha dyskusja ostra. Ogadują różne kwestje społeczne, a przedewszystkiem sprawę odlotów ptasich.Sójka narzeka, że podróże za wiele pochłaniają czasu i sił i, że wartoby unormować kwestję zimowania. Ale kukułka, sławna wiercipięta, stanowczo twierdzi, że podróże są konieczne, bo przysparzają sił, uczą walki, przytem cywilizują ptaki.
Dalej następuje polemika na temat, gdzie są najlepsze hodowle robaków i owadów, oraz jak oswobodzić społeczeństwo ptasie od bandytyzmów jastrzębich, gdzie wyszukiwać najdogodniejsze i najtańsze mieszkania.
Słowem, nie brak sposobności do żywej wymiany zdań.
Czasem wystrojona kokieteryjnie kraska dorzuci jakieś zdanie, czasem zabłąkana sroka wrzaśnie filuternie, lecz i złośliwie:
— Głupieście!... głupieście!...
Sośninka zawsze rojna, lubią ją ptaki i odwiedzają często, przynosząc wieści ze świata.
Gdy następuje w sośnince drugi sezon zabaw dorocznych, jesienny karnawał, wówczas bywa bardzo gwarno. Niema już wprawdzie słowika, ani kukułki, oni bowiem dają się słyszeć tylko w sezonie majowym, ale jest nucąca ładnie synogarlica, no i przedewszystkiem liczne towarzystwo miejscowe — grzybów. Pszczoły i motyle roznoszą zaproszenia — a gdy słońce wpadnie przez koronkowe firanki sosenek i ozłoci wilgotne mchy, wnet sala zaczyna się napełniać.
Więc najpierw na zieloną posadzkę wbiegają podlotki, zwykle najciekawsze — gąski. Mają na sobie blado-kremowe, a czasem mocno żółte sukienki, zdobne we fryzowane falbanki; są całe spowite jakby w kreplisach. Motylkom podobają się najwięcej te niewiniątka, pokryte puszkiem młodości.
Gąski są pod opieką swych m am lub ciotek, w pomarańczowych strojach i także w kreplisach — taki już mają gust.
Nieco dalej wysuwają się dyskretnie w seledynowych jedwabiach — zielonki. Zawsze nagarną na siebie trochę igieł sosnowych — aby z pod nich, jak z poza wachlarza efektowniej wyglądać i zaciekawiać młodzież.
Rywalizują z niemi z powodzeniem młode mężatki, w ponsowych kostjumach — z rodziny syrojadek. Atłasowe suknie, podbite białą gazą, ślicznie odbijają na ciemnych dywanach posadzek.Każda syrojadka, to zawołana flirciarka i zazdrośnica, — sinieje z gniewu, jeżeli inna ma większe powodzenie.
W pewnem oddaleniu rozsiadają się poważne matrony, niskie, dość szerokie pieczarki, w sukniach z białego aksamitu podbitych futrem, sobolami, lub bobrami. Te panie lubią ciężkie toalety. Babki już są inne; smuklejsze, strojne w suknie koloru mlecznej kawy i w pluszowe peleryny różnych odcieni hawanna.Choć już wiekowe jejmoście, ale prostują się pretensjonalnie, chcąc zakasować różnobarwne damy, spacerujące po sali.
Aż oto i płeć brzydka ukazuje się zwolna, najpierw skromniejsze gromadki młodzieży, lepkie, bardzo rozmigdalone maślaki, w bronzowych frakach i żółtych kamizelkach, młodzi mają jeszcze białe muślinowe krawaty. Dosyć są strojni, nawet sympatyczni, tylko już nazbyt rażą szablonem.Koźlaki poubierały się w ciepłe kamizele, żółtawozielone, ale także dążą na raut z dobrą miną, nawet może łudzą się nadzieją zrobienia furory. Nie zaćmią jednak sobą rzeźkiej, obywatelskiej młodzieży, zdrowych i rumianych rydzów, których przybywa mnóstwo; każdy jak malowany, każdy uśmiechnięty, zadowolony ze swej piękności i z wrażenia, jakie sprawia na gąskach i zalotnych zielonkach.
Są pomiędzy rydzami zblazowani już, robaczywi, — ale któż tam na nich uważa! niech siedzą w kącie i popijają rumianek, — jest go przecie dosyć w sośnince. Rydze — są to nadzwyczaj uprzejmi młodzieńcy, wszędzie ich pełno — i w bujnych zielonych trawach i mchach, nawet zaglądają do buduarków, obitych srebrno siwą gładką materją mchów. Wszędzie rydze wdzięczą się do dam, są wesołe, uśmiechnięte i poszukiwane.Młodzież rydzów milszą jest nawet od magnatów, tłustych obszarników, poubieranych w aksamitne stroje — borowików.
Ci są zbyt dumni, napuszeni. Czują swą potęgę i wielkie wpływy soków ziemnych. To sybaryci, zarozumialcy, — ale u niektórych dam szczególną cieszą się sympatją.
Rydz dobry do flirtu — na męża lepszy borowik.
Wielkie pospólstwo rozmaitych bedłek usługuje panom, gapiąc się przytem ciekawie. Tylko purchawka — blada z gniewu, że ją uważają za coś niższego, nadyma się niebywale i śmieszną swą postacią zabawia młode chichotki — gąski.
Nadszedł nareszcie liczny orszak — muchomorów.— Jakże! raut bez nich nie mógłby się obejść.Próżne to są istoty, niebezpieczne, złe, intrygantki i szkodnice — ale właśnie dla tego trzeba się z niemi liczyć. Przytem kostjumy ich upiększają salę.Przy dystyngowanych tualetach gąsek, zielonek, nawet pieczarek i babek krzycząco wyglądają ich jaskrawe suknie. Przeważnie są czerwone, bijące w oczy, albo gorąco-żółte, usiane srebrnemi pajletkami, pełne sztucznych pereł, brylantów, koronkowych falban, i... czego one na siebie nie włożą! Suknia błyszczy zdaleka, tylko wartość muchomorów nędzna.
To też szlachetne rydze nie łączą się z nimi nazbyt poufale, chyba z konieczności.
Mężczyźni — muchomory w kapeluszach bardzo papuziastych, zgóry patrzą na kremowe gąski, i nawet czasem którą z nich zbałamucą — o ile niema w bliskości jakiej mamy pieczarki — lub babki.
Nadęte borowiki także bronią swą młodzież od wszelkiej styczności z tą świetną, a niebezpieczną kastą grzybiego społeczeństwa.
Rydze, zwykle śmiałe i pewne siebie, a także i zawadjackie syrojadki drażnią się z muchomorami, kokietują ich — ale potem tracą opinję w kołach dystyngowanych grzybów. To zniechęca do podobnych zabaw. Tembardziej, że i same na tem źle wychodzą, zwłaszcza’ syrojadki, bo gdy zbratają się zbyt serdecznie z muchomorami, można je łatwo wziąć za muchomora.
Sala w sośnince jest przepełniona. Pary strojne, uśmiechnięte, stoją parami, flirtując zapamiętale. Słońce zapaliło miljony drobniutkich lampek,, świeczników, żyrandoli. Światła jest mnóstwo, wiewają nasiąkłe perfumami wachlarze ziół przeróżnych, wrzos i paproć roznoszą chłodniki rosy.Nie brak nawet pełnej galerji.— Tam na gałęzi siedzi wiewiórka i bystre oczka obraca na towarzystwo grzybów, jakby podsłuchiwać chciała, o czem oni gwarzą. Tam wyżej, wśród bujnego igliwia sosenek, zbierają się wróble, dzikie gołębie 1 trznadle i kraski w świetnych ubiorach, nawet wrzaskliwe sroki i ordynarne wrony.A już sikorek, śmieciuszek, czyżyków, kosów — bez liku, kto by tam zliczył różne rasy tej publiki.
Nawet z czworonogów czasem wpadnie na próg salonu — zając — i, nastawiwszy słuchy, mknie dalej. Czasem pokaże się ognista plama lisa, albo przebiegnie dziki kot.
Nareszcie zagrała orkiestra. Pszczoły uderzyły w skrzypki, zahuczał bębenek trzmiela i głuchy, ponury bas trutnia. Komary zaczęły dąć w piskliwe flety, muchy bzykały na cytrach — a koniki polne i świerszcze na różnych piszczałkach, gitarach, a nawet harmonijkach.
Orkiestra, ułożona zgodnie, runęła wielką rozmaitością tonów, i, zlana w jedną symfonję leśną, szła w górę rzeźka i piękna w swej prostocie.
A zgromadzenie grzybów pod wpływem tej muzyki upajającej, ogrzane iluminacją słońca, chłodzone rosą, kołysane zapachami ziół wzrasta bujnie, panosząc się w dostatku, zadowolone z życia i z tej czarownej zabawy leśnej.