Prawa ludzi (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Prawa ludzi | |
Wydawca | Kazimierz Kotlarski | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Zakł. Graf. J . Pietrzykowski | |
Miejsce wyd. | Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HELENA MNISZEK
PRAWA LUDZI
LUBLIN
Nakładem Kazimierza Kotlarskiego
1922
Zakł. Graf. J . Pietrzykowski — Lublin.
|
Cisza, światła mało, czasem ostro przedźwieczy spóźniona dorożka, lub z hukiem przegrzmi sam o chód, z wytrzeszczonemi ślepiami cyklopów i smugą benzynowego dymu.
Cisza, niema już prawie przechodniów, trotuary mokre, pokryte cienką warstwą błota, mury lśnią wilgotną powłoką. W powietrzu zgniły jakiś, duszny pył.
W szarzyźnie ulicy, pod szarymi murami coś się rusza, coś długiego i zwartego, czasem coś jęknie, czasem westchnienie wypłynie tak ciężkie, że nie same piersi, ale głębina duszy wydać je m usiała. Czasem kaszel ciężki rąbnie w ciemności, kaszel z wycieńczonych płuc, lub z pustego żołądka idący.
Skąd te głosy i czyje? Noc późna, żebracy naw et zawodowi spią już po swych komyszach. Więc któż tam pod murem czerni się i wzdycha? Oswojone z pomroką oko spóźnionego wędrowca, spostrzega pod oślizgłym murem cały szereg postaci, przytulonych do ścian domów, długi ponury, monotonny, czarny. Stoją jak zlodowacieli z zimna, apatycznie, niedolą strawieni, głodem zżarci. Stoją tak od wieczora i stać będą do rana, może do południa, czekając na odrobinę żywności, udzielonej im przez komitet, jak żebrakom.
Czekają długie godziny, wlokące się nieskończenie, zmęczeni są śmiertelnie, krzepi ich nadzieja, że przyniosą do domu pokarm dla siebie i dzieci.
A wszak to nie są żebracy z zawodu i nie nędzarze ducha, to nie moralne rozbitki, to są tylko ludzie... głodni. Różne sfery poziomów umysłowych, różne rodzaje zajęć i pojęć. Głód wszystkich zrównał, głód i okrutna jego siostrzyca — nędza.
Nad nimi zaś, w m rokach nocy, w jęku wichru, przeraźliwe skrzydła swe demoniczne, ohydne, krwawe błony roztacza... wojna.
Przybyły wędrowiec stanął opodal pod murem i patrzał, i czuł, że pierś mu ugniata ciężar niebywały, że jakiś żal dusi mu gardło, że coś w nim płacze.
Więc to jest „ogonek” tak nazwany tu, w stolicy. Nazwę tę słyszał na wsi, lecz nie wyobrażał sobie, jak to wygląda. Może nawet w wyobraźni widział taki szereg publiczności stojącej przy kasie teatralnej; więc w biały dzień, w pogodę, z odrobiną niecierpliwości na twarzach, ale ze spokojem, nawet ze względnym humorem. Ot taka sytuacja zarysowana mętnie w myśli, bez głębszego wniknięcia w istotę rzeczy, bez odczucia tej straszliwej brutalności i bolesnej prawdy.
Mówiło się, słyszało się o owych „ogonkach“ z małą dozą uczucia, bez odrobiny grozy, tak sobie lekko, jak lekko myśli człowiek bogaty i syty o tem, że ktoś jest biedny i głodny. O tem się wie, lecz się tem nie przejmuje jak się słyszy o czyjejś chorobie, bez dotykalnego osobiście bólu.Brakło plastyki, teraz ją ma, zobaczył „ogonek” własnemi oczyma. Widzi oto pod murem ludzi wynędzniałych z głodu, ofiary wojny. I nie w biały dzień, w pogodą, nie w strojach odświętnych, jak u ludzi rozbawionych, w najgorszym razie niecierpliwych, tworzących szereg przy kasie teatralnej; ale w nocy, w powietrzu zgniłem, pod prószącym deszczem jesiennym, — przypartych do oślizgłego muru, stojących na trotuarach mokrych, zabłoconych.
Ci ludzie nie dobijają się o bilet wejścia na benefis jakiejś sławy artystycznej, ci ludzie dopraszają się tylko o nędzne okruchy żywności.
Wędrowiec przybyły ze wsi zamyślił się ponuro.
W wyobraźni jego przesuwały się wizje zupełnie innych widoków, środowisk. Widział restauracje, cukiernie, bary, kawiarnie rzęsiście oświetlone strugami elektryczności, rojące się tłum em ludzi, ta kich samych ludzi, jak ci co oto stoją pod murem, ale wystrojonych, pachnących wykwintem i zamożnością, wesołych, uśmiechniętych. Siedzą przy stołach zastawionych obficie doborem potraw, napojów, cukrów, delikatesów, płacą hojnie, płyną banknoty jak woda, bo czasy są drogie, bo stagnacja ogólna, bo przecie głód. Więc słychać tu i owdzie narzekania na niemożliwość egzystencji w tak ciężkich warunkach. Zajadając smakołyki ubolewają nad ich drożyzną; w restauracjach słychać głosy, że za mało podają chleba, w dodatku za osobną opłatą, i chleb kartkowy, podły, niemożliwy do jedzenia.
W cukierniach panie krzywią się na ciastka, szepcząc, że są pewno z sacharyną i że krem jest wstrętny, bo rozmazuje się w ustach jak pomada.Biadają nad swoją niedolą, że nawet porządnego ciastka zjeść nie można, ale pojękując elegancko i z wdziękiem, jedzą jednak te wątpliwe słodycze, wytwarzane i oceniane wedle widzimisię sprytnych cukierników.
Widział wenty, podwieczorki publiczne, urządzane na różne cele, gdzie rój ludzki szumi, bawi się, flirtuje, kokietuje, lśni klejnotami, lub błyskiem rozbawionych oczu i znowu zajada, pije, narzeka na czasy, tym razem nie na produkty spożywcze, bo je tu umyślnie z konieczności towarzyskiej przecenia, płaci z naddatkami, bo to na dobry cel, na wyjątkowe nędze, na biedne dzieci. Nie tyle dla celu, lecz skoro się tu zostało zaproszonym trzeba być, dla względów towarzyskich i nie wydać się gorszym niż inni, jeśli to możliwe, zaimponować nawet.
Widział prywatne herbatki i wieczorki, na których stoły nie uginają się teraz wprawdzie, lecz są dobrze zastawione.
I widział jeszcze towarzystwa rozbawione po wojennej niby kolacji tańczące ochoczo, z zastrzeżeniem ścisłego incognita.
Obrazy przesuwały mu się w myśli kalejdoskopowo, a on dumał, rozważał, porównywał te wizje jasne i wykwintne z innemi, które rysowały mu się w mózgu również plastycznie, bo były także odbiciem widzianej naocznie prawdy.
Oto ujrzał nędzną, zatęchłą suterynę, pełną brudu, błota, pełną ludzi i dzieci. Ludzie ci byli zczerniali, chudzi, straszni, z oczyma zapadłemi, ze zwiędłemi usty, w gorączce głodowej z przekleństwem za to, że żyją, że żołądek im się kurczy z braku posiłku, a ręce mdleją z osłabienia, niezdolne do pracy, której zresztą brak zupełny. Bo do znalezienia pracy trzeba sił i protekcji, kto tych warunków nie posiada, a jest biedny, ten ginie.
Widział suterynę brudną, cuchnącą, której ściany ociekały wodą i porastały pleśnią, w zgniliźnie zaś jej dogorywali ludzie z głodu i nędzy, trawieni chorobą.
Widział, jak na jednym barłogu, na przegniłej słomie, pod wstrętną płachtą leżał ojciec rodziny chory na tyfus, w gorączce i bez przytomności, a przy nim dwoje dzieci: jedno już martwe, drugie konające. Matka czarna i sucha jak wtór siedziała na kupie błota i śmieci, żując przekleństwa razem ze zgniłemi kartoflami. Na środku tej nory dwaj chłopcy niedorostki bili się pięściami po rachitycznych głowach o miskę jakiegoś płynu czarnego jak pomyje, zwanego zupą.
Gdy zapytano kobietę dlaczego nie chowa zmarłego dziecka, odrzekła apatycznie, że niema za co, „a że ta leży z nimi co chorują, to już wszystko jedno bo i oni tylko godziny swojej patrzą, — razem się wyniesie”...
Widział rzeczy nie do wiary, rzeczy grozą swą przechodzące wszelkie pojęcie okropności męki i nędzy ludzkiej.
Widział dzieci drobne i niemowlęta marznące dzień cały na ręku żebraczki, w lichych łachmanach, nie rozwijane od rana do nocy. Widział dzieci z poodmrażanemi członkami, ciała, jedzone żywcem przez robactwo i obrosłe brudem najohydniejszym, jak skorupą.
Widział młode dziewczęta, oddające się rozpuście tylko z biedy, popychane w nią przez własnych rodziców i bite gdy nie chcą iść z błota nędzy, w błoto hańby.
Widział starców niedołężnych, wygnanych przez dzieci swe z domu na żebraninę i moknących na deszczu od rana do późnej nocy.
Widział inteligentne stare kobiety, na kulach, żebrzące nieśmiało, ze wstydem, pchane okrucieństwem losu, koniecznością zaspokojenia głodu i mdlejące z wycieńczenia.
Widział obrazy straszne, sceny ohydne nie do zniesienia, nie do objęcia umysłem — a wszystko to w ośrodku kultury, w stolicy która jest źródłem prawodawstwa i regulatorem życia społecznego.
Kontrast straszliwy, bolesny, a na każdym kroku widoczny, uderzający swym tragizmem.
A oto i teraz w noc dżdżystą i zimną stoi szereg ludzi pod murami kamienic, w których są także ludzie, ale ci tutaj mokną na deszczu noc całą, by zdobyć ubogi posiłek — tamci spią smacznie w wygodnych łóżkach pewni, że rano jeść będą ile zechcą i co zachcą.
Wędrowiec zamyślił się boleśnie nad tą straszną niesprawiedliwością społeczną w ogólnoludzkiem zastosowaniu. Dreszcz grozy przeniknął go, do serca mu wsiąkał smutek bezdenny, żal, gorycz i przykra świadomość, że jednostka jest bezsilną aby usunąć z ustroju świata tę monstrualną, trwającą już od wieków kakofonję.
Ewolucja społeczna nie może zaradzić temu; czyż mogą jednostki?
Niewdzięczna rola dla szlachetnego ziarna idei i brak siewców, którzyby posiadali konieczny hart i wolę niezłomną, by wygładzać jako tako rażące nierówności gruntu. Trzeba siły i mocy do takiej niwelacji ludzkości, trzeba ukochania idei tej twórczej pracy, zgłębienia jej genezy i wiary, że nie jest utopją, lecz prawdą, będącą jeszcze w ukryciu, jeszcze nie wprowadzoną w czyn, ale ziszczalną, wołającą dawno o światło i odczucie.
Trzeba wyróżnić ją z pośród chaosu pompatycznych haseł, opierających się jeno na słowach.
Powódź takich haseł zalewa rozegzaltowane umysły ludowców i demokratów, ale są to piany na niezgłębionym nurcie, płynącym z odwiecznych źródeł, poruszanych archaicznemi prądami.
Piany burzą się do czasu, poczerni wsiąkną, zasymilują się z nurtem i giną. Więc nie pian, lecz fali o hasłach ideowo-narodowościowych potrzeba, całego nurtu, by humanitarne dążenia cywilizacji zdobyły swój święty cel. By ludzie wszyscy poczuli się ludźmi, by zapanował idealnie we wszechświecie duch-człowiek.
Gdy większość zapragnie wyżyn i tęsknić za niemi będzie, wyżyny się opanuje, zastosowując je do spraw i potrzeb ideowych i kulturalnych w nowej, odrodzonej ludzkości; wówczas i pleśń wiekowa opadnie, znikną mgły i stęchlizna; wzejdzie nowe słońce wyzwolonej z oków idei i potokami swemi, płonącą kaskadą światła i ciepła zaleje, obudzi zapali ludzkość. A ona sam a wówczas przejrzy i ujrzy wszystko i zrozumie i odczuje, gdzie jest jej czyn.
Zadumany wędrowiec widział w wyobraźni szczęśliwe pokolenia, którym danem będzie żyć w pełni światła. Zapatrzył się w tę wizję, jak w czarowną złudę fata-morgany.
Z boskich objawień cudu przyszłości ocucił go przykry, wstrząsający dreszcz, czysto fizyczny, z chłodu i wilgoci. Przepiękne wizje wymarzonych ideałów znikły niby zdarte ręką brutalną. Zobaczył znowu przed sobą „ogonek“ w bladym świcie mglistego poranku. Dzień rzucił na twarze tych ludzi trupi, straszny refleks. Stygmat biedy, zmęczenia i kompletnej apatji osiadł na rysach. Po stacie chyliły się naprzód śmiertelnie znużone.A obok nich otwierano sklepy, zgrzytały żaluzje, ubierano wystawy okien. Rozpoczynał się zwykły ruch dzienny.
Oni stali, czekając.
Nadeszła chwila, że,,ogonek“ wolno posunął się naprzód, ludzie stojący na samym jego końcu nabrali otuchy. Źródło żywnościowe otwarto.
Obok szeregu ludzi bogaty sklep spożywczy. — Wystawa wspaniała strojna w bażanty, obwieszona wykwintną zwierzyną, pełna frykasów. — I tu zaczął się także ożywiony ruch. Wchodzili doń i wychodzili zamożni klijenci, dźwigając z zadowoleniem mniejsze lub większe paczki, kupione na wagę złota.
Paru żebraków, nędzarzy podsunęło się bliżej by korzystać z hojności tych, których stać na zbytki.
Zamyślony wędrowiec patrzał na łachmany biedaków, na ich zczerniałe twarze, na głód wyzierający z ich oczu, zapadłych i bez barwy.
Bardzo rzadkie padały fenigi do ich rąk sinych, trzęsących się z głodu; rzadkie i niechętnie rzucane.
Wyszła ze sklepu dama strojna w lutry i sobole, z twarzą jasną, wesołą, z wyrazem sytości i zamiłowania do gastronomicznych rozkoszy. Za nią szedł posłaniec obładowany zwierzyną i górą paczek.
Pochyliły się do kolan sytej damy odkryte głowy starców, nędzarka z kwilącem niemowlęciem na ręku wyciągnęła do niej chudą swą dłoń, z rozdzierającem błaganiem w oczach.
Dama w lutrach spojrzała gniewnie, niecierpliwie otworzyła worek i jęła w nim gorączkowo szukać drobnych. Wpadł jej pod palce papierek dziesięciomarkowy... chwila namysłu — i schowała go głębiej, — ruchy już gorączkowe, złe, — znowu papierek — piąć marek — chwyciła w palce, wyciągnęła ramią. Siny, biedny szpon żebraczki zadrżał z radości, wysunął się chciwie, lecz krągłe ramię w lutrach cofnęło się, — pięć marek — to zadużo! dla nędzy?...
Szukanie w worku już wściekłe, nagle — trzask, worek się zamknął, znikł w sobolowej mufce, dama zrobiła ręką ruch lekceważenia, gniewu i szybko odeszła, szeleszcząca, woniejąca, świetna i...spokojna.
Żebraczce opadła dłoń, dziecko kwiliło żałośnie. Ze sklepu wyszedł subjekt i odpędził brutalnym krzykiem żebraków od drzwi sklepowych.
Wędrowiec patrzał, widział i czuł, że krew napływa mu do serca wartką falą, pędzona okrutnym bólem, czuł że dusza mu zbladła z goryczy i wstydu. Źrenice mu dziwnie zapiekły, jakiś czerwony płomień wybuchnął mu w oczach, zgroza, potworność tego co widział porwała go jak burza, dłonie zwarły mu się w pięści, unosił go gniew, szał gniewu człowieka za ludzką krzywdę, za poniewierkę ludzi — przez ludzi. Wszak ci biedni, ci nędzarze mają także prawa, prawa ludzi i żołądki ludzkie, — a oni cierpią głód?!..
Jak w obłędzie runął na wystawę sklepu.
Posypało się szkło rzęsiście. . . . . . . . . . . . . .
............
Postacie z „ogonka” i żebracy stali w osłupienieniu, bez ruchu.
Cicho było dokoła, tylko wiatr nocny zawył czasem pomiędzy koronami sosen, a z daleka dochodziło monotonne, przykre wołanie puszczyka.
W gąszczu leszczyny, obok szosy, siedziało ukrytych pięciu mężczyzn.
Siedzieli blisko siebie, czujnie, trzymając w rękach rewolwery. Poubierani w burki i długie buty, mieli na głowach zniszczone filcowe kapelusze, mocno wciśnięte na oczy. Twarze blade, ponure oczy, i wyraz zwierzęcy w rysach wyraźnie znamionował bandytów, Tylko piąty wyglądał inaczej od towarzyszów i siedział trochę z boku.Był to chłopak bardzo młody, bez zarostu, szczupły i blady.Plecy okrywał mu żółty półkożuszek, barankową czapkę odsunął daleko od czoła, na którem wystąpił obfity pot. Oczy jego ciemne, smutne jakieś, biegały niespokojnie na wszystkie strony. Ręka trzymająca rewolwer drżała gorączkowo.Oddychał szybko, oczekiwanie męczyło go. Nagie jeden z towarzyszy trącił go w bok i zapytał przytłumionym głosem:
— Felek, boisz się, co?... oto frajer z ciebie!
— Nie bój się, obłowisz się jak szczur w stodole, będziesz miał fajgli całą kupę, — rzekł drugi.
— Albo kulę we łbie — odpowiedział Felek zrezygnowanym głosem.
— Głupiś! taki żyd — jucha albo i gospodarze ze wsi mieliby rewolwery?...
— Rewolwery może nie, ale strzelby majom.
— Cicho! nie gadać tam — zawołał najstarszy.
Umilkli. Felek ścisnął mocniej browning w dłoni i zadrżał na ciele.
— Brrr!... śmierć zajrzała w oczy — szepnął do siebie, — musi ona tu już blisko mnie siedzi.
— Kto by ta na nią uważał — mruknął towarzysz — facetka nie do jamorów; same gnaty.
— A wy się jej, Cygan, nie boita?...
— Wiadomo, jak weźmie w taniec, to kiepsko, ale trza iść... to już trudno.
— Zawsze się dlatego boita.
— Pewno, że nie rozkosz, ino nie dygotam jak ty. Z ciebie jeszcze zdrowy frair. Patrzaj na Silnego, Bąka i Makara: drzymią sobie chłopy jakby szli na bal, a toż zaraz będzie przeprawa, ino patrzyć, jak wóz nadjedzie.
— A jak nie sam?... może kilka wozów jechać razem.
— Jak dwa to damy rady, a jak więcej to klapa. Pyza świeci niepotrzebnie, wolejby było ciemno, a to i jasno i zimno, żre aż do kości.
Cygan otulił się w burkę i zamilkł.
Z głębi lasu zajęczał puszczyk.
...Pójdź!... pójdź... p — ó ó — ó — j — dź...
Felek przeżegnał się z lękiem.
...Na mnie bestja huka — pomyślał ze zgrozą w młodzieńczem sercu. Zwiesił głowę ponuro, żal jakiś zdławił go za gardło.Przypomniał sobie rodzinną wioskę, starego ojca i matkę, i młodsze rodzeństwo pozostałe w chacie. Łzy zapiekły w oczach Felka, straszny smutek ścisnął mu duszę. Zamknął oczy i zdawało mu się, że widzi ich wszystkich jak na jawie W świetlicy pali się lampka, matka przędzie na kołowrotku, ojciec robi postronki, a siostra czyta z pobożnej książki różne ciekawe rzeczy.Dzieci mniejsze już śpią w komorze, świerszcz ćwierka w ścianie, i dobrze w chałupie, cicho i spokojnie.
Rodzice może modlą się za niego, za Felka bandytę. Już trzeci kwartał jak przystał do szajki bandyckiej, dostał rewolwer i majchra, co go nosi w cholewie i już jest towarzyszem expropriatorem.Ale Felek, dobrze czuje, że to łamane przezwisko, to poprostu to samo co złodziej. I on już kradł z towarzyszami, rozbił dwa monopole, potem ukrywał się cały miesiąc po lasach. Okradli razem dziedzicowego kasjera jak wracał z pieniędzmi i na pachciarza napadli. Hej, siła rzeczy zrobili już, ale Felek nie zabił jeszcze człowieka. Raz widział, jak Bąk zamordował żyda i do śmierci tego nie zapomni. Teraz znowu czatują na bogatego kupca, który będzie wracał z miasta z pieniędzmi. Tego kupca Felek znał, on handlował z dziedzicem, nawet u ojca był w chałupie, kupując zboże.Felek wzdrygał się na myśl nowego rozboju, może nowego mordu? Krew mu krzepła w żyłach. Nie mógł się przyzwyczaić do bandyckiego życia.Ciągłe miał wyrzuty sumienia; ciągle mu w duszy szeptało „wróć do swoich — porzuć tę robotę”.
Już kilka razy chciał uciekać, ale bał się towarzyszów. Oni żartowali z niego, nazywając „dzieciątkiem“, ile razy był smutny czy zamyślony. Felek wiedział, że jakby uciekł, zabili by go, w obawie, aby ich nie zdradził.
Felek męczył się, a nie widział sposobu ucieczki. Miał już dość napadów, rabunków i mordów.
Młode serce wypełniała mu gorycz, żal do sam ego siebie, że się dał w ciągnąć do partji. Teraz, czatując w krzakach, powtarzał sobie w myśli.
— Ostatni raz, choćby mię potem zabili, ucieknę.
Obiecywał sobie nic nie mówić nikomu, gzie był, nie zdradzić towarzyszy, to i zemsty ich nie ściągnie na swoją głowę.
Przypomniał sobie, że jednak do chaty, do rodzinnej wsi powracać nie może.Poznałby go pachciarz dworski i oddał do policji, bo on z towarzyszami na niego napadał.
Felek zatrząsł się. Zawsze ogarniał go strach, żeby nie być złapanym. Bał się zesłania na Syberję, a najgorzej powieszenia. Żałował życia i chciał porządnie żyć.
— Ucieknę gdzie do fabryki, będę pracował, a potem napiszę do ojców, i jak mi pozwolą, to przyjadę im nogi ucałować — myślał Felek.
Tak go to ożywiło, że zapomniał, gdzie jest.Ręką przetarł czoło mokre od potu i zawołał głośno z radością.
— O Boże! Boże! ratuj... żeby to już prędzej!...
— Czyś ty się wściekł? — zawołał Cygan — czego tu krzyczysz?
— Widzisz go „dzieciątko“, Boga woła do pomocy, niańki mu potrzeba — dodał Makar gniewnym głosem.
— Psiakrew! Kulą mu zapchać gardło, będzie milczał — krzyknął Bąk.
A dowódca — Silny — zaciskał tylko rewolwer w garści, i strasznemi oczyma patrząc na Felka, syczał przez zęby jak wąż:
— Milcz... milcz... psia wiaro!...
Na szosie zadudniało, daleko, jakby przytłumiony grzmot. Bandyci zerwali się na równe nogi Felek zzieleniał, ale razem z nimi gwałtownie powstał z ziemi. Puszczyk wołał przeraźliwie.
Pójdź., pójdź... kuwit!... kuwit!...
Bandyci skupili się w ciasną gromadą. Silny dawał rozkazy krótko, urywanie, oczy mu świeciły jak u wilka.
— Baczność! za chwilą tu będzie, dudni na pół wiorsty... jeśli to on, wypaść odrazu z gotowemi strzałami.
— A jak to kto inny? — spytał Bąk.
— Zobaczy się, może także napadniemy... teraz cicho, ni pary z gęby! —
„Dzieciątka” trza pilnować — szepnął Makar i grubą swą dłoń położył na ustach zdrętwiałego Felka.
— Będzie znowu Boga wołał — zaśmiał się Bąk.
Felek gniew nie odtrącił rękę towarzysza, złość go porwała, cisnął przez zęby.
— Puść, psia krew, nie tykaj mnie łapą!
— Widzisz go, jak sobie poczyna! — śmiał się Makar, ale Silny rzekł cicho lecz dobitnie.
— Milczeć tam!
Zaległa złowroga cisza. Gałęzie leszczyny szumiały zlekka, poruszane nocnym wiatrem, hukał puszczyk, a na szosie zbliżał się turkot kół i klekotanie wozu coraz hałaśliwsze.Do uszu bandytów doszło raźne prychanie koni.
— Zdrów! zdrów! będziecie zdrowi, ino goli — szepnął Bąk.
— Może i udławi się który, jak będzie zanadto piał, — dodał Makar. Kula przy samy m łbie mniej robi hałasu niż wrzask.
— Cicho, c-i — cho! baczność!!!...
Wóz turkotał już blisko. Spłoszona sowa zerwała się nad głowami bandytów i kwiląc żałośnie połopotała do drugiego lasu.
Silny zgrzytnął zębami i zaklął:
— Ścierwo ptaszysko!
Poczem wychylił trochę głowę i patrząc na szosę zawołał:
— Jeden wóz tylko, ale ludzi sporo, będzie z ośmiu.
— Głupstwo! będzie ich mniej — rzekł Bąk.
— Tęgo gadają, aż echo niesie.
— Zara przycichną.
Makar trącił Felka w bok — Spisz ty, co?...
— Co mam spać, milczę.
— Czuwaj brachu, to się obłowim.
Felek ściskał w ręku rewolwer i modlił się w duszy.
— Boże ratuj, to już ostatni raz, więcej nie chcę być z nimi, ucieknę.
Serce m u tłukło w piersi, zęby szczękały, ciało miał oblane warem.
— Ostatni raz, ostatni raz.
Kołatanie wozu zbliżyło się już i nagle Felek ujrzał parę koni w parcianych szlejach, drabiny wypchane słomą, i kilku ludzi, gadających głośno.
Zaćmiło mu w oczach. Cygan trącił go w bok, a jednocześnie Silny zawołał przyduszonym głosem:
— Naprzód!... otaczać wóz. Makary do koni...Felek za mną! marsz!...
Wypadli na szosę. Makary ze zwinnością wiewiórki skoczył do dyszla i wstrzymał konie.Silny na stracha wypalił dwa razy z rewolweru.
Powstał straszny zamęt, wrzask, łomot końskich kopyt. Konie bite pięścią po głowach, przez Makara, z tyłu ćwikane batem, stawały dęba, siadając na zadach.Furman stanął przerażony, wołał na konie, chlastał lejcami, ale w tej chwili Cygan zdusił go za gardło i ubezwładnił. Na wozie kotłowało się. Silny z Felkiem powalili żyda i związali mu ręce. Silny zabrał pieniądze, ale dwóch gospodarzy wiejskich rzuciło się na niego z kłonicami. Jeden chwycił Felka za plecy, chcąc mu odebrać rewolwer. Chłopak odwrócił się strzelił dwa razy. Gospodarz jęknął i zwalił się przez drabinę na kamienie szosy. Wtem konie puszczone przez Makara ruszyły naprzód, podjudzone strzałami rwały z kopyta, unosząc potargany wóz i walczących ludzi. Felek został sam; patrzał wystraszonym wzrokiem na plecy leżącego człowieka, którego zabił. Mróz mu przechodził po kościach, przerażenie podnosiło włosy na głowie. Usłyszał jęk, nogi się pod nim ugięły ze strachu i zarazem z radości, co mu buchnęła do serca.
Ten człowiek jeszcze żyje!... dla Boga ratować go, ratować!
Zapomniał o własnem bezpieczeństwie, skoczył do rowu obok szosy i naczerpnął pełną czapkę wody.Dysząc mocno, blady jak śmierć, klęknął i zaczął dźwigać konającego, chcąc go przewrócić na wznak.Z piersi ranionego wychodziło chrapliwe rzężenie, nogami i rękoma kopał kamienie. Felek obrócił go twarzą do siebie i chlusnął mu wodę w otwarte oczy.
Nagle ręce Felka opadły z przerażenia, głowa konającego stuknęła na kupie kamieni. Chłopak zerwał się i podnosząc ręce w górę, krzyknął jak szalony.
— Dla Boga to ojciec! rety!... ojciec!... I runął na drgające ciało.
Z okropnym rykiem, z płaczem przeraźliwym szarpnął ojca za kapotę i całując wołał bez pamięci.
— Ojciec!... to ja Felek!... ja was zabiłem! ja zbój!.. tato dla Boga, ozwijcie się, tato o mój Jezu!..Jezu!...
Ale oczy konającego były już szklane, patrzały na syna nie poznając go, tylko nagami kopał co raz prędzej, piana wystąpiła mu na ustach i gęsto osiedła na wąsach.
— Jez...zus Marja — szepnęły sine wargi, drgnął konwulsyjnie i zwisł w rękach syna.
Skonał.
Felek zerwał się z krzykiem, znowu upadł na kolana. Garściami rwał sobie włosy, jęczał boleśnie wijąc się na kamieniach. Rozpacz targała mu duszę.
— Ojca zabiłem!... zbój!., zbój!. potępiony na wieki!...wył nieludzkim głosem. Rzucił się na ciało ojca i straszny płacz wybuchnął z piersi Felka.
— Ojciec!...mój ojciec!...
Na szosie wóz kołatał już słabo, z oddalenia, ale Felek pomimo płaczu usłyszał szybkie kroki wracających bandytów. Zerwał się od trupa, spojrzał na szosę. W blasku księżyca zobaczył towarzyszy, idących śpiesznie do niego. Chłopak zatrząsł się ze zgrozy.
— Znów mnie zabiorą, każą mordować, piekielniki! przez nich ja zgubiony!
Zacisnął pięść i grożąc bandytom, krzyknął:
— Nie doczekanie wasze psubraty!...
Ukląkł, chwycił rzucony rewolwer i pochylony nad trupem zawołał żałośnie.
— Ojciec, nie przeklinajcie mnie!..
Przyłożył lufę do skroni strzał huknął i ciało Felkowe, drgające, zlane krwią, upadło na ojca poprzecznie. Tworzyli razem straszliwy krzyż....
Bandytów strzał osadził na miejscu, zlękli się, chcieli uciekać w las, ale powstrzymał ich Silny mówiąc:
To Felek strzelał, pewno dobił tego chłopa, co go ucapił za plecy, chodźmy brachy, udało się nam, ale trza zmykać.
— Tylko jeden zabity, reszta powiązana, ale do miasta dojadą i dadzą znać policji — przyświadczył Bąk, Podeszli bliżej i Silny krzyknął
— Felek wstawaj! zmykamy w las.
Ale chłopak się nie ruszył.
— Co, on śpi? patrzajcie.. dzieciątko!..
Cygan podniósł głowę Felka: szeroka struga krwi zalała mu ręce.
— On zabity! krzyknął Cygan i puścił głowę chłopca.
Bandyci skupili się pochyleni nad krzyżem martwych ciał.
— A jego kto zabił?
— Jako żywo zabity!
— Sam się zabił, rewolwer ma w garści, ściśnięty, że i wyrwać nie można.
— Po kiego djabła by się strzelał?
Bandyci stali w niemym podziwie, pierwszy ocknął się Bąk.
— Nic tu po nas brachy! zmykajmy! bo i fajgle i życie miłe! „dzieciątko” już śpi, nie obudzim.
Machnął ręką i poszedł naprzód, za nim pomknęli wszyscy. Cygan szedł na końcu, mrucząc do siebie:
— Ot tak! chciał uciekać, narzekał na nas, ot i uciekł... ino za wcześnie... szkoda go, silny był i mocny.
Cygan kiwał żałośnie głową i oglądał się na dwa splecione trupy, czerniejące na szosie. Nie wiedział, że to ojciec z synem i że Felek uciekł od bandy., za późno.
Księżyc wielki, błyszczący patrzał na ziemię, patrzał aż zbladł ze zqrozy, zasuwał się za czarny gmach lasu.
Cisza zaległa szosę, tylko wiatr szumiał w leszczynie i studził blade czoło zmarłego chłopca.
— Na święta do domu, do rodziny, już na zawsze — myśli Antoni z podniosłem uczuciem.
Za oceanem przebył parę lat. Dużo świata widział, dużo nowych ludzi. Dwa razy chorował ciężko z nadmiaru pracy. Przetrwał straszliwą burzę morską. Miesiącami nie widywał światła dziennego, zajęty w kopalniach. Pracował, jak wół, ciągnąc mozół, i nawet nie wiele zarobił. Pieniądze pochłonęły choroby i podróże tam i z powrotem. Nareszcie jest w kraju; rwał się do niego, tęsknił, zamierał z żalu, że może go już nie ujrzy.
Ale Bóg łaskawy, pozwolił synowi powrócić do matki żywicielki. Antoni od odległej stacji kolejowej idzie piechotą, rozgląda się ciekawie po niwach odmłodzonych wiosną, ogarnia wzrokiem rozpromienionym pola orane i futra ozimin bujnych, krótkich, lecz gęstych.
Białe i niebieskie przylaszczki rozbiegły się już po lasach, niby dzieci krasnoludków, hoże, w koszulinach, i panoszą się, głusząc młodą trawkę.Sasanki, blado-lila włochatki, tworzą miejscami sute bukiety. Idą za niemi jaskry-pływacze, rozsiadłe na zielonych tratwach liści; pełzną w bagienkach i na mokradłach i zakładają swe stolice. Głowy dumne, krzycząco żółte wzniosły do słońca, grzeją się rozkosznie i piją wodę. Na smugi zazielenione spadł z tęczy odłam fijoletowy, powstało mnóstwo fijołków.
Antoni patrzy na te cuda i łzy zalewają mu oczy.
— Oto nasz kraj piękny! Szczęśliwość sama! Gdzieżby tam Ameryce równać się do naszych pól — myśli Antoni.
Pierś mu wzbiera miłością do łanów ojczystych.
Gdy noc powoli zapadła, wędrowiec nie odpoczął. Idzie wytężając wzrok osłabiony, i wciąga w piersi zapachy, karmiące duszę stęsknioną.
— Chleb pachnie! Wszędzie pachnie nasz chleb rodzinny, jakby świeżo wypieczony przez Małgośkę moją. To ziemia tak roznosi się dokoła — medytuje podróżnik.
Idzie wśród pól i słucha, jak żaby na bagienkach zaczynają rechotać bojaźliwie. Uczą się dopiero. Raz przebił powietrze krzyk przeciągły.
— Czajki wrzeszczą! Niebożęta kochane!
Antoni mija las, nie poznając jaki, choć okolicę znał doskonale. Jest zmęczony, senny. Kilka godzin wędruje tak po omacku, odpoczywając krótko.
Zaczyna świtać; powietrze mętnieje, rzednie, różowieje. Drobne pyłki świetlne fruwają tam i sam.Niebo staje się różowo-fijoletowe, na krysztale rozpięte. Na polanach leśnych i przehalinach ciągną słonki, chrzypienie ich odzywa się, ostatnie już tej wiosny. Rozlegają się głosy dzikich gołębi.
Tyle młodego życia, tyle gwaru!
— „Święty Wincenty wesoły w ptaszęty“ mówią starzy ludzie — myśli Antoni.— Śliczności wiosenka! Kwiecień plecień“, — bo się wszystko plecie z sobą: kwiaty i ptaki i wszelaki stwór.
Świt rośnie. Srebrne blachy okuły niebo. Od wschodu rozbłyskują długie moty złocistych nici i zwijają się z runa w delje przepyszne.
Idzie ta złocistość z różem zmieszana, idzie przepiękna, wiecznie młoda, dziewica-jutrzenka, dźwigając słońce. Świat czyha na pojawienie się jej, by rozgrzmieć najwyższą radością, by powitać godnie przejasny majestat, panujący nad Bożym domem.
Antoni usiadł na granicy lasu, pod sosną, patrzy i patrzy w złotą ścianę, podnoszącą się na wschodzie. Zapomniał, gdzie jest i jaki dzień się budzi. Chciał zdrzemnąć, trud podróży zwalił go z nóg. Senne powieki nie zamykają się jednak.Antoni poznaje las dworski, widzi, że sosny te same, i droga jakby znajoma, i pole obok także jakieś przyjacielskie. Zda się wędrowcowi, że te rozłogi ramiona do niego wyciągają, słyszy ich głos:
— Synu rodzony. Nie poznajesz nas, zapomniałeś?! Antoniemu serce szarpać się zaczyna.
— Matko Boska! Śni mi się, czy co?
Z pól nadleciał wiaterek rzeźki i wywinął kozła na odkrytej głowie wędrowca, targnął go za czuprynę.
— Hej! Hej! Nie poznajesz mię, braciszku? — Hi-ha!! — terkocze wesoło.
W górze, pod świtem zapłonionym, drżą drobne skrzydełka, w uszy Antoniego leci słodki świergot skowronka:
— Gospodarzu! Go-spo-da-rzu! w pole czas, siać czas! Tralala! oj dana! Cwirrr!..
Podróżnik rozmarza się zupełnie.
Ach! jeszcze inne głosy wołają na niego:
— Klee, klee! Wróciłeś! Dzień dobry. Klee...klee! — zanosi się bocian.
— Ku-ku. Kuku!! ty i ja wróciliśmy! Kuku!
— Kukawka już jest! la Boga!!
Uderza go w słuch pisk kulików wodnych, jakby z nad stawu w Klonowie.
— A to co?!
Właśnie krzyknęła czajka rozgniewana:
— Widzita go! Nie poznał nas! Głupi! Zły...
Antoni, poderwany siłą uczuć, wstaje i rozgląda się.
— Czyżby to już? Czyżby?!
Nagle powietrze zadrżało. Buchnął weń głos dzwonów tonem początkowym. Rozlega się hejnał ogromny serc śpiżowych; wielki, niebotyczny. Roztętniały niesie się już szeroko potopem dźwięków, niesie swój ton poważny ponad pola i bory:
— Alleluja!! Alleluja!!
W naturze wszystko umilkło i słucha pieśni Zmartwychwstania w skupieniu modlitewnem.
Wędrowiec rzuca się naprzód z okrzykiem, co mu piersi rwie.
— Nasze dzwony! Klonowskie dzwony! Rezurekcja!!!
Biegnie pędem przez miedze jeszcze nagie, w skokach szalonych przesadza rowczaki pełne wody. Nie czuje zmęczenia, jeno w duszy szczęście bez granic i promienność. Oczy Antoniego wlepiają się w biały kościółek, widny, jak na dłoni, skąd właśnie wychodzi procesja.
— Boże wielki! Ja już u siebie, ja w domu!
Chwyta go płacz rzewny, łzy ciekną po policzkach rozpalonych wrażeniem.
— Jam nie poznał pól klonowskich, siedziałem drzemiąc, a za plecami miałem swoją wieś — Boże!
Wyrzut bolesny nurtuje Antoniego.
Biegnie, potyka się, zrywa i biegnie bez przerwy, prawie bez oddechu. Unosi go siła ogromna, tęsknota żenie go wskroś pól i łąk runią obrosłych.Pragnienie widoku swoich, pragnienie modlitwy wspólnej na zagonie rodzinnym, pragnienie duszy, upojonej błogością, serca, które wyszarpnęło się z piersi i leci naprzód, by paść w hołdzie przed Hostją Najświętszą.
Ameryka, ocean, świat cały wydają się Antoniemu małemi i biednemi wobec tego kościółka, wobec tych dzwonów rozkolebanych, wobec kwiecistych szarf chorągwi, co łopocą na wietrze, słońce zaś gra na nich, jak na arfie tęczowej. Bo świetny m agnat dnia wypłynął już całą wielkością i ciska na kościół, na ziemię, na lud rozmodlony zdrój darów królewskich.
Emigrant kilku potężnymi susami dopada muru kościelnego i — w środku rozwartej bramy runął na twarz przed zbliżającą się monstrancją. Załkał radosnym szlochem szczęścia, aż ból sprawiającym.Ramionami obejmuje ziemię ukochaną, całuje ją sercem miłującem, co mu wargi roztula.
— Ziemio nasza! Matko nasza. Ty nadewszystko najdroższa! — szepcze bezpamiętnie.
Wita ją, jak wygnaniec, jak syn, który zranił ją ucieczką po grosz cudzy, po chleb lepszy, niż ona dać może. Przeprasza ją teraz, że skrzywdził, że ją opuszczał. Modli się do niej i łka.
— Ona jest jedyna!
Z obcych krajów przywiózł zdrowie nadwątlone, ręce od pracy popuchłe i żal i duszę, przez tęsknotę zżartą. Aż oto znowu jest na swoim zagonie i już nie odejdzie!
— Ziemio nasza!............
Procesja zbliża się powoli, z powagą. Łomocą chorągwie o drzewce, faluje purpura baldachimu. Pieśń święta leci z potęgą bezmierną, razem z brzmieniem dzwonów, i daje światu wieść uroczystą:
Chrystus Pan Zmartwychwstał.
Pieśń szumi melodją górną, wzwyż, ponad obłoki, po nizinach zbóż, rozlewa się hojnie, wszędzie głosząc radośnie:
— Alleluja!
Antoni dźwignął się z ziemi i wmieszał w tłum ludzki. Śpiewa z natchnieniem z głębi duszy.
Nagle zawisły mu na szyi ręce młodej kobiety. Głos przepojony szczęściem, radosny, woła serdecznie:
— Antoni! adyć. wróciłeś?! Mój ty!!
— Małgośka! Żono kochana!
— Wesoły nam dziś dzień nastał! Wesoły! wołają razem, przejęci wspólną uciechą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dzień rozbłysł zupełnie.
Gdy dzwony umilkły, wnet gruchają świergoty, piski, wrzaski ptaków. Drzewa rozwijają swój po szum, sieją woń miodową z lepkich pączków. Wiosna się uśmiecha do życia, do słońca i ludzi.
Wieś musiała ich żywić, dawać obroki koniom, najlepsze izby pozabierano dla żołnierzy, stajnie również; własne konie gospodarze zmuszeni byli trzymać w chlewach. Nędza zajrzała do wsi. Jak podczas wojny bydło szło na rzeź: świnie, cielęta — nastarczyć nie można było żarłoczności Moskali, którzy, na swoją rękę rabując dobytek gospodarzy, paśli konie na oziminach, plądrowali po wszystkich zagrodach bezkarnie. I w chacie starego Józefata nie było już prawie co do garnka włożyć: dzieci płakały z głodu, Marjanna leżała na tapczanie, modląc się cicho. Stary Józefat siedział przy piecu i suchemi kostkami palców przebierał paciorki różańca, mamląc niezrozumiałe słowa, bezzębnemi zapadniętemi ustami.Mrok wieczorny otulał izbę cieniem smutku, wszystko w niej płakało, wszystko zdawało się konać.
— Matulu, jeść chce się — zakwiliła najmłodsza, czteroletnia dziewczynka, chudziutka i czarna, jak pająk kołysząca się na cienkich nożynach.
Piąstkami brudnemi tarła oczy zapłakane, — a zapadnięty brzuszek i całe nędzne ciałko trzęsło się od żałosnego szlochu głodnego dziecka.
— Michałek! ugotuj krzynę kartofli, pożywicie się ździebko, a i dziadulkowi dajcie — rzekła Marjanna, na pół z jękiem, wpychając głowę w poduszkę.
Ośmioletni chłopak zabrał się żywo do roboty, przyniósł z sieni kartofle w koszyczku i kozikiem zaczął je skrobać, gdy w tem weszła do izby młodziutka i zgrabna dziewczyna, ni sąc w ręku zawiniątko i garnuszek,
— Teresia, Teresia! — krzyknęły dzieci radośnie rzucając się do niej wszystkie razem.
— Co przyniosłaś? — daj nam jeść — wołała maleńka Naścia.
Sześcioletnia dziewczynka chwyciła przybyłą za spódnicę, wielkie, smutne oczy wlepiła w świeżą, jak maj, twarz dziewczyny.
Widocznie był to gość mile witany w chacie, bo Marjanna uśmiechnęła się do niej, a staruszek Józefat zamamrotał coś i rękę podniósł, jakby błogosławiąc.
— Niech będzie pochwalony — przemówiła nareszcie dziewczyna.
— Na wieki, a gdzie to Roman, Teresiu — spytał dziad.
— A to nie wiecie, zabrali go z pola od kopania ziemniaków i popędzili, żeby błoto zgarniał z traktu, bo jakiś starszy ma jechać.
— Któż taki znowu?
— Mówią, że błahoczynnyj do cerkwi, czy sam archirej.
— „Siejba była w płakaniu a żniwo w weselu“ — zaszeptał staruszek ulubioną cytatę z biblji. Nowa jakaś bieda na nas?
— Pewno, że nowa. Cerkiew szykują na gwałt.Spędzili kozaki kilkanaście kobiet pod nahajkam i i teraz zamiatają cerkiew, szorują własnemi łzami, a krwią z pleców własnych ją zmywając.
— Oj dolo, dolo nasza.
— Nie biadajcie tak dziadusiu, dzieci się strachają. Bóg da, że i to przejdzie, tyleśmy przebidowali.. Co to wam gospodyni?...
Teresia przestraszona podbiegła do tapczana.
Marjanna leżała blada zlana potem.
Kiwnęła głową na dziewczynę, a gdy ta się do niej pochyliła, szepnęła kilka cichych słów.Teresia wybiegła z chałupy.
Dzieci wszczęły alarm, pisk głośny i płacz rozległ się w cichej przed chwilą izbie.Z za ściany dały się słyszeć grube głosy żołnierskie i klątwy.
— Cicho dzieci, Teresia zaraz wróci, zagotuje wam wieczerzę, zapali ogień — uspakajał staruszek.Patrzał podejrzliwie z lękiem na drzwi zasunięte skrzynią, prowadzące do świetlicy, którą zajmowali kozacy, to znów trwożne rzucał spojrzenia na jęczącą kobietę.
— Zmiłuj się, Chryste, wyratuj nas, Chryste, dziecko ocal, Chryste, szeptał starzec, trzęsąc się cały w sobie, jak liść suchy na wietrze.Przygarnął do siebie dziewczynki i gadał im coś i głaskał jasne główki. Michałek zaczął znowu skrobać kartofle.Zrobiło się ciemno w chacie i straszno, ale niebawem nadeszła Teresia z jakąś starą kobieciną, która siadła przy chorej. Dziewczyna, gawędząc wesoło do dzieci, rozpaliła zręcznie ogień, nastawiła w garnku kortofle i mleko przyniesione, rozdała dzieciom po sporym kawałku czarnego chleba. Krzątała się żwawo, wciąż do dzieci zagadując, a one chodziły za nią i jak w obraz na nią patrzyły. Gdy wreszcie nakarmione ułożyła spać i zakołysała najmłodszą Nastusię, wtedy siadła przy staruszku i jęła go karmić tak samo jak dzieci. Maczała chleb w mleku i podając mu do zwiędłych ust szeptała niespokojnie.
— Jak myślicie dziadusiu nie usłyszą Moskale, uda się, czy nie?...
— Szkoda, w nocy łacniej co usłyszą, a już wtedy Chryste zbaw nas i to dzieciątko niewinne, co się ma urodzić.
Drzwi cicho skrzypnęły, wszedł Roman, przemokły od deszczu, zziębnięty.
Teresia skoczyła do niego.
— Zmień odzienie, Romanku, ogrzej się, zaraz dam ci jeść.
Chłopak stał jak słup, bez ruchu, zmieniony, zbolały.
— A cóż ci to znowu?.. Co się stało?...
— A to jutro przyjeżdża prawosławnych popów Kilku i archirej, kozaki gadają, że będą porządek robili we wsi, będą chrzcili dzieci, dawali śluby...
— Komu?...— jęknąła dziewczyna...
— A no tym co się pobrać mają, starszy prawi, że i nam ślub w cerkwi dadzą, mówił żebysię przyszykować.
Dziewczyna załamała ręce.
— I ty pójdziesz d o cerkwi — ty... poszedłbyś?...
Chłopak przeszył ją gniewnym wzrokiem.
— Ja po woli swojej nie pójdę, ale jak kozaki zawloką.
— To co, to co jak zawloką, to ty mnie weźmiesz od prawosławnego popa od prestoła?.. Któż to ciebie może do tego zniewolić?... Co?...
— Jak się uwezmą, to i mnie i ciebie zniewolą — mruknął.
— Mnie?... Niedoczekanie ich! cóż to języka w gębie nie mam, nie mogę powiedzieć im, że ciebie nie chcę, że za mąż się nie wybieram, że mi ślub i chłopak nie w głowie?... Co mi zrobią jak im tak powiem? Żadnego prawa na to niema, żeby kogo niewolić, jak kto sam nie chce. Widzicie ich zbóje bezecne!...
Chłopak patrzał na nią z przerażeniem.
— I ty to naprawdę zrobisz, takiż ci to już niemiły jestem, Teresiu, tak się to odemnie odmawiasz?...
Dziewczyna wzięła się pod boki i stanęła przed nim, wyzywająca a śmiała i wesoła.
— A ty, jak, ciebie spytają, czy mnie chcesz, to co im rzekniesz? — przemówiła hardo.
— To rzeknę co prawda, że cię miłuję dawno i chcę pojąć za żonę.
— Ha! tak im powiesz, a wierze im się tak podoba. Oni nas zaraz do prestoła zawiodą a zaczną nas po swojemu — wieńczat’, — a ty będziesz stał jak dureń i słuchał i przysięgał mnie po kacapsku i zatracisz wiarę swoją na wieki wieków. Kiedy tak, to sobie rób co chcesz, ale ja się wziąć nie dam, nawet siłą.
Tyle było dziwnej mocy i energji w głosie dziewczyny, taka niezłomna stanowczość, że chłopak poczuł się ostatecznie zgnębionym.
— Nie chcesz ty mnie widać, nie miłujesz wcale, nic ci miłym nie jestem.
Teresi łzy w oczach błysnęły.
— Ej Romanek, Romanek, czy ty tak jak dzieciak nic nie rozumiesz, że mi serce krwawisz. A toż jedyny ratunek dla nas jak powiemy, że ty mnie nie chcesz, a ja ciebie. Jakby im objawić naszą wolę, to i cóż, powieńczają nas i zatracą na wieki.
— A dzieci wasze prawosławne jużby byli, schyzmatycy, — groźnie zamruczał stary Józefat, który całej rozmowy wysłuchał uważnie.
Roman się rozpogodził.
— To ty, Tereska, chcesz mnie po dawnemu? — zawołał radośnie i wyciągnął ramiona do dziewczyny.
Zarumieniona przygarnęła się do niego i jęła szeptać miłośnie.
— Z tobą chcę iść na dolę i na niedolę, z tobą po wiek cały żyć chcę, tylko nie w prawosławnej cerkwi tobie przysięgać. Tam nie pójdę!
Starzec wyciągnął nad nimi suche, żylaste ręce i żegnając ich mruczał wzruszony:
— Siejba była w płakaniu, a żniwo w weselu oglądać będziecie. Amen.
Wicher jesienny wył na dworze, i trząsł chałupą z taką siłą, że zdawało się, iż rozniesie ją na szczątki.Trzeszczały krokwie dachu, dygotały ściany, zimno przenikliwe było w izbie starego Józefata, gdy zaraz po północy zakwilił w niej cichy płacz niemowlęcy.Zaledwo wykąpano i spowito chłopczynę, gdy pradziad ochrzcił go z wody, nadając mu imię zesłanego ojca — Jana. Wszyscy w izbie zachowali się tak, jakby chcąc ukryć zbrodnię. Gdy dziecko zaczynało kwilić, natychmiast Roman i Teresa udawali silny kaszel, chodzili, stukali statkami, a Józefat modlił się głośno. Tak zeszło do rana. O świtaniu kozacy zaczęli szturmować do zasuniętych drzwi izby.
— Haziajka, dawaj zawtrak! — wołali, waląc butami w cienką ścianę i klnąc.
Teresia skoczyła, by wynieść im z komory wczoraj upieczony dla nich chleb, lecz Roman nie pozwolił jej iść i sam ją zastąpił. Zapytany o bratową odpowiedział, że chora, bo się podźwignęła. Kozacy spojrzeli na siebie i zaśmieli się rubasznie.
— Będzie ją nasz świaszczennik kurował. Wot jaki... Ha!...
Zabrali chleb i poszli do ogólnego kotła na śniadanie.
Roman opowiedział w izbie co słyszał, niepokó ogarnął wszystkich. Teresia chciała zanieść dziecko do chaty swoich rodziców i tam je ukryć, lecz Józefat nie pozwolił, gdyż na wsi panował ruch niezwykły.Nahajkami wypędzano mężczyzn i kobiety z domów i kazano im bronować drogę, czyścić, zamiatać, a gdy już wszystko było w porządku, ustawili ludzi w dwa szeregi po obu stronach drogi i naczelnik powiatu, dziki i spasiony jak wół, wołał, że będzie zaraz jechał tędy ich „batiuszka i otiec — preświetłyj archirej”, że gdy kareta się zbliży, aby wszyscy wierni parafjanie jak na komendę poodkrywali głowy. Naczelnik chciał urządzić próbę. Lud stał w szeregach, blady, znękany, wiele oczu załzawionych, ciała drżące z głodu i zimna.Naczelnik tłomaczył, że gdy zawoła „smirno“ i rękę wzniesie do góry, aby w tej samej chwili pochyliły się nisko głowy — bez czapek. Cieszył się ze spodziewanego widoku. Zlustrował szeregi, zrobił pyszną minę wodza i machnąwszy ramieniem krzyknął gromkim głosem:
— Smirno! Ludzie stali jak wmurowani, nie pochyliła się ani jedna głowa, ani jedna ręka nie zdjęła czapki!
Naczelnik wrzasnął raz jeszcze:
— Smirno podlecy!
Lud ani drgnął, niemy, głuchy, jakby martwy.
Moskal wściekał się. Rzucił się na chłopów z pięściami, najbliżej stojącego gospodarza kopnął w brzuch i buchnął pięścią między oczy tak silnie, że ten zatoczył się z jękiem, wyrzucając krew ustami. Szmer oburzenia przebiegł szeregi, ludzie zaczęli się cofać w przerażeniu, gdy naczelnik jak zwierz rozjuszony skoczył do nich, bił, kopał i klął okropnem i wyrazami. Krzyczał na kozaków, rozkazując im puścić w ruch nahajki. Zaczęłyby się zwykłe w takich razach ohydne sceny katowania ludzi, lecz nagle rozległ się gwałtowny tętent. Na spienionym koniu wpadł między szeregi ludu dragon z eskorty, oznajmiając, że kareta archireja nadjeżdża. Naczelnik złapał się za głowę, ryknął na swoich kozaków z nahajkami, aby „poszli won i odstupili miatieżnikow“, do polaków zaś zwrócił się w ostatnim paroksyzmie głniewu:
— Szapki dałojl... ssu... k.... syny!
Nie skończył przekleństwa, gdy zobaczył już tylko plecy uciekających. W jednej sekundzie szeregi splątały się, wykręciły rzec można na pięcie i poszły w rozsypkę, jak stado szarych wróbli, w które padł strzał. Na drodze został naczelnik z policją, stażnikami i kozacy. Kareta archireja wjeżdżała właśnie w ulicę.
Wieś jakby wymarła. Ale cisza ta złowroga trwała bardzo krótko, bo gdy zajęczały cerkiewne dzwony na „molebje“ we wsi powstał sądny dzień.
Krzyki bitych dzieci i kobiet rozniosły się żałośnie, świst nahajek, ciche jęki katowanych mężczyzn i bezwstydne klątwy kozackie przemieniły więś w jąkąś kaźnię straszliwą. Wywłóczono ludzi z chałup, mężczyzn i kobiety. Kozacy rozciągali ich na drodze i bili nahajkam i, kijami rózgami, czemkolwiek.
Żołdactwo podniecone dzikimi rozkazami naczelnika pastwiło się nad ludem bez miłosierdzia.Krwawe plamy potworzyły się na oczyszczonej z błota ulicy.
A w zamęcie i zgiełku tej potwornej orgji barbarzyńców, słychać było ciągle wycie naczelnika:
— Pajdiosz w cerkow na molebje! pajdiotie łatinskije sobaki, proklatyje papisty. Nu — gowori!...
— Nie pójdziemy choćbyś nas pozabijał, naczelniku. Tak nam Boże dopomóż — wołały stanowcze głosy nieszczęśliwych, a silnych i bohaterskich, za wiarę swą męczonych polaków.
I znowu świstały rózgi i znowu droga plamiła się krwią i znowu jęki wtórowały biciom dzwonów cerkiewnych. Wreszcie sam i kozacy zaprzestali kaźni, wymówili posłuszeństwo policji. Kilku gospodarzy zbroczonych krwią, w strzępach ubiorów, odniesiono napół żywych do chałup, między nimi i Romana, który miał całe plecy i nogi poszarpane od nahajek i kijów. Gdy go kozacy wnieśli do izby, stary Józefat i Marjanna leżeli krzyżem na ziemi nieprzytomni prawie z przerażenia i grozy.
Dzieci, w ciśnięte w kącie na piecu, płakały rzewnie, a niemowlę zawinięte w szmaty, leżało w poduszce, pod łóżkiem ukryte.
Kozacy położyli omdlałego chłopca na tapczanie coś mruknęli i odeszli, lecz tuż za nimi wpadł naczelnik. Kopnął Marjannę i krzyknął:
— Gdzie twój rebionok?!..
Kobieta zerwała się jak lwica, włosy zjeżyły jej się na głowie, lecz ostygła natychmiast.
Wzruszyła tylko ramionami.
— Gdzie rebionok... skaży! Kobieta wskazała trójkę skulonych dzieci na piecu. Naczelnik pchnął ją w piersi i krzyknął w pasji:
— Hej policja!
Wpadło kilku strażników.
Naczelnik kazał im szukać dziecka narodzonego w nocy. Kobieta runęła na pościel, lecz ją przemocą w kilku zwlekli i odrzucili precz — stary Józefat podpęłznął i położył się krzyżem tuż koło tapczanu, który żołnierze, aż do desek przetrząsnęli, szukali wszędzie... napróżno. Naczelnik pienił się ze złości.
— Kuda ty skryła rebionka?... wrzasnął, przyskakując w pasji do Marjanny.
Kobieta spojrzała na niego ponuro, usta jej zwarły się z mocną stanowczością, poczem spuściła powieki i rzekła głucho.
— Dziecko umarło.
?..
— Nu — tak pokaży miertwiecal Naczelnik stanął w pozie wyzywającej, szyderczy, straszny.
— Nu, babo, pokaży, żywo, my jego pohoronim.
Kobieta milczała. Oczy miała wbite w ziemię, okropną bladość na twarzy.
Rysy jej ściągał bezmierny ból, strach, rozpacz, niepokój osiadł na ustach, nogi pod nią drżały, słaba była bardzo, bezsilna, nie władna sobą, lecz zatrzęsła się cała, gdy naczelnik ryknął z gniewem, by natychmiast oddała mu dziecko żywe czy martwe.Rozwścieczony moskal tupał nogami, groził pięścią, wreszcie uderzył Marjannę w piersi. Kobieta zajęczała, cofnęła się z rozłożonemi rękoma i runęła na wznak stuknąwszy głową o kant skrzynki drewnianej.
Zemdlała.
Józefat dźwignął się z ziemi, stanął drżący i wzniósłszy ramiona w górę, jak suche, bezpióre skrzydła, zwrócony do naczelnika, zawołał grzmiącym głosem:
— Za krzywdy, jakie czynisz, przeklęty bądź na wieki!
I stał tak groźny, pełen wielkiego majestatu w swej starości, pełen powagi i niezwykłej jakby jakiejś wyroczni zwiastującej zemstę prześladowcom.Był jak mściciel całego męczonego ludu, jak praojciec narodu i surowy sędzia.
— Przeklęty, przeklęty, wyrzucały starcze piersi, a oczy ciskały błyskawice świętego oburzenia.
Naczelnik spojrzał na starca i zdrętwiał, było w nim coś co moskala przeraziło, co mu skuło język i związało pięści.
W pierwszej chwili rzucił się do przeklinającego, lecz stanął jak wryty, niby niewidzialną siłą zatrzymany.
Starzec nie opuszczał ramion, trzęsły się czarną pomarszczoną skórą powleczone dłonie, lecz nie opadały, przeciwnie wznosiły się wyżej, roztwierały jak szpony. Cała twarz starcza skurczyła się i zbiegła, niby w dziób rozdrażnionego orła, który broni swego gniazda przed napaścią sępa ścierwnika.Gromy miał w źrenicach, może ostatnie w życiu, potęgę i moc w twarzy, grozę w podniesionych ramionach.Postąpił parę kroków naprzód, naczelnik bezwiednie cofnął się w tył i tak wolno, wolno, w ciszy brzemiennej, niepojętym jakimś zabobonnym strachem starzec posuwał się naprzód, naczelnik zaś, niby zwierz wystraszony — cofał się przed nim, dotknąwszy plecmi drzwi, zaklął przez zaciśnięte zęby i wypadł z chaty.
Za progiem oprzytomniał. Wściekłość go porwała.
Zwartemi pięściami buchnął w ścianę domostwa z okrutnym rykiem.
— Ja was..., nie zabudu!...
Józefat tymczasem wyczerpany, trzęsący się, zwiesił ramiona i zgarbiony szybko podlazł do leżącej niewiasty...
Chwycił kwaterkę wody i jął zwilżać skronie omdlałej. Gdy oprzytomniała, dźwignął ją z niespodziewaną siłą.
— Jest?..spytała z przestrachem.
— Jest, Bogu chwała, nie znalazł, ale oni tu wrócą.
Pomógł kobiecie przywlec się do pościeli, lecz Marjanna wczołgała się pod tapczan.Wyciągnęła niemowlę z powijakiem, i tuliła w ramionach.
= Niebożątko moje, ledwoś oczkami na świat spojrzało, a już niedola nad tobą. Biedoto! Raczek mój milenki!
Całowała dziecko ze łzami i przykładała do piersi swej.
A Józefat zajął się teraz pobitym Romanem.
Wnet nadbiegła Teresia i spłakana, rozżalona, upadła na nogi narzeczonego.
— Romeczek jedyny, Romuś! Ach! jak Ciebie skatowały te psy wściekłe, te ludojady zatracone! Boże mój Boże, znowu jeden jęk w chałupach, znowu krew, znowu sroga krzywda i poniewierka.
Poza sadami biegłam do was, jak zając się kryjąc, bo jak którą złapią to zaraz biją.
Aj, Romuś Romuś nieszczęsny!
Żwawo zajęła się chłopakiem, pomagając dziadowi, okładała zimną wodą pobite plecy i boki Romana, on uśmiechał się do niej wdzięczny za jej troskliwość, ale ciągle przytem kaszlał i krztusił się spluwając krwią.
Na wsi uciszyło się zwolna.Do cerkwi nik nie poszedł, pobici leżeli w chatach, na ulicy wojsko baraszkowało. Archirej odjechł, nie widząc naw et nikogo, został tylko pop przeznaczony tu na stałego „świaszczennika“ i policja z naczelnikiem.
Wieczór zapadł ciemny i słotny, deszcz mżył gęsto, zim no było przenikliwe.W chacie Józefata nie palili światła, Teresia gotowała wieczerzę, pomagał jej Michałek, Józefat siedział przy Romku i zmieniał mu okłady, a Marjanna, wciśnięta w najciemniejszy kąt izby, karmiła piersią niemowlę, pod piecem dwie dziewczynki bawiły się z królikami.
— Kozaki jeszcze się zabawiają na wsi, bo ich w świetlicy nie słychać — szepnęła Teresia.
— Daj Boże, by i na całą noc nie przyszli odrzekła Marjanna — człowiek choć przez moment ciszy zażyje, a odetchnie.
— Nie daj Boże nawet takiej ciszy, cała wieś jak wymarła, chaty jak groby, że już i życie obmierzło człowiekowi — narzekał Roman.
— Siejba była w płakaniu, wnuku mój, a jak czas próby minie, obfity plon zbierać będziecie w radości a weselu... Nikt nie wie dnia ani godziny i kiedy przepełni się miara — mówił pradziad zwykłym swym kaznodziejskim tonem. Nagle umilkł, szmer jakiś z zewnątrz zaniepokoił go. Wszyscy drgnęli nasłuchując.
Chyba ktoś idzie do nas, słychać kroki — szepnęła Teresia.
— Może kozaki wracają do świetlicy...
W tem gwałtowną siłą pchnięte drzwi, złamały się i rozwarły z łoskotem, do izby wpadło kilku strażników i żołnierzy. Z zaprogu huknął tubalny głos naczelnika.
— Wot że ja k wam jeszczo raz w gosti prihożu! nu tiepier nie sam. Hej rebiata sprawties choroszo!
Czterech strażników jak tygrysów rzuciło się na Marjannę. W jednej chwili wyrwali jej dziecko od piersi i z łupem swym wybiegli na dwór.
Kobieta z przerażającym krzykiem runęła za nimi, skoczyła Teresia, Józefat, nawet pobity Roman zerwał się z łóżka, lecz kozacy stanęli murem, zatrzymując wszystkich brutalnie.
Marjanna zawyła niby raniona wilczyca, jednym skokiem dopadła do okna, wywaliła je i znikła w czarnej otchłani nocy.
Biegła za strażnikami, którzy unosili kwilące na wietrze niemowlę. Nadludzką siłą gnana doganiała ich prawie, pędziła z szaleństwem w duszy, z rozpaczą, z niesłychaną zawziętością i bólem tragicznym.Już, już łapie za szynel jednego zbója, gdy ten machnął płazem pałasza uderzając kobietę w ramię, aż się zachwiała.Biegnie znowu, biegnie jakby skrzydła mając, już łapie moskala za cholewę od buta lecz on kopnął ją jak psa. Uderzona obcasem pod piersi niewiasta upadła z jękiem, ale zerwała się natychmiast.
Biegnie i biegnie reszty sił dobywa, a ma już ich zapas bardzo mały. Mgła zasłania jej oczy wlepione w plecy strażników, uchem łowi słabe kwilenie dziecka jest ono jednak jej podnietą i tą siłą olbrzymią, tą mocą, która ją utrzymuje na nogach, która ją skołataną i chorą rzuca w ciemną, słotną noc na ratunek dziecinie. Rozpacz ją niesie i straszliwe poczucie krzywdy.
A przed nią ciem ne postacie policjantów i oświetlona jaskrawo cerkiew prawosławna.
Jeszcze kilkanaście kroków, raczej wprost susów dzikich i stażnicy wpadli do cerkwi, drzwi się raptownie zatrzasnęły, Marjanna uderzyła czołem o ich zaworę i upadła na próg. Słysząc zewnątrz krzyk dziecka i głos świaszczennika nieszczęsna kobieta oszalała, zerwała się jak burza i do drzwi zaczęła szturmować. Biła ramionami i głową w twardy dąb, czepiała się i zwieszała całym ciężarem na klamce, darła palcami zawiasy. Krew okryła jej ręce, pokaleczoną miała twarz, lecz nie ustawała w swym szale. Gryzła drzwi, jej krzyk przeraźliwy w strząsał przerażeniem.
— Oddajcie mi syna, oddajcie dziecko! ono moje! nikt nie ma do niego prawa!...
— Zabraliście mnie ojca, wywieźliście, sierotą chcecie zamordować!.. Pomsty Boże, Boże! Zabierz Boże dziecko do Swej chwały, zanim pop jego ochrzci. Ludzie, ludzie na ratunek, na ratunek!
Krzyczała tak, raczej wyła, tłukąc czołem zalanem krwią w żelazne okucie drzwi cerkiewnych. Krzyk jej był coraz słabszy, coraz cichszy wreszcie umilkł zupełnie, Marjanna zemdlała powtórnie.
Znaleźli ją tak na schodach okrwawioną i na pół żywą. Przy niej w chustach owinięte leżało spłakane, ochrypłe od krzyku dziecko.
Gdy przeniesiono matkę i niemowlę do chałupy Józefat i Teresia zajęli się niemi żywo, ludzie z całej wsi zeszli się ratować nieszczęśliwych, lecz Marjanna zachorowała ciężko była w gorączce i prawie ciągle nieprzytomna.Rozpalona z oczyma błędnemi zrywała się z pościeli krzycząc:
— Jasia ratujcie, nie dajcie popowi!.. Janie (wołała męża) syna ci chrzczą w cerkwi, na prawosławie — Boże ratuj... pcmścij!..
Chwilami gdy odzyskiwała przytomność zaczynała cicho płakać, tak boleśnie, że nikt z obecnych łkania tego znieść nie mógł.
I znowu wpadała w rozpacz, gdy na jej wołanie podano jej dziecko także chore, przeziębione, beznadziejnie skrzeczące jakimś rozdzierającym skrzypem chrypki, Marjanna nagle popatrzała na główkę maleńką niemowlęcia i odetchnęła.
— Nie chcę!.., nie chcę, zabierzcie, prawosławny!..Popu go oddajcie.
— Toż wasze, matko, toż wasze rodzone i niewinne — zapłakała rzewnie Teresia tuląc dziecinę do siebie.
— Precz, precz, prawosławny!...
Marjanna znowu wpadła w malignę.
Po pewnym czasie uspokoiła się nieco, zażądała księdza, wszyscy spojrzeli po sobie strwożeni. Józefat klęknął i jął się modlić, Marjanna kazała podać sobie syna, przygarnęła do siebie, całowała, pieszcząc i szepcząc do dziecka najczulsze słowa. Ludzie nie mogli spokojnie patrzeć na to wyraźne pożegnanie matki z niemowlęciem. Jeden szloch był w izbie, szloch głuchy, bo tłumiony, by nie płoszyć chorej szloch pełen bólu, żałosny, płynący prosto z serc najwyższą goryczą przepełnionych. Świszczący szept Marjanny i chrzypienie śmiertelnie chorego dziecka wywołało co raz częstsze wybuchy głośniejszego płaczu, a nawet ten i ów cisnął przekleństwo oburzenia grożąc pięścią w stronę zajętej przez moskali świetlicy.I znowu cisza złowroga zajęła izbę, śmierć była już tu i wszyscy ją odczuwali. Chora kobieta nie chciała oddać dziecka nikomu, garnęła je do swej zgorączkowanej piersi i bełkotała coś bezprzytomnie.
Wszyscy rozumieli, że ani dla matki, a ni dla dziecka ratunku już niema.
Strach okrutny wpełznął do izby, strach i przerażenie, jakie niesie z sobą śmierć. Lecz zarazem z tą marą straszliwą, wpłynął jakby cichy duch rezygnacji, Anioł pokoju i słodkiem tchnieniem swem złagodził nieco grozę, uciszył ból, ukoił rozpaczą przejęte serca tych ludzi, nieszczęściem zdruzgotanych.Wiew piór anielskich rozsiał wśród zebranych melodję niebiańską, grał im w duszach hejnał wzniosły, choć pełen tragizmu i żalu, że oto nowe ofiary za wiarę, nowa męka, nowa krew i dwa życia idą do stóp najwyższych, jako świadectwo niezwalczonej siły narodu, niezłomnej mocy ukochania swej religji.I wszyscy pomimo bólu poczuli się dziwnie mocarni, do dalszych ofiar zdolni, do walk i obrony kościoła natchnieni.
To nowe nieszczęście nie złamało ich energji, podnieciło ją tylko, krzepił ich żywo pulsujący w sercach ideał umiłowania Wiary i Ojczyzny.
Wszyscy pragnęliby umierać dla tej świętej idei.
Blady świt spadł na okna, omaścił je ołowiem i wpełznął do izby, gdy Marjanna konała. Dziecko leżało przy niej, martwe już od godziny, zasnęło cicho na wieki, przeżywszy jedną tylko dobę na święcie i już w niedoli.
Matka szła za synaczkiem swym umęczona, obojętna już na nędze ziemskie, zapatrzona jakby w świetlistą przyszłość pozagrobową. Oczy gasnące utkwione miała w obrazie Matki Bożej, karmiącej dzieciątko Jezus, a usta kobiety szeptały coś niezrozumiałego. Raz jeden powtórnie głośniej zawołała księdza, budząc większe jeszcze przerażenie wśród zebranych.
Bali się, by żołnierze nie usłyszeli wołania i nie sprowadzili popa.
Józefat zapalił gromnicę, szept modlitwy za konających rozległ się dokoła, zmieszany z cichym szlochem obecnych.
Umierająca oczy trzymała uparcie wlepione w obraz i nagle źrenice niewiasty rozszerzyły się dziwnie, trysnął z nich blask jakiś niezwykły, zapłonęły ogniem szczęścia niebywałego, rysy twarzy wypiękniały, odmalował się na obliczu zachwyt, uniesienie, ekstaza. Wszyscy zdumieni tą zmianą szczególną na twarzy niewiasty spojrzeli śladem jej wzroku na obraz, lecz w tej chwili umierająca wyciągnęła ramiona do wizerunku Najświętszej Panny, z okrzykiem tak radosnym i pełnym uczucia, jakby przemawiała do Niej Samej już w Niebiosach.
— Matuchno! mówisz do mnie., wołasz mnie...idę... idę... Najświętsza Boża... rodzicielko..
Szepcząc te słowa, cicho opadła na posłanie.
Skonała.
Oblicze Bożej rodzicielki jaśniało w brzasku świtu przedmroczną pogodą i uśmiechem boskiej, macierzyńskiej dobroci. Pół przymknięte oczy spoczywały na zmarłej ze słodyczą, usta przeczystej Dziewicy zdawały się szeptać do umęczonej niewiasty i jej dzieciny, ciche słowa boskiego przebaczenia i wiekuistej łaski dla ofiar za wiarę.
Przez cały dzień w chacie Józefata zachowywano się tak, jakby nic nie zaszło.
Ciało niewiasty i dziecka przykryto pierzyną, nie palono świec, nawet małe dzieci, prócz Michałka, nie wiedziały, że już nie mają matki.
Dziewczynki dopytywały się ciągle Teresi i pradziada dlaczego mama śpi, czemu nie je obiadu, a oni łykając gorzkie łzy musieli wstrzymywać dzieci od zaglądania pod pierzynę, bo ciągle trwali w obawie, by się kozacy nie dowiedzieli o śmierci. Paru przyjaciół Romana w najgłębszej tajemnicy, po różnych domostwach, częściami robili trumnę.
Wieczorem przeniesiono ją do chaty Józefata z zachowaniem wielkich ostrożności.
Cicho, bez świateł i śpiewów tylko przy szmerze modlitw pogrzebowych złożono w cztery deski zwłoki Marjanny i jej dziecka, poczem po północy, gdy cała wieś spała, kilku chłopców dźwignęło trumnę,wynieśli ją z chaty w czarną, wietrzną noc.Szczupły orszak po za stodołami pełznął w stronę starego cmentarzyka i po godzinie wędrówki utonął w gąszczu bezlistnych już drzew. Zaledwo jednak uczestnicy pogrzebu zdążyli powrócić nad ranem do domów swoich, już do chaty Józefata wpadł świaszczennik z naczelnikiem, pytając o zmarłą matkę i dziecko. Pradziad wskazał im pusty tapczan:
— Niema ich już i już praw do nich nie macie — rzekł głucho.
— Kuda wy ich skryli?..— wrzasnął policjant.
— Pochowali tam, gdzie być powinni — odrzekł Józefat z godnością.
Naczelnik zamierzył się na dziada szablą, lecz pop wstrzymał go za ramię i coś mruknął niechętnie.
Moskal spojrzał dokoła.
Na barłogu leżał Roman skatowany, chory, jak Łazarz cały w ranach, przy Teresi siedziały dzieci w skupionej gromadce, wystraszone, blade nędzne, litość wzbudzające. Ostatecznie mścić się nie było na kim, bo dziewczyna wyglądała jak na pół żywa.Lecz naczelnik nagle coś sobie przypomniał. Skoczył do Teresi i chwycił ją za ramię.
— Słysz, ty jego niewiesta, hal? — wskazał na Romana.
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę.
— Nie rozumiem.
— Nie ponimajesz, ha! Nu, ty z nim zaruczena! Ty za niego zamuż choczesz.
Teresia zaprzeczyła ruchem głowy.
Moskal zaśmiał się bezczelnie i zaczął coś szeptać do popa. Świaszczennik spytał Romana:
— Ty! choczesz na niej żenitsia?..
— Nie! ani ja jej nie chcę, ani ona mnie — zaprzeczył chłopak energicznie.
— Nu, a co ona tu robi u was?..
— Ona nasza krewna, familjantka — informował Józefat.
Naczelnik zwrócił się do niego w pasji.
— A ty didu mołczy, ja ciebie znaju.Ty tamtych pochoronił, a tych my powienczajem w cerkwi.
Krzyczał na starego, groził Teresi i Romanowi, namawiał popa, aby im natychmiast ślub dawał, lecz chłopak i dziewczyna zaprzeczali stanowczo, pop zaś widząc stan zdrowia Rom ana mitygował naczelnika i wyprowadził go z izby.
Gdy wyszli, Józefat upadł na kolana i uderzył czołem o glinianą polepą. Z ust starczych wybiegła modlitwa dziękczynna:
— Chryste, za tą łaską, jakąś na nas zesłał, że oni na katolickim cmentarzu leżą, bądź pochwalony n a wieki. Chryste! ocal jeszcze tych młodych, ocal ich Panie, zmiłuj się nad nimi....
Zima wlokła się długo, ciążka smutkiem, nędzą i żałobą. Stary Józefat podupadał na zdrowiu, chyląc się już widocznie ku końcowi istnienia.Wiek i nieszczęście popychały go do grobu, do którego sam tęsknił. Żywił tylko ostatnie gorące pragnienie, aby połączyć nareszcie Teresią z Rom anem i zabezpieczyć rodziną, chatą i grunt od ostatecznej zagłady.Roman chorował długo, zdawało się, że już do zdrowia nigdy nie powróci, kulał na jedną nogą i kaszlał ciężko.Jednak czas, młody i silny organizm i troskliwe starania Teresi uleczyły go zupełnie.Gdy nadeszła wiosna Roman zaczął wychodzić z pługiem w pole. Słaby jeszcze był, lecz sił nabierał z każdym dniem więcej. Przeciwnie Józefat nikł w oczach i tym rychlej oczekiwał śmierci.
O ślubie Romana z Teresią nikt nie mówił we wsi, choć wszyscy wiedzieii, że pobrać się mają.
Wojsko wywądrowało ze wsi, jeszcze w połowie zimy, bo już nie było co jeść, ani co rabować, policja zjawiała się tu rzadziej, świaszczennik siedział cicho, prawie bezczynny, przeklinając własne położenie.
Na tydzień przed Zielonemi Świątkami Roman i Teresia znikli ze wsi, lecz nikt o tem nie mówił, chociaż wiedziano, że poszli w dalsze okolice Podlasia, skąd wyruszyła kompanja do Częstochowy. Narzeczeni przyłączyli się do niej i jako pątnicy, szli pieszo na Jasną Górę, śpiewając pieśni pobożne, z nadzieją w swych duszach skołatanych — z radością w sercach m iłujących się wiernie, że wreszcie czas ich szczęścia nadejdzie, i że połączeni węzłem małżeńskim rozpoczną własne życie na dolę i niedolę.
Gdy ujrzeli z daleka wieżyce kościoła Jasnogórskiego padli oboje na kolana i łkali rzewnym płaczem wdzięczności i szczęścia niezmiernego, za łaskę, jakiej dostąpili, płakali łzami radości, jak rozbitki, którzy ratunek swój widzą i czują się ocaleni.
Leżąc na drodze w pyle i spiekocie słońca, modlili się całą duszą, żarem serc rozpłomienionych, ekstazą młodości i miłości. Oto świątynia przed nim i, gdzie oboje przysięgę od siebie odbiorą, oto kościół wielki, potęgą swą i cudami słynący, do którego oni oboje serca swe niosą, by je złożyć żywe i tęskniące wiarą u stóp Przenajświętszej Dziewicy. Nie można ich było oderwać od tej modlitwy i utulić w płaczu. Pątnicy z kompanji zainteresowali się nimi serdecznie, wszystkich rozrzewniła wiara tych młodych, zapał ich i tragiczne ich przejścia i nadzieja w jaśniejszą przyszłość.
Gdy weszli do kaplicy cudownej Teresia i Roman leżeli krzyżem podczas nabożeństwa, a dusze ich były w niebiosach, pokorne, ciche, oddane Bogu, radosne.
Po nieszporach ksiądz zakonnik udzieliwszy im spowiedzi i komunji pobłogosławił ich związek małżeński. Teresia i Roman oczy mieli utkwione w ciemnych rysach cudownego Oblicza, źrenice ich były pełne łez i pełne ognia wiary, że zwalczą wszelkie niedole, prześladowania i męki za ten jeden moment błogosławiony, zdobytego szczęścia.Słowa przysięgi jasno i wyraźnie płynęły z ich ust, widzieli przed sobą życie i nie lękali się iść śmiało w jego odmęty, czuli w sobie siłę i moc do trwania i przetrwania.Jak natchnieni odchodzili od ołtarza, hymny podniosłe rozśpiewały się w nich, świat w ich oczach w tej minucie nie posiadał cieni jeno szeroką, przejasną, złotą świecił zorzą.
Tegoż dnia wieczorem powracali koleją do dom u, spiesząc do dzieci, zostawionych tylko pod opieką zniedołężniałego i chorego Józefata. Cicho pożegnali się z pątnikami i we dwoje ruszyli na dworzec kolejowy. Ciemno już było, szli milcząc trzymając się za ręce. Nagle Teresia szepnęła:
— Romek... czegoś mi tak smutno.
— A czegóż, jedyna, toż już razem będziemy teraz, żonusiu ty moja umiłowana.Żeby nie ty, Tereśka, to i ja bytu się zmarnował w tej chorobie i dziad by może już nie żył. Ty jak nasz anioł byłaś i będziesz:
— Dałby Bóg, ale mi czegoś tak smutno, tak dziwnie, że i boję się znowu....
— Cyt... cyt dziewczyno moja. słyszysz moja, ty już, moja na wieki.
— Prawda Romek, ja twoja, ale czego taki smutek spadł i dokucza?
— Cichoj... cichoj...
Wsiadając do natłoczonego wagonu trzeciej klasy, Teresia zadrżała całem ciałem i chwyciła Romka za rękę z przerażeniem.
— Co ci to luba?
— Żandarm! ten sam co był u nas w jesieni.
— Przywidziało ci się!..
— Nie, nie, to ten sam co był u nas z naczelnikiem, jak Marjanna umarła.
— No to i cóż, teraz go tu po służbie wysłali i tu jest.
— A czego on tak na nas patrzy?.., — szepnęła młoda kobieta z dreszczem straszliwej trwogi.
Roman spojrzał i sam zatrząsł się ze zgrozy.Ścisnął mocno rękę żony.
— Prawda, czego ta bestja ślipia na nas wywala?
Targnął nim okrutny niepokój, lecz wnet się opanował.
— Cichoj Teresia, nie oglądaj się za nim, poznał nas pewno i patrzy, ale to i cóż, z kompanją przyszliśmy i teraz odjeżdżamy. Będą nas karali za to, że z kompanją szliśmy, albo to my jedni. Wsiadajmy do wagonu bo już czas.
Teresia i Roman ulokowali się jako tako w przepełnionym wagonie nie mogąc się pozbyć niepokoju wzrastającego w ich duszach ustawicznie.
Teresia czuła ściśnięcie serca bolesne jakieś, piersi Rom ana gniótł ciężar niebywały, a męczący.Przeczucie okropne spadło na nich huraganem i sprawdziło się natychmiast.
Zanim pociąg ruszył do wagonu ich weszło kilku żandarmów na czele tego, którego spostrzegła Teresia. Nagle i brutalnie policjanci chwycili oboje małżonków za bary, krępując im ręce. Roman wyr wał się, złapał w pół żonę i skoczył do ucieczki, lecz go umiejscowili żandarm i i wyszarpnęli Teresię z jego ramion.
Zawrzała krótka, straszna bójka. Roman i Teresia walczyli jak młode lwięta, z dziką pasją i energją, z szałem obłędnym.
Opierających się rozpaczliwie wyprowadzono przemocą z wagonu, pomimo ogólnego protestu pasażerów.
W biurze policyjnem przeczytano im wyrok bezapelacyjny, skazujący ich za tajne wzięcie ślubu w katolickim kościele, na wysyłkę do Syberji w dwie różne strony, bezzwłocznie.
Teresia i Roman byli jak pod gromem, skuło ich przerażenie i groza, energja ich złamała się ostatecznie. Nie mogli się już bronić, nie mogli zaprzeczyć, byli śledzeni i złapani na fakcie, bez ratunku. Stojąc w otoczeniu żołnierzy z karabinami — powiązane mieli ręce i pokaleczone, na twarzach nieszczęsnych beznadziejna rozpacz wyryła okrutne swe, katowskie piętno. Patrzyli na siebie z taką rozdzierającą tragedją w oczach, że naw et w jaskini tyarysów mogliby wywołać współczucie.
Gdy ich rozdzielono, Teresia runęła do nóg policjanta starszego i sino białe usta przytknęła do butów tyrana, jęcząc, błagając o zmiłowanie, lecz on ją odtrącił grubjańsko.
Pasażerowie, którzy ich chcieli bronić informowani przez Romka, przedstawili policji położenie ich rodziny, zostawionej bez opieki, lecz to wpływu na moskali nie miało żadnego, na wszelkie prośby i tłómaczenia daw ano suchą, krótką odpowiedź:
— Takoj ukaz.
Wówczas Roman błagał już tylko o jedną łaskę, by ich nie rozłączać z sobą. Zaklinał żandarmów na wszystko, co dla nich święte.Teresia z płaczem, śmiertelnie zmieniona, żebrała o tę łaskę, do kolan moskiewskich się chyląc.
Nic nie pomogło.
— Takoj ukaz — było jedyną odpowiedzią.
Z oszalałym krzykiem rozpaczy i bólu rzuciła się Teresia na piersi męża, gdy im pożegnać się pozwolono. Roman szarpnął więzami z wściekłością, aż krew trysnęła z pod oków. — Zbóje bezecni!.. pomsta nad wami, za nas...za mękę... Teresiu!
Rozdzielono ich siłą, trzech żandarmów uprowadzało kobietę.
— Romek!.. Romek!.— nieludzkim zawyła skowytem i znikła z oczu męża, jeno krzyk jej słyszał i targał się, jak zwierz ranny w klatce.
Głową, zwichrzoną bezdennym żalem, z obłędem w oczach jął walić w mur ściany, nie czując krwi, która mu z czoła spływała strumieniem.
— Jezu!... Jezu!... Jezu!...— wybiegły jęki z ust, zalanych krwią i łzami.
Rozbiłby głowę i skonał w tym jęku, gdyby nie krótka, zimna komenda:
— Usmirit!..
Żołnierze oderwali go od ściany jak upiora.
Nie był to już człowiek, jeno widmo ludzkie, nie było w nim duszy, jeno wielkie rumowisko ostatecznej, krwawej niedoli.
Wkrótce dwa różne pociągi wiozły ją i jego w dwie odległe od siebie, dalekie, północne siedziby zesłańców i męczenników — za wiarę.
Nad osierociałą chatą Józefata anielskie unosiły się skrzydła i chór aniołów śpiewał pieśń niebieską, pieśń nadziei, pieśń wiekuistego trwania wierzącym.
Ile ofiar, ile męki i jaka okrutna — myśli stary Janiuk, patrząc łzawemi oczami na znajome pola, zielenią runi dokoła rozciągnięte. Poznaje już działki gospodarskie, z radością je wita; z rozkoszą przygląda się bujnym oziminom, cieszy się jak dziecko, bezmiar uczucia ma w duszy i taką szaloną wdzięczność do Boga, że wszystkie męki pozwolił przetrwać i powrócił go szczęśliwie na własną ziemię, by tu złożył strudzone kości. Janiuk czuje, jak ten nadmiar szczęścia ’wzbudzony w jego piersi nie może się w niej zmieścić, tak jest potężny, rozsadza zda się serce.Oczy starca nabierają falą gorących łez, już nie łez gorzkich niedolą, nie łez męczeńskiego bólu, lecz łez z ogromu radości powstałych, słodkich łez umiłowania wielkiego dla ojcowizny. Łzy toczyły się wolno po suchej twarzy, zatrzymując na jej bruzdach i gęstych zmarszczkach pod oczami. Zaszlochał staruszek sptazmatycznym płaczem szczęścia, runą! na ziemię jak długi, jął całować trawę z nabożeństwem, jakby ołtarz z relikwiami i obu rękoma ogarniał tę ukochaną żywicielkę, matkę narodu udręczonego niewolą, jedyną opiekunkę swoją, dziadów, ojców i wnuków. 1 roztwierał szeroko ramiona stęsknione i tulił się cały do ziemi rodzonej, niby do piersi odzyskanej matki, i łkał i zdawało się, że duszę swą wypłacze, że mu serce pęknie z uniesienia.
— Ziemio moja najmilsza! wołał Janiuk, wybawicielko od niedoli i udręki! Tyś to jak święta patronka, w tobie ratunek i nasza ucieczka, w tobie życie, a bez ciebie byłaby śmierć, zaguba naszego narodu. Ziemio, oj ziemio rodzinna! ciebie to jeszcze oglądam, ciebie miłować jeszcze mogę i sławić. Oczy za tobą wypłakałem, serce z tęsknoty wysuszyłem, a otom twój syn wierny, otom wrócił, otom twój ziemio moja!... W nędzy, w zgryzocie wolę żyć, byle tu, byle wśród naszych pól, na własnym zagonie.
Ziemio i matko.. Służyć chcę tobie do skonu i skonać w obronie twojej i naszej świętej wiary.
Amen! Amen — zaszemrały cicho zboża i trawy, amen zaświergotały ptaki nad leżącym na ziemi Janiukiem, am en zaszeleściały gałęzie grusz polnych i tarnin w kwieciu.Amen — rozniosło się w czystem powietrzu wiosennem i popłynęło hen, w górę ku niebiosom — może pod święte stopy Samego Boga, by ocenił i wysłuchał te serdeczne życzenia wiernego sługi ziemi swej i religji. I może Wszechmocna ręka Najwyższego wzniosła się, by pobłogosławić płaczącego starca — bo cisza w naturze zapanowała uroczysta. Wszystko umilkło i kwilenia ptaków i szumy drzew i szmery i głosy wszelkie, cisza kościelna była dokoła, bo ziemia i powietrze i wszystkie twory słuchały błogosławieństwa Bożego. A słońce rozpromieniło się całem bogactwem złota i rzuciło na ziemię stos blasków przejasnych, jakby z otwartego nieba sypanych ze szczodrej wszechmocnej dłoni błogosławiącego Boga. Janiuk uczuł się jakby odrodzonym, ucałował ziemię kochaną raz jeszcze i powstał raźno, z weselem w duszy. Ujrzał to, czego przedtem nie spostrzegł, oto kościół w oddali, na wzgórku, kościół katolicki, parafialny. Świątynia murowana stała wyniosła, pełna majestatu i powagi, strzelająca w górę wysoką smukłą wieżą, cała w potokach czerwono-złotych ogni zachodzącego słońca.Krzyż na wieży świecił i migotał, okna paliły się jaskrawo. Jakiś przepych i wielkość dostojna szła z tej świątyni na całą okolicę. Kościół królował tu, porywał samym widokiem, niósł ku sobie stęsknione dusze. Porwał i duszę Janiuka. Starzec zatrząsł się od stóp do głowy, dreszcz dziwny przeniknął go nawskroś, zatrzepotał ramionami, jak ptak zrywający się do lotu, a pierś starca wydała okrzyk największego szczęścia.
— „La Boga! Kościół! Śledzianowski kościół, o Boże! Boże! ja to nieszczęsny oglądam go jeszcze? la Boga!...“ — Zaczął biedź po piaszczystej drodze, niby chłopiec młodziutki, lecz starcze zmęczone, skatowane nogi rychło ustały zupełnie. Janiuk szedł znowu wolno, zapatrzony, jak w cudowne zjawisko, w kościół górujący nad całym horyzontem. Wlókł się starzec a z oczu wielkie łzy rozrzewnienia padały mu pod nogi, na żółty piasek, na najdroższą jego ziemię odzyskaną. Słońce wielką kulą czerwieni zachodziło wolno za czarny bór, siejąc na ziemię liljowo rude cienie. Zmrok wieczorny brał pod swój sztandar całą okolicę Mętne mroki, pasemka cieniów majaczyły dokoła. Oziminy z zielonych zrobiły się szare — wieczorne opary, powstałe gdzieś z nadbużańskich łąk i najpierw mgliste, potem coraz bielsze, spienione, burzyły się nad polami w oddali, roznosząc chłód i wilgoć. Noc szła ciemna, bo nagromadzone sine chmury, zbite w jedną płachtę, pokryły wszystko jakby zaćmą szarego pyłu.
— Czemu to na Anioł Pański nie dzwonili — pomyślał Janiuk i wnet sam sobie odpowiedział:
— Pewno już głuchy trochę jestem — a może było za daleko dla moich uszów.
Westchnął i szedł znowu wytrwale, resztę sił zbierając. Już jest blisko, już oto widzi mur okalający świątynię, spostrzega bramę zamkniętą i coś w nim nagle szarpnęło się; zobaczył w uchylonej furtce skulonego psa, który cicho a przeciągle wył, Janiuk przyspieszył kroku. Rozwidniło się trochę na niebie, wyjrzał mętny księżyc i rzucił światło na białe mury kościelne; błysnęły wyraźnie, po szybach okien księżyc przesunął ołowiane swe dłonie.
Pies siedział ciągle w furtce i z podniesioną głową wył tak żałośnie, jakby cicho a boleśnie płacząc.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — szepnął Janiuk żegnając się. Zaskrzypiał żwir i starzec wszedł w ogrodzenie kościelne. Na psa patrzał niespokojnie, lecz i zwierzę ani drgnęło, jakby nie czując obcego. Czarne, kudłate siedziało na tylnych nogach, skomląc biadającym głosem.
Jakieś przeczucie złe, niewiadomo skąd powstałe, targnęło sercem Janiuka, zaczął go dławić niepokój silny a przykry i zupełnie nagły. Rozjaśniało się coraz bardziej, tu i owdzie błysnęły gwiazdy.
— Czego ta bestja wyje, czuje co złego, czy co?... zamamrotał starzec niecierpliwie. I oto przyszło mu na myśl takie same wycie psa na jego własnym podwórku przed najściem kozaków, przed katowaniem ludzi i wysyłką na wygnanie. Wspomnienie uderzyło go jak batem, czemprędzej zrobił znak krzyża na czole.
— Zgiń maro, przepadnij! Boże zmiłuj się nad nami!... westchnął ze zgrozą.
— Może ciało zmarłego stoi w kościele to i psisko wyje — a mnie zaraz takie ot wspominki złe do głowy przychodzą. Boże uchowaj!...
Posunął się żwawiej do głównych drzwi kościelnych.
— Zamknięte, wiadomo, o tej porze, to choć i tu Bogu się polecę i podziękuję za łaskę, żem powrócił do kościółka — szeptał staruszek i ciężko ukląkł na schodach kamiennych.
Zmówił pobożnie pacierz, dziesięcioro przykazań i zaczął „Pod Twoją Obronę”, a oczyma wciąż prowadził po rzeźbach i załomach wielkich dębowych drzwi, świątynię zamykających. Brzask księżyca uwypuklał dość wyraźnie grube fugi, rozety ryte na drzewie, tak dobrze znajome, jeszcze z dziecinnych lat zapamiętane przez Janiuka. Gdy starzec mówił drżącemi ze wzuszenia wargami: „ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawić“, zauważył jednocześnie na zamkach drzwi jakąś obcą, dziwną, nieznaną plamę czarną, której tu nie było dawniej.Zdziwił się trochę, lecz nie przerywał półgłosem odmawianej modlitwy. Mówiąc „Pocieszycielko nasza”, dostrzegł drugą taką plamę i trzecią na zamku i na zawiasach.
— Mieni się mnie w oczach, czy co? co zaś to jest?... wyrzekł prawie głośno i dalej się modlił, lecz już z roztargnieniem, niespokojnie zapatrzony w drzwi.Dziwny przeczuciowy dreszcz czegoś złego przeniknął go aż boleśnie. Wyciągnął szyję i cały podał się naprzód, jak człowiek, który coś pilnie bada; patrzał na dębowe drzwi, uparcie wytężając stary wzrok.
„Abyśmy się stali godnymi obietnic“ — wypowiadały właśnie usta umęczonego starca, gdy nagie wstrząsnął się okropnie, jakby go kto ciężkim młotem buchnął między oczy. Serce w nim zamarło z przerażenia.
Zrozumiał wszystko.
Zerwał się z kolan z okrzykiem zgrozy, dopadł do drzwi — i macał rękoma rozstrzęsionemi czarne, wiszące medale, rządowych pieczęci.
Długo tak sprawdzał bez duszy, bez woli, z głuchą pustką w mózgu, jeszcze nie wierząc własnym oczom i rękom, jakby się łudząc, że to sen, nie jawa, wreszcie wyczerpany rozpaczą, znękany doszczętnie, obsunął się na próg kamienny, stuknąwszy suchą głową o zamknięte dębowe zawory. Kościół stał głuchy, martwy, zapieczętowany.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dniało już, krótka noc letnia uciekała przed pierwszym brzaskiem zorzy porannej, gdy siedzącego na progu kościelnym staruszka ktoś poruszył za ramiona.
— Człowieku, cóżeście za jeden, co się wam stało, czy tak sobie nocujecie na chłodzie — zawołał jakiś przyjazny głos.Starzec podniósł rozpalone bezsennością źrenice na mówiącego i chwilę patrzał, uważnie go badając. Ale tam ten krzyknął zdumiony.
— Miłościwy Boże!... czy mię oczy mylą czy to Szymon Janiuk?...
— A ja to, ja, ten sam — jęknął starzec. Poznaliście mnie, Tomaszu.
— Wróciliście do nas jeszcze!?... Boże!., jakoż wy wyglądacie Biedota!..
— Padli sobie w ramiona i tak trwali długą chwilą. Poczem Janiuk dotknął dłonią drzwi kościelnych.
— Kiedy to się stało?...— spytał szeptem bolesnym.
Tomasz żałośnie pokiwał głową i westchnął ciężko.
— Wprędce jakoś po tem, jak was wywieźli.Za dużo nas tu przychodziło. Proboszcz, jak umiał, chrzcił, śluby dawał, to i kłóło w oczy „naczalstwo“ a policję. Gdzież to mieliśmy się modlić, w naszym kościółku na cerkiew prawosławną przerobionym?..Księdza naszego nam zabrano.
— Toż jeszcze przy mnie — pamiętam.
— A widzicie! Zbieraliśmy się tu na nabożeństwa, za to naczelnik się wściekał, „naczalstwo” robiło „donosy” ot i zamknęli jedyny kościół. Nikt do niego wejść nie może, prawda, ale i cerkiew świeci pustką, noga nasza tam nie stanie.
— A ksiądz proboszcz?...
— Wywieziony do Rosji.
— Zbawicielu świata!.. Gdzież się teraz modlicie?..
— Po chałupach się zbieramy. Dzieci chrzczą z wody, a jak podrosną to wożą sekretnie do kościoła w odległe strony. Śluby — jak Bóg dał, tułają się ludziska, czasem, raz na rok ksiądz (jeden taki) przyjedzie, przebrany. Zmarłych chowamy sami z bractwem.
— Niedola, wieczna niedola...
— Kiedyście przyszli, Szymonie? nikt o was we wsi nie mówił...
— Przywlokłem się w nocy i tu zmartwiałem, że już mało ze mnie życie nie wyszło.
— To pójdźcie do chałupy, nie pytacie się nawet o swoich?...
— Nieszczęście tak m nie ogłuszyło.Zdrowi tam choć oni wszyscy?... — Co nie mają być zdrowi, jeno pomartwieni jak i cały naród. O kościół to się tak nie turbójcie.Bóg da, że już rychło sam naród go otworzy.
— Jakże to?,..
— A bo... strach i mówić, ale tu się coś takiego dzieje, że chyba łaska Boża jest nad nami.
— Co takiego? — mówcie Tomaszu.
— A ot, cuda się tu pojawiają — szeptem wymówił gospodarz.
— Cuda?...!a Boga!..
— Bywają takie noce przed uroczystemi świętami, że kościół zapieczętowany, prawda, ale w nim jasno się robi i organy grają, jak na mszy, czy na nieszporach.
— Cóż to znowu opowiadacie!..
— Prawdę mówię, słyszeliśmy to już i widzieli.
Coraz więcej narodu o tem wie i w wilję świąt ważnych zbierają się tu całe gromady.
— Boże uchowaj... Boże uchowaj!...
— Cóż to wzdychacie?... Nie radziście, czy nie wierzycie? Janiuk milczał. Tomasz szeptał dalej.
— Ludzie gadają — cud... bo i cóż innego?...Drzwi zawarte na zamki, rygle, pieczęcie nienaruszone, jako na grobie Chrystusa, wszystkie wejścia do kościoła także pozamykane, a tu raptem okna błyszczą światłem, organy grają, a często i dzwonki dzwonią, jak na podniesienie, tylko, że księdza nie słychać.To niby co innego, jak nie cud?
Janiuk milczał.
— Ś-ty Jan za pasem, to sami zobaczycie, ludu się zbierze jak na odpust, bo już precz słuchy o tem chodzą, że tu cudowne miejsce...
Milczeli dłuższy czas, obaj zamyśleni.
Słońce wychyliło się z poza różowych pasm jutrzenki i złote, wielkie, przejasne, sypało na ziemię dary bogate.Ziemia i wszystko dokoła stanęło w roztoczy świetlistej. Tem straszniejsze wydały się Janiukowi w blasku dnia czarne ramy pieczęci na kościelnych drzwiach — niby stygmat niewoli i ostatniej nędzy najgorszej, bo duchowej.
Wtem Janiuk niespodziewanie zapytał:
— A czy pani dziedziczka żyje, zdrowa?...
— Bogu chwała żyje i zdrowa, markotna tylko i jakaś zadumana chodzi
— Ej, zacnaż to pani, serce złote a dusza wielka.
— A już dla nas nieszczęsnych to tak przychylna jak nikt. Co ona starań robiła, żeby ten kościół otwarto, ale samej jeno przykrości się najadła. Nikt nic nie wskóra. Chyba cuda, co się tu zaczynają, świątynię nam wskrzeszą.
— Boże uchowaj... powtórzył stary wygnaniec przejmującym szeptem.
Powstał raptownie z kamiennego proga i rzekł dość raźnie:
— Chodźmy teraz do wsi, trzeba dzieci i wnuki przywitać, starych towarzyszów a kumów, a i dziedziczkę we dworze pozdrowić wypada.
Dwie postacie w siwych sukmanach, postępując obok siebie, mijały furtkę w murze i potknęli się prawie o zwiniętego w kłębek, czarnego, kudłatego psa.
Janiuk przystanął.
— To ten sam, co wył w nocy, jakem tu przyszedł, czyje to psisko?...
— Dworski, stara bestja, wołają go — Karo.Włóczy się za dziedziczką, jak idzie na spacer, albo siada sobie w furtce kościelnej i tu wyje po nocy.Ludzie gadają, że chyba nieszczęście jakie wywróży, czy śmierć nad dziedziczką czuje.Może jej już i rychło. Postarzała i posiwiała bardzo, ale niechby żyła conajdłużej.
— Strasznie na duszy się robi, jak takie wycie w nocy słychać. Uchowaj Boże! — zamruczał Janiuk.
Weszli do wsi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przeszło parę tygodni.
W wilję Ś-go Jan a dziwnie jakoś dużo ludzi dążyło w stronę Śledzianowa.Gdy zmrok zaczął zapadać, na wszystkich drogach widać było sznurem idące kobiety, grupy mężczyzn, często zaturkotał wóz, a wszyscy grzęźli we wsi, nikt jej nie mijał, nikt z niej nie wyjechał. We wszystkich dom ostw ach było ludno, lecz nie gwarno, wszyscy mówili przyciszonymi głosami, jakby w obawie, by ich nikt nie słyszał. Kto tylko wszedł do wsi, natychmiast ginął w pierwszych chatach, kryjąc się przed wzrokiem ciekawych. Wieś była już przepełniona po brzegi, a przejeżdżający ktoś przez jej środek nic by o tem nie wiedział. I świateł nie palono po chatach, ludzie siedzieli po ciemku, gwarząc szeptem, przejęci czemś ważnem, co kryli w duszach, uroczyście nastrojeni, pełni powagi.
Ostatnie zorze wieczorne pogasły na niebie, zrobiło się zupełnie ciemno. Wtedy to z tej, to z owej chaty zaczęły się wysuwać gromadki ludzi i cicho dążyły pod kościół, pełznąc pod jego mury, przytulały się do schodów, wsiąkały, zda się, w kamienne ogrodzenie.Crzęściał żwir pod ostrożnemi stopami.Czasem szemrały słowa ciche, lub niesforny okrzyk, stłumiony natychmiast. Po pewnym czasie kamienie ogrodzenia zewnątrz oblepione były tłum em szarych postaci, cienie te podpierały świątynię, obsiadły schody, jak nocne widma.
Gdzieniegdzie jaśniej zamajaczy twarz, zresztą masy te były prawie niewidoczne i nieruchome.
Kościół stał głuchy, ciemny, niemal groźny.
Z oddali od wsi doleciało pierwsze pianie kur, jednocześnie przeciągle zawył pies, Karo, na zwykłem miejscu w furtce.
Ludzie drgnęli, poruszyli się żywo, kilkanaście głosów przyciszonych, trwożnych, wołało na psa, chciano go odganiać precz, lecz stary Janiuk zaprotestował.
— Niech sobie wyje, odgonić nie odgonimy, a narobi hałasu. Może kto jechać drogą akuratnie, nikt o nas wiedzieć nie powinien.
Skomlenie psa pojękiwało żałośnie.Czas wlókł się nieskończenie wolno, dokoła głusz prawie martwa. W takiej chwili świat zdaje się nie istnieć, tylko myśli ludzkie błądzą, wsiąkają w tę ciszę i giną w niej doszczętnie.
Wtem — zdało się ludziom, że słyszą jakieś tony nikłe a słodkie, idące jakby z nieba, raczej — echo tonów, niby ich odbicie. Cicha melodja, poważna, żałobna, a przedziwnie miła rozpyliła się słabiutko wśród nocnych mroków, wiązała w jeden akord i, wnikając w uszy ludzkie, jak lekki poszum anielskich skrzydeł, wywołała dreszcze niepokoju, lęku, jakiejś pobożnej trwogi.
Naród zdrętwiał, wszyscy siedzieli w skupieniu, bojąc się ruszyć, bojąc się odetchnąć. Nie mówili do siebie nic, jeno zaszemrały dokoła kościoła szepty, ale szepty modlitewne, które wymawiały usta drżące, a które płynęły ze wzburzonych piersi, pełnych łez i rzewnego wzruszenia.
Gdzieniegdzie zaszlochał cichy płacz Kobiecy, lub głębokie westchnienie wydała pierś męska.
A słodka nuta nieszporna śpiewała cicho, lecz wyraźnie, nadlatując z otchłani powietrznych, czy z pod kościelnej wieży?..
Niektórzy z ludu popadali twarzą na ziemię, modlili się, płacząc, inni roztworzyli dłonie i tak trwali, jakby w zachwycie świętym, zasłuchani, zdumieni.
Inni przycisnęli czoła do zimnych murów świątyni, klęcząc jakby w oczarowaniu.
Inni znowu nie śmieli wierzyć uszom własnym, myśląc, że śnią. Rozumieli i czuli, że dzieje się coś niezwykłego, niesłychanego i że trzeba łowić każdy ton cudownej muzyki z nabożeństwem, by nie zanikł w przestrzeni. Urok potężny padł na lud i obezwładnił go, jakiś dur zaślepienia ogarnął, — przeniknął wszystkich. Czasem wzmogły się szlochy, wzdychania, czasem jęk głośniejszy wybiegł ze strwożonej piersi i znowu cisza, tylko szczególna ta meiodja panowała wtedy wszechwładnie, upajając dusze, unosząc je poza świadomość i wszelką rzeczywistość.
Nagle głos jakiś przytłumiony, krzyknął z przerażeniem.
— Światło w oknach!...
Powstał szum i zmienił się odrazu w gwar głośnych nawoływań, płaczu i podnieconych okrzyków.Ktoś inny zawołał donośnie:
— To księżyc wschodzi!
Lecz głos ten zgasł, jak płonąca zapałka ciśnięta w rzekę, znikł w ogólnej wrzawie i wzburzeniu, zalany falą fanatycznych wzruszeń, które dosięgły szczytu.Lud zakołysał się, wszyscy padli na kolana, kto jeszcze nie leżał krzyżem, ten runął na ziemię i całował ją roztrzęsionemi ustami i łkał i modlił się głośno. Jedni spoglądali w zachwyceniu na okna kościelne, lekkim brzaskiem omaszczone, inni chwycili głowy swe w obie dłonie, wzniósłszy oczy w niebo, wzywali imienia Bożego, uniesieni szałem szczęścia, łaknący modlitwy, spragnieni jej. Inni wreszcie, bojąc się patrzeć na świątynię, głowy wciskali w trawę i w żwir, łzy lały się im z oczu gorącemi strugami, a serca biły mocno, a dusze rosły i wznosiły się ekstazą modlitwy do Pana nad Pany.
Lud wpadł w uniesienie, szlachetny zapał porwał serca; gdyby w tej chwili z wieży kościelnej wyfrunął hufiec aniołów z rozwianemi skrzydłami, niebiańsko biały, przejasny, w glorji złocistej spłynął ze śpiewem hymnu na tłum pochylonych głów, niktby się nie zdziwił, nikt nie uląkł, każdy skonałby, życie by od dał Bożym wysłańcom, ze śpiewem na ustach, ze szczęściem w sercach...
Trzeźwiejsi zaczęli naradzać się, postanowienie jakieś rosło, słychać było głosy: „Otworzyć kościół..on nasz, sam Bóg nam go oddaje, zerwać pieczęcie, wyważyć zawiasy.. upaść przed Świętym Sakramentem., oddać Bogu dusze nasze umęczone... serca stęsknione nabożeństwa, spowiedzi, komunji.. Otworzyć kościół dziś, zaraz!... Otworzyć!... “ — brzmiały okrzyki.Zanosiło się na tumult poważny, coraz więcej głosów przybywało, wrzawa rosła.
Lecz wybił się ponad wszystkie jeden głos, starszy, ale dostojny, pełen jakiegoś dziwnego majestatu. Padło kilka słów stanowczych a serdecznych i wnet wzburzenie uciszyło się.
— Janiuk prawdę rzekł, nie przerywać Bożej pieśni nam grzesznym... Janiuka słuchajmy, on nasz opiekun i ojciec... Bóg nam jego powrócił, niech on nami rządzi.. Do jutra bracia, — do jutra!...księdza przywieziem, będzie wszystko bo Bożemu..
Zamieszanie ucichło, nadzieja jutra uspokoiła umysły, wznosiły się nowe modlitwy o szczęśliwy powrót do świątyni, o łaskę, o zmiłowanie nad utrapionym w ciągu tylu lat narodem.
— Boże, dopomóż nam w naszych zamiarach, pobłogosław — wołano przez łzy.
— Boże, skrusz złość i gniew naszych wrogów.
— Boże, spuść i na nich łaskę swą, by przejrzeli, iż krzywdę czynią...
— Boże, rozsiej zgodę i pokój na ziemi...
— Wiarę i ziemię nam naszą zachowaj...
— Pozwól nam żyć i umierać po chrześcijańsku, wedle przykazań Twoich...
Szmer modlitwy rósł, serca ludu nabierały żarem uczuć chrześcijańskich, duch Chrystusa objawił się tu w całej chwale i promieniach miłości braterskiej, wielkie ukochanie Boga wnikało w dusze tego ludu, rodząc najszczytniejsze wzruszenia i mnóstwo natchnień pobożnych.
Naród, okalający świątynię, był jak jedna rodzina w Chrystusowym przybytku zawarta... złączona wspólnem umiłowaniem i nadzieją rychłego wyzwolenia z oków niedoli męczeńskiej, z niewolniczych pęt, najstraszniejszych, bo religję skuwających.
Stary Janiun zaintonował cichym głosem litanję do Matki Boskiej, więc rozsnuła się pieśń i szła w ciemność nocną smętna a rzewna, pełna łkań i tęsknoty, szła dalej i dalej, zda się w cały świat.Litanja dobiegała połowy, gdy dreszcz przerażenia, zatrząsł ludźmi, jak huragan lasem.
Pies, Karo, leżący w furtce, zawarczał nagle i szczeknął kilka razy zajadle, rzucając się naprzód.
Pieśń konała.Przez parę minut nikt nie drgnął, jakby cień szatana przemknął wśród tłumu.Niektórzy, zamknąwszy oczy, grozą owiani, skupili się w sobie, czekając już jakiegoś ciosu, nawet śmierci. Strach tu wpełznął, niby gad, i dusił wszystkich okrutną męką oczekiwania na coś potwornego, co spaść musi. Przeczucie, niemal jasnowidzenie nieszczęścia ugodziło w lud tem boleśniej, że nieoczekiwanie, — przeczucie ponure a okropne w swej mocy i potędze, — przeczucie wprost tragiczne i nagłe, jak piorun. Nurtował w duszach lęk, straszna zmora gniotła piersi.
— Ktoś cudzy był na drodze — mruknął stary Janiuk, gdy pies powrócił do furtki i z podkulonym ogonem jął znowu cicho wyć.
— Czuj duch teraz, bo już jakieś złe się włóczy...
Odpowiedziała mu głucha cisza.
Po pewnym czasie z pod kościoła odpadały pojedyncze postacie i małe grupki szarych cieni z pod muru również sunęły cicho, ginąc za furtką niewiadomo gdzie, roztapiały się w mętnej poświacie bladego księżyca, którego sierp z pośród chmur, wyglądał jakby zalany łzami.
Cisza świętojańskiej nocy obiegła kościół, wieś, pola i drogi, zaprzepaściła w sobie ziemię całą i ludzi, zagłuszyła wszelkie w zruszenia i trwogi, wszelkie nadzieje i... tajemnice.
Takich uczuć, takich lęków nagłych a przerażających doznawali pierwsi chrześcijanie, przed wiekami, gdy w katakumbach, na modlitwie ukryci, przed zemstą pogromców s prześladowców chrześcijańskiej wiary, w najwznioślejszym momencie modlitwy, usłyszeli raptem złowrogie kroki nadchodzącego centurjona na czele rzymskich siepaczy.
............
Zbliżyło się południe.
Świątynia, otwarta szeroko, wypełniona była ludem po brzegi, z zewnątrz tłumy oblegały kościół.
W środkowej nawie i w bocznych stała głowa przy głowie, naród nie tłoczył się, nie popychał, był jak wmurowany, oczy we łzach patrzyły na główny ołtarz, przy którym kapłan przywieziony rano odprawiał sum ę. Brzmiał przy ołtarzu głos jego wzruszony ważnością chwili, dźwięczały dzwonki ministrantów, uroczyście grały organy. Wonne obłoczki kadzidła rozsnuwały się w powietrzu, przepełnionem żarem najgorętszych uczuć. Ludziom zdawało się, że niebo przed nimi otwarto. Modlitwa podniosła, wychodząca z setek wdzięcznych piersi, z setek mocnym tętnem bijących serc, łączyła się z pieśnią kapłana i, jak gołąb pokorna i cicha, sięgała Tronu Stwórcy, kładła się u Jego Przenajświętszych stóp. Rozmodleni śpiewali, jak w natchnieniu cudownych objawień,, jakby widząc przed sobą Oblicze Boga Taki zapał niebywały kipiał w sercach, taka potęga szczęścia rozpierała piersi, że ludzie czuli się przepełnieni tą mocą świętą w nich powstałą, tem anielskiem uczuciem dobroci najszlachetniejszej i pokoju.
Oto mają znowu kościół, otworzyli go sami, całą gromadą, bo czuli się w prawie, bo to się im należało, za poniewierkę, za skołatanie i ciągłą udrękę, bo wreszcie pragnęli tego zbyt silnie, i upadli na twarz przed Przenajświętszym Sakramentem i czołem bili o posadzkę kamienną, dziękując Bogu za zdobyte szczęście, błagając o łaskę, ft teraz słuchają pierwszej mszy świętej, ci biedni niewolnicy, ci skatowani męczarnią wierni słudzy religji, ten lud w krwawym Ogrójcu własną krwią skąpany, ci „oporni“, którzy przetrwali wszystko, jak pierwsi chrześcijanie, w mękach żyjąc, patrząc na męczeńską śmierć współbraci i dla siebie takiej samej śmierci oczekując.Więc w kościele, tak cudownie odzyskanym, tryskały bujne łzy radości, łzy wdzięczne i szczęśliwe, łzy dobre, ciche, najszanowniejsze, łzy prawdziwie Chrystusowe.
— Hossanna, Hossanna! — wołały serca zjednoczone zgodnym hejnałem dziękczynienia.
— Hossanna!...— wyrzucały piersi, przepychem uczuć gorejące, sławiąc Najwyższego hymnem zachwytu. Nad głowami modlących się płynęły fale poważnej muzyki. Tony organów dziwną słodyczą przepajały słuchaczy, takie były przepotężne, takie wzniosłe, a takie śliczne i rzewne, niem al niebiańskie w brzmieniu.
Ktoś grał również natchniony, ktoś, komu w duszy śpiewały rapsody aniołów, kto miał w sercu ogień zapału świętego, wielkie umiłowanie i niezmierną wdzięczność za dokonany czyn.
Ten i ów obejrzał się na chór, bo muzyka była wprost niezwykła, nieznana tym tłumom, niepojęta w swej mocy i piękności, cudowna. Przy organach widniała szlachetna, siwa głowa niewieścia, w obramowaniu czarnej koronki. Oczy spuszczone na organy, wyraz twarzy upojony jakąś wewnątrz płonącą zorzą szczęśliwości bezgranicznej. Stary Janiuk, służąc do mszy świętej, spoglądał na chór, a usta jego szeptały nabożnie i tkliwie:
— Niech ci będzie wieczna chwała, za nasze szczęście, za kościół cudem nam oddany, za świętą intencję...
Wtem krzyk straszliwy z zewnątrz uderzył w lud rozmodlony, zatrząsł zda się murami świątyni; krzyk tak żywiołowo olbrzymi, tak rozpaczliwy, że krew ścięła się w żyłach — tchu zabrakło w piersiach, słowa zamarły na ustach. Okropny wrzask tłumów okalał kościół, jakby ryczące fale morskie, i w parę sekund dostał się do środka; na progu zawyły hiobowe głosy:
— Kozaki, wojsko, dragony!...
Jakby bombę rzucono w zbitą masę głów, zamęt, szarpnięcie się gwałtowne i wezbrany potok ludzki runął pod wielki ołtarz, tam szukając obrony.
Grozą jęknęły przepełnione nawy, groza i paniczny strach spadły tu ponurem skrzydłem, niby całunem pokrywając, śmiertelną trwogą targnięte dusze. Kielich z Hostją Przenajświętszą zadrżał w ręku kapłana, lecz ksiądz nie przerwał Ofiary, organy zmyliły tony, lecz odezwały się jeszcze, zagłuszone przez piekielną wrzawę krzyków, jęków, tętentu, szczęku broni i zwierzęcych jakichś ryków. Słowa komendy, tak boleśnie znane przez te tłumy, zgrzytały potwornie:
— Brat’ ich, wiazat’, strelaj!...
Suchy strzał karabinów rozdarł powietrze, jedna salwa, druga, ludzie oniemieli ze zgrozy. Zgiełk wzmógł się, grzechot karabinów, szczękanie szabel, świst nahajek kozackich zlał się z okrutnym jękiem katowanych, z ochrypłemi głosami komendy, z wizgiem obłędnym dzieci. Dzikie okrzyki huczały dokoła.
— Kozacy mordują ludzi!...
— Dragony strzelają w gromady jak do psów.Naród ginie!...
— Ludzie, ratujcie!...
— Chryste, zbaw nas!...
— Odstupajtie buntowszczyki od kościoła.Won!...
— Nie ustępować! nie ustępować!
— Nie dać kościoła!...
— Bronić wejścia!... bij!
— Stre... laj!...
Zagrzmiały nowe salwy, nowy odpowiedział im jęk. Żołdacy wpadli do kościoła.Kilku kozaków konno rzuciło się w zbitą masę ludu. Jęli tratować, bić, siec szablami po twarzach, ostre nahajki worywać w głowy i ciała.
— Bronić ołtarza!
— Księdza bronić!... wołano z gromady bliżej ołtarza stojącej.
— Sakrament ratować!...
— Gulajtie sołdaty! biej papistów! rubij!...
— Bieri ksiendza!...
Kapłan odwrócił się od ołtarza i trzęsącą ręką znakiem krzyża żegnał naród tratowany, konający pod kopytami koni dzikich barbarzyńców.
Ludzie nie mogli wstrzymać natarcia uzbrojonych zbójów, padali, ścinani jak łan żyta pod ciosami kosy. Płacze, krzyki, przeraźliwe rzężenia konających, przekleństwa moskiewskich rezunów, ohydne ich słowa, bluzgające bezwstydem, straszne kwiki koni napierających ze wszystkich stron, tworzyły obraz, od którego szatan by się nawet odwrócił ze wstrętem.
Moskale szaleli!
Podjudzani przez starszyznę, puścili wodze swej dzikości i okrucieństwu. Pławili się we krwi jak w swoim żywiole, rzucali na bezbronnych ludzi niby szakale, darli im ciała nahajkami, pluli w twarze, masakrowali je szablami.
Jak wściekłe psy ciskali się na prawo i na lewo, kąsając na śmierć.
Dotarli do wielkiego ołtarza, przebili się po przez głowy leżącego już prawie pokotem ludu.Jeden zbir, starszy rangą — wpadł konno do prezbiterjum i chwycił bezczelnie, świętokradzką ręką księdza za ornat; byłby powalił kapłana, lecz w tej samej sekundzie stary Janiuk, w komeżce, podskoczył, groźny jak lew, jak orzeł w obronie gniazda, z ogniem w źrenicach, jakiś dziwnie wielki i potężny, zasłonił sobą księdza i dużym dzwonkiem miedzianym gruchnął między oczy napadającego oficera.Moskal zaskowyczał i zalany krwią zwalił się z konia.Żołdactwo zawyło, jak stado wilków zażartych, runęli na Janiuka, który porwał kapłana z kielichem i monstrancją i wepchnął go za ołtarz.Kilkunastu Polaków otoczyło starego, broniąc wejścia do kryjówki, lecz walka nierówna — bardzo krótko trwała.Pierwszy Janiuk, przekłóty bagnetem i jednocześnie sieczony szablami, opadł jak wór z rozwaloną do mózgu głową.
— Chryste!..— jęknęły tylko białe usta dzielnego starca.
— Chryste!..— powtórzyli za nim towarzysze, jak echo.
— Chryste!..-szeptali jedni po drugich, zanim dotknęły ich ciosy szabel i bagnetów.
Moskiewscy siepacze wywlekli z kryjówki kapłana, wydarli mu Przenajświętszy Sakrament i rozsypali sobie pod nogi. Księdza włóczyli przez cały kościół, po zakrwawionych ciałach trupów i rannych, znieważali go, bili, poczem dano komendę, aby kapłana związać.
W kościele działy się rzeczy przechodzące miarę ludzkich zbrodni i podłości. Żołnierze moskiewscy siekli szablami ołtarze, tłukli figury świętych, płonącemi świecami osmalali twarze starców i dzieci, znęcali się nad kobietami. Z chóru zwalili organy na konające i ranne gromady, z wieży pospadały dzwony, masakrując powiązanych. Rozbestwienie żołdactwa nie miało granic. Wściekli się i szerzyli zniszczenie, pianą swych okrucieństw bryzgali dokoła.
Piekło zapanowało w świątyni, piekło ją pochłonęło.
Rozpanoszyła się tu ohyda, rozigrał bezwstyd i potworność. Lecz nie był to jeszcze koniec zbrodni.Gdy wnętrze kościoła przedstawiało już tylko jedną ruinę, bezwładną kupę ciał zbroczonych krwią, posieczonych obrazów, porozbijanych organów, połamanych ławek, lichtarzy, świec, potrzaskanych i podartych chorągwi, tłuczonego szkła z lamp i okien, gdy już ściany jeno obnażone świeciły, wówczas... zagrały armaty.
Jęknęła ziemia z bólu i grozy.
Jęknęły mury nieszczęsnego kościoła, w który godziły łotrowskie pociski.
Jęknęli ludzie, którzy nie zdążyli jeszcze skonać, a powiązani byli jak bydlęta.
Jęknęło powietrze i niosło huk armat w dal, na łany Boże, na pola, niwy i bory, do ludzkich serc i uszów.
— Słuchaj ludu umączony, oto nowe echo gromu i klęski,
— Słuchaj narodzie, karmiony krwią, oto nowy topór katowski spadł na cię i zabija.
— Słuchajcie wierni echa burzonej świątyni, echa wołającego o pomstą do nieba.
— Słuchajcie wyznawcy Chrystusa — jaką miłość i jaki pokój głoszą chrześcjanie — chrześcjanom.
— Słuchaj świecie cały i drżyj w posadach swych, patrząc na hańbą katów, na bezprzykładną krzywdą, na m ord ich ofiar. Ziemio, płacz krwawemi łzami, bo nowe rzeki krwi męczeńskiej spłynęły na twe łono.
— Chryste! ukarz świątokradzką ręką tyrana — bo dość mąki, dość zbrodni!..
Armaty grzmiały i grzmiały. Białe mury przybytku Bożego rozpadały się w gruz.Kainowy duch.Kainowy duch... wołały w tych grzmotach jakieś ponure echa. Brzmiały łkania i skargi, jęk całej ziemi, całego narodu słychać było w tem djabelskiem szczekaniu armat, w świście kul, w łomocie druzgotanych murów. Żelazne gardziele niosły zagładą świątyni. Łoskot, zgiełk i wrzawa poprzednia, krzyki i jęki, chrapania konających, płacz i złorzeczenia, wszystko to bladło przy huku dział, zwalających dom Boży.
Ludzie dostawali obłędu. Ludziom zabrakło łez.
Ludzie zaniemówili, piersi już jęku wydać nie mogły.
Ciała były skrępowane wiązami, duch skuty przerażeniem najwyższem, jakie istnieć może.
A armaty grzmiały i grzmiały.
Umilkły — gdy z wyniosłej świątyni został wielki kopiec gruzów, pokrywających sobą mnóstwo ciał pobitych męczenników — za wiarą. Jedyny, święty pomnik, powstały nad sprofanowaną Hostją, pomnik wzniesiony ręką zbrodniarzy dla tych, co w obronie kościoła w nim polegli.
Potężny pomnik wiary ludu, jego miłości dla religji, jego wytrwania w wierze i krwawych poświęceń.
Pomnik wiekuisty.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zapadał lekki zmrok wieczorny. Dokoła gruzów, na drodze skrzypiały kibitki wywożące ludzi na sąd, do guberni, lub prosto na zesłanie. Na stoku zwalin kościoła majaczyła jakaś czarna postać leżąca krzyżem, obok siedział skulony, czarny pies z podniesioną głową i wył przeciągle, jakby łkając.
Żandarmi i strażnicy wahali się chwilę, lecz wreszcie podeszli do leżącej postaci
— Pamieszczyca — mruknął jeden, widząc kobietę z białymi włosami, całą w czerni.
— Nie ubili staruchu — rzekł drugi.
Namyślali się, — wiązać ją czy nie. Pies, Karo, rzucił się do nich z ujadaniem, kopnęli go i podnieśli staruszkę.
Spojrzała na nich wzrokiem tak strasznym, nieprzytomnym, okropnym, tak rozpaczliwym i obłędnym, że wątpliwości mieć nie mogli. Puścili ją natychmiast.
— Sumaszedszaja — zawołali przerażeni.
A kobieta w czarnej, poszarpanej koronce na roztarganych, siwych włosach, jęła bić się pięścią w piersi i zakrzyczała dzikim głosem.
— Przeklętam, przeklętam na wieki!.. Piekło...ja... ja!... te gruzy, to ja, moja wina, moja wina!., ludu.. ludu!.. Janiuk, ratuj, broń! ty wiesz wszystko!.. huk!., jaki huk... armaty!., krew!., zabijcie mnie...zabijcie!.. Szatani!.. Bij mnie, bij.. Zaczęła w obłędzie, z krzykiem targać suknie na sobie. Przestraszeni policjanci oddalili się szybko.
Na gruzach zbombardowanej świątyni została obłąkana staruszka, leżąc krzyżem, i czarny, kudłaty Karo, skomleniem psiego bólu szlochający. Dokoła turkotały kibitki. Za nimi szło ponure wycie psa, jakby z grobu idące.
Nisko pnie sośninek otacza dywan mchów i przepiękne lila kobierce wrzosów Jaka ich moc! Ściągają pszczoły z całej okolicy. A m otyli — rój! Cały dzień brzmi orkiestra, nawet igły na sosnach huczą do wtóru, a bębenkiem jest krępy trzmiel bronzowy z żółtą szarfą, — oznaka, że należy do orkiestry.
Pająki spieszą tu również i zasłuchane rozpinają sieci od sosny do sosny. W objęcia swe biorą gałązki wrzosów, oplatają zielone mchy, — nikomu nie dają spokoju.
Zagajnik oddany sobie i naturze rośnie w dobrobycie i szczęściu. Nikt go nie narusza, nikt nie gniecie bujnych mchów, nie łamie wrzosów.
Z szerokiego świata bawią tu jedynie skrzydlaci turyści, smakujący w dziewiczem pięknie lasu, ale ci nie robią szkody. Owszem, nawet oczyszczają las z darmozjadów, niszcząc hultajów — no a przytem urządzają koncerty popularne, czasem symfoniczne za marny grosz, zwyczajem trubadurów.
Macierzanka okadzi ich wonnościami, miejscowa orkiestra zagra smętną kołysankę, czasem konik polny zabrzdąka coś z motywów swojskich — i cała zapłata.
W Maju zjeżdża tu, witany ostentacyjnie, znakomity piewca, genjalny sopran — słowik. Ten daje koncerty przeważnie liryczne, a chociaż jest niezbyt przystępny w stosunkach i trochę zarozumiały, jak zresztą każda znakomitość, — to jednak powodzeniem cieszy się ogromnem.
Z pośród sezonowych gości sośninki tylko kukułka zachowuje się niegrzecznie i wprost wrogo względem genjalnego śpiewaka. Ta wielce krzykliwa, stara sawantka, siada na wierzchołku sosny i stąd, jak z katedry wygłasza różne odczyty, dowodząc stentorowym głosem z wielką pewnością siebie rzeczy oddawna już przesądzonych. 1 szczególną ma ochotę przerywać swym krzykiem cudną m elodję słowiczych pieśni.
Taka już przekorna natura.
Dopomaga jej czasem sójka i wówczas wybucha dyskusja ostra. Ogadują różne kwestje społeczne, a przedewszystkiem sprawę odlotów ptasich.Sójka narzeka, że podróże za wiele pochłaniają czasu i sił i, że wartoby unormować kwestję zimowania. Ale kukułka, sławna wiercipięta, stanowczo twierdzi, że podróże są konieczne, bo przysparzają sił, uczą walki, przytem cywilizują ptaki.
Dalej następuje polemika na temat, gdzie są najlepsze hodowle robaków i owadów, oraz jak oswobodzić społeczeństwo ptasie od bandytyzmów jastrzębich, gdzie wyszukiwać najdogodniejsze i najtańsze mieszkania.
Słowem, nie brak sposobności do żywej wymiany zdań.
Czasem wystrojona kokieteryjnie kraska dorzuci jakieś zdanie, czasem zabłąkana sroka wrzaśnie filuternie, lecz i złośliwie:
— Głupieście!... głupieście!...
Sośninka zawsze rojna, lubią ją ptaki i odwiedzają często, przynosząc wieści ze świata.
Gdy następuje w sośnince drugi sezon zabaw dorocznych, jesienny karnawał, wówczas bywa bardzo gwarno. Niema już wprawdzie słowika, ani kukułki, oni bowiem dają się słyszeć tylko w sezonie majowym, ale jest nucąca ładnie synogarlica, no i przedewszystkiem liczne towarzystwo miejscowe — grzybów. Pszczoły i motyle roznoszą zaproszenia — a gdy słońce wpadnie przez koronkowe firanki sosenek i ozłoci wilgotne mchy, wnet sala zaczyna się napełniać.
Więc najpierw na zieloną posadzkę wbiegają podlotki, zwykle najciekawsze — gąski. Mają na sobie blado-kremowe, a czasem mocno żółte sukienki, zdobne we fryzowane falbanki; są całe spowite jakby w kreplisach. Motylkom podobają się najwięcej te niewiniątka, pokryte puszkiem młodości.
Gąski są pod opieką swych m am lub ciotek, w pomarańczowych strojach i także w kreplisach — taki już mają gust.
Nieco dalej wysuwają się dyskretnie w seledynowych jedwabiach — zielonki. Zawsze nagarną na siebie trochę igieł sosnowych — aby z pod nich, jak z poza wachlarza efektowniej wyglądać i zaciekawiać młodzież.
Rywalizują z niemi z powodzeniem młode mężatki, w ponsowych kostjumach — z rodziny syrojadek. Atłasowe suknie, podbite białą gazą, ślicznie odbijają na ciemnych dywanach posadzek.Każda syrojadka, to zawołana flirciarka i zazdrośnica, — sinieje z gniewu, jeżeli inna ma większe powodzenie.
W pewnem oddaleniu rozsiadają się poważne matrony, niskie, dość szerokie pieczarki, w sukniach z białego aksamitu podbitych futrem, sobolami, lub bobrami. Te panie lubią ciężkie toalety. Babki już są inne; smuklejsze, strojne w suknie koloru mlecznej kawy i w pluszowe peleryny różnych odcieni hawanna.Choć już wiekowe jejmoście, ale prostują się pretensjonalnie, chcąc zakasować różnobarwne damy, spacerujące po sali.
Aż oto i płeć brzydka ukazuje się zwolna, najpierw skromniejsze gromadki młodzieży, lepkie, bardzo rozmigdalone maślaki, w bronzowych frakach i żółtych kamizelkach, młodzi mają jeszcze białe muślinowe krawaty. Dosyć są strojni, nawet sympatyczni, tylko już nazbyt rażą szablonem.Koźlaki poubierały się w ciepłe kamizele, żółtawozielone, ale także dążą na raut z dobrą miną, nawet może łudzą się nadzieją zrobienia furory. Nie zaćmią jednak sobą rzeźkiej, obywatelskiej młodzieży, zdrowych i rumianych rydzów, których przybywa mnóstwo; każdy jak malowany, każdy uśmiechnięty, zadowolony ze swej piękności i z wrażenia, jakie sprawia na gąskach i zalotnych zielonkach.
Są pomiędzy rydzami zblazowani już, robaczywi, — ale któż tam na nich uważa! niech siedzą w kącie i popijają rumianek, — jest go przecie dosyć w sośnince. Rydze — są to nadzwyczaj uprzejmi młodzieńcy, wszędzie ich pełno — i w bujnych zielonych trawach i mchach, nawet zaglądają do buduarków, obitych srebrno siwą gładką materją mchów. Wszędzie rydze wdzięczą się do dam, są wesołe, uśmiechnięte i poszukiwane.Młodzież rydzów milszą jest nawet od magnatów, tłustych obszarników, poubieranych w aksamitne stroje — borowików.
Ci są zbyt dumni, napuszeni. Czują swą potęgę i wielkie wpływy soków ziemnych. To sybaryci, zarozumialcy, — ale u niektórych dam szczególną cieszą się sympatją.
Rydz dobry do flirtu — na męża lepszy borowik.
Wielkie pospólstwo rozmaitych bedłek usługuje panom, gapiąc się przytem ciekawie. Tylko purchawka — blada z gniewu, że ją uważają za coś niższego, nadyma się niebywale i śmieszną swą postacią zabawia młode chichotki — gąski.
Nadszedł nareszcie liczny orszak — muchomorów.— Jakże! raut bez nich nie mógłby się obejść.Próżne to są istoty, niebezpieczne, złe, intrygantki i szkodnice — ale właśnie dla tego trzeba się z niemi liczyć. Przytem kostjumy ich upiększają salę.Przy dystyngowanych tualetach gąsek, zielonek, nawet pieczarek i babek krzycząco wyglądają ich jaskrawe suknie. Przeważnie są czerwone, bijące w oczy, albo gorąco-żółte, usiane srebrnemi pajletkami, pełne sztucznych pereł, brylantów, koronkowych falban, i... czego one na siebie nie włożą! Suknia błyszczy zdaleka, tylko wartość muchomorów nędzna.
To też szlachetne rydze nie łączą się z nimi nazbyt poufale, chyba z konieczności.
Mężczyźni — muchomory w kapeluszach bardzo papuziastych, zgóry patrzą na kremowe gąski, i nawet czasem którą z nich zbałamucą — o ile niema w bliskości jakiej mamy pieczarki — lub babki.
Nadęte borowiki także bronią swą młodzież od wszelkiej styczności z tą świetną, a niebezpieczną kastą grzybiego społeczeństwa.
Rydze, zwykle śmiałe i pewne siebie, a także i zawadjackie syrojadki drażnią się z muchomorami, kokietują ich — ale potem tracą opinję w kołach dystyngowanych grzybów. To zniechęca do podobnych zabaw. Tembardziej, że i same na tem źle wychodzą, zwłaszcza’ syrojadki, bo gdy zbratają się zbyt serdecznie z muchomorami, można je łatwo wziąć za muchomora.
Sala w sośnince jest przepełniona. Pary strojne, uśmiechnięte, stoją parami, flirtując zapamiętale. Słońce zapaliło miljony drobniutkich lampek,, świeczników, żyrandoli. Światła jest mnóstwo, wiewają nasiąkłe perfumami wachlarze ziół przeróżnych, wrzos i paproć roznoszą chłodniki rosy.Nie brak nawet pełnej galerji.— Tam na gałęzi siedzi wiewiórka i bystre oczka obraca na towarzystwo grzybów, jakby podsłuchiwać chciała, o czem oni gwarzą. Tam wyżej, wśród bujnego igliwia sosenek, zbierają się wróble, dzikie gołębie 1 trznadle i kraski w świetnych ubiorach, nawet wrzaskliwe sroki i ordynarne wrony.A już sikorek, śmieciuszek, czyżyków, kosów — bez liku, kto by tam zliczył różne rasy tej publiki.
Nawet z czworonogów czasem wpadnie na próg salonu — zając — i, nastawiwszy słuchy, mknie dalej. Czasem pokaże się ognista plama lisa, albo przebiegnie dziki kot.
Nareszcie zagrała orkiestra. Pszczoły uderzyły w skrzypki, zahuczał bębenek trzmiela i głuchy, ponury bas trutnia. Komary zaczęły dąć w piskliwe flety, muchy bzykały na cytrach — a koniki polne i świerszcze na różnych piszczałkach, gitarach, a nawet harmonijkach.
Orkiestra, ułożona zgodnie, runęła wielką rozmaitością tonów, i, zlana w jedną symfonję leśną, szła w górę rzeźka i piękna w swej prostocie.
A zgromadzenie grzybów pod wpływem tej muzyki upajającej, ogrzane iluminacją słońca, chłodzone rosą, kołysane zapachami ziół wzrasta bujnie, panosząc się w dostatku, zadowolone z życia i z tej czarownej zabawy leśnej.
Tędy przeszli „oni“, nowocześni hunnowie.
Smutek wiał z pól jesiennych; tam sterczą kominy spalonej wsi, tu stratowane łany skoszonego zboża. Przy drodze czerniały krzyżyki naprędce sklecone nad tymi, których powalił huragan.
Idący żołnierz zdejmował czapkę, klękał na mogiłce i odmawiając „wieczny odpoczynek“ zdawał się wzrokiem przebijać ziemię, jakby pytając, „może to ciebie, miły kolego przykrywa ten kopczyk“?...
Spojrzał na krzyżyk; jest napis, ale inne nazwisko. — Tedy śpij spokojnie, znajdzie i ciebie ktoś swój.
Żołnierz ruszył dalej. Szedł już dawno, szukał zaginionego przyjaciela. Były poszlaki, iż walczył tu i tu go raniono. Zginął czy żyje?...
Kolega skorzystał z urpolu, wziął fotografję przyjaciela i szukał wytrwale. Badał ludzi, pytał w szpitalach, nie tracił nadziei, że znajdzie, a wówczas: — ostatnią ci zrobię przysługę druhu najmilszy; jeśliś żywy do ojca cię zawiozę, do domu. ft na cmentarzyk koło twego kościółka jeśli... Nie zawarczą bębny żałobne nad tobą, nie zagrzechocą raz ostatni karabiny, ale cię matka, ojciec i przyjaciele łzami gorącemi obleją.
Żołnierz wzdrygnął się i przeżegnał.
— Ależ on może żyje!
Szedł dalej. Dwór jakiś duży, budynki, sady, Folwark dostatni. 1 tu przeszła czerń i tu ślady inwazji. Znać wszędzie świeże rany okaleczeń, spalone płoty i sztachety, powyrywane nawet wierzeje budynków, cisza, bo inwentarza niema, tylko ludzie włóczą się sennie, albo radzą gromadkami.
Żołnierz zaczął swoje wywiady.
— Długo tu byli? — pyta obecnych.
— Dziewięć dni. Zabrali wszystko, we dworze pustki.
— Wyście za to pewnie zbogacili się. Wasi to opiekunowie przecie.
— O, o!... a cóż to pan gada?...
Zwróciły się na żołnierza ponure spojrzenia.
— Wiem ja nie jedno, bom w wielu miejscach bywał. Czekaliście ich z tęsknotą, no to i macie.
— A pewnie, że mamy. Mieli dostać ziemię, a dostali kilka papierków takich, że i żaden żyd marki za nich nie da. Takie my to obdarowane.
Żołnierz pytał o kolegę. Słuchali pilnie, jedna kobieta rzekła:
— Był taki był, czarniawy na gębie, a w oczach to jakby mu się ogień palił. Ten ci szedł na kozaków kiej w taniec. Gdzie największa kupa, tam on był. Pamiętam go dobrze.
— A to i ja go widział — rzekł jeden fornal występując z gromady — walił jak młot, a co dopadnie kozaka to już po nim. Smok to był nie ułan, choć prosty żołnierz, ale posłuch to miał między swoimi jakby jaki generał.
Ludzie rozgadali się.
— Tak, tak był on tu, był, najwięcej się zmachał od wszystkich, obozom drogę przecinał, niewolników wziął, jak wiatr się kręcił. Komisarza „ czerezwyczajki“ sam lancą przebił.
— Aha tak — mówili drudzy — ale jak po bitwie we dworze oficerów witali, a dziękowali im, a kolację dla nich warzyli, to on na warcie stał, bo choć rozbili tych, ale mogli przyjść inne.
W tem odezwała się jedna dziewczyna.
— Piękny ci on był, ale strasznie wojenny i jakiś dumny.
— Bo na ciebie nie patrzał — huknęli śmiechem parobcy.
— Gdzie on tam miał czas.
— Choć taki silny, ale on wyglądał jakby był z panów, tak i z mowy i z gęby i ze wszystkiego obycia.
Żołnierz pytał dokąd ułani poszli, gdzie była druga potyczka, wielu rannych, wreszcie pożegnał gromadę i poszedł we wskazaną stronę.
— Tyś to Stachu, tyś Stachu mój. Hej odgadli w tobie pana ze krwi, nie z szarży i munduru.
Zamyślony wędrował długo.
Aż oto znowu krzyże, mogiły. Widać haszcze jakieś i zarośla. Ha krzyżach wszędzie napisy.Żołnierz sprawdzał i odchodził z coraz większą nadzieją w sercu.
Nagle usłyszał krakanie. Obejrzał się. Nad dużą kępą tarnin zawisło stadko kruków czarnych, z krzaka zaś wylatywała inna gromada z głośnym krzykiem protestu. Powstał wrzask zajadłych ptaków, łomot skrzydeł, wściekła walka o krzak. Kruki rzucały się na siebie dziobami, obsiadając przemocą tarniny.
Żołnierz uczuł zimno w żyłach, przeniknął go niemiły dreszcz zgrozy.
— Co jest w tych krzakach?...
Szybko zdjął z pleców karabin i strzelił w zwichrzoną gromadę czarnych skrzydeł.
Strzał wśród pustych pól odbił się długiem echem i zaległa cisza. Słychać było tylko płynny szelest odlatującego stada.
Żołnierz skoczył do krza. Rozchylał kolczaste połamane gałęzie, przedzierał się jednak łatwo i wkrótce ujrzał małą połać mchu, na którym leżał rozciągnięty trup mężczyzny. Okryty był porwaną koszulą prawie rudą od zeschłej krwi.
Okrzyk zgrozy wypadł z piersi wędrowca, jednym skokiem podbiegł do ciała.
Przykry zaduch odrzucił go w tył, ale w tej chwili ujrzał coś, co przerażeniem skuło jego duszę.Na opuchłej twarzy poległego, pokaleczonej przez szpony kruków, czerniały dwa przepyszne łuki sokolich brwi, zrośniętych prawie nad nosem.
Żołnierz z jękiem upadł na ciało.
— Stachu! Nie! to nie ty! Nie!
Uniósł głowę; włosy czarne, lecz zlepione krwią, rysy nie do poznania, policzki poszarpane, usta rozdarte, puste jamy zamiast oczów wydziobanych przez kruki. Oglądał koszulę: ani śladu znaku, jakiś krwawy szmat.
W tem na palcu zmarłego coś mignęło. Żołnierz chwycił rękę siną, straszną i wpatrzył się chciwie w żelazny pieścień.
— Taki sam — szepnął, potem spojrzał na swój palec i jął ściągać pierścionek z ręki trupa.
Dokonał tego z wielkim trudem, zajrzał w środek obrączki i przeczytał:
„Szczypiorno. S. W.“ datę i numer.
— Jezus Marja! to on!
Żołnierz w najwyższej rozpaczy załamał ręce nad głową i padł twarzą na pierś kolegi.
— Stachu! Stachu!
Leżał tak długo jęcząc boleśnie, płakał jak dziecko, przemawiał rzewnie do przyjaciela, całował jego ręce i te cudne łuki brwi, które były mu pierwszą wskazówką.— A gdy wreszcie ucichł szloch jego żałosny, patrzał długo w twarz przyjaciela i zamyślił się głęboko.
Rozpamiętywał jego męstwo, jego patrjotyzm, jego serce wielkie, gorąco miłujące ojczyznę.
Dla Polski poświęcił wszystko: rodzinę, nauki, zdolności, inteligencję oddał na Jej usługi i wreszcie dał swoje młode zapalne życie.
— Bohaterze cichy — szeptał z entuzjazmem — bohaterze bez laurów, zaszczytów i hucznej sławy.Miałeś ją tylko wśród tych co czyny twoje widzieli, miałeś serca kolegów i przykładem dla nich byłeś.I takiż to twój zgon, Stachu?... jak nędzarz skonałeś i dziobały cię kruki. Nie masz na swej mężnej piersi wstążeczki orderu, choć zasłużyłeś na najwyższy. Nie masz nawet gwiazdki na ramieniu, bohaterze, choć tyle czasu już walczysz i służysz Polsce, w szeregach, bez odznaczeń, bez chęci awansów, cichy, a waleczny żołnierzu Boży, prawdziwie ofiarny żołnierzu ojczyzny. Prostyś szeregowiec, ale nad mogiłą twoją powinny się nisko pochylić sztandary.
I nagle umilkł, bo zdało mu się, że słyszy chrzęst dostojny rozwianych białych skrzydeł królewskich, zdało mu się, że widzi jak ON płynie w przestworza i kwili wezbraną piersią, gdy ujrzy pogubione na polach walk pióra swoje. Zbiera je troskliwie i kładzie je znowu na pierś własną, sercem ogrzewa, bo każde z tych piór ofiarnych, to przyszła wielkość Jego; bo każde z tych piór to symbol Jego wieczności, to jego chwała.
Żołnierz kolega zerwał się od ciała przyjaciela, wzniósł w górę ramiona. Z oczu toczyły mu się duże, jasne łzy. Zawołał z ogniem zapału:
— O leć, leć tu Ptaku Królewski, tu leży je dno przeczyste pióro Twoje, zgubione, skrwawione za Pierś Twoją, Orle nasz, za Twoją cześć. Weź to pióro białe, ze skrzydeł własnych strącone, ogrzej sercem, bo niemasz już dla niego innej nagrody, bo do takiej on jeno dążył. — Weź to pióro Orle — Królu, na piersi swojej złóż jak perłę bezcenną.
Spłyń Orle....
Rzesze robotników mozolą się jeszcze przy sypaniu baterji na rzeką. Ruchy ich są już gorączkowe, znamionujące szalone zmęczenie ludzi, którzy pracują przez dłuższy okres czasu forsownie i niemal namiętnie.
A oto wybrnęli.
Na miejscu pustki dzikiej, stepowej stoi potężna twierdza; na skale, sterczącej wysoko, zwanej, „West-Point“, wznosi się, niesłychanym nakładem zdolności i sił zbudowany na jej szczycie, fort „Putnam“.Nieco niższa, lecz trudna strategicznie, opoka dźwiga cytadelę murowaną. Dalej jeszcze trzy wielkie forty i baterje za rzeką Hudson, nad którą zwisa tytaniczny wąż żelazny, łańcuch złożony z ogniw olbrzymiej wagi, mających po łokciu długości. Dziką pustosz prerji amerykańskiej zaklęto w ostatni wyraz ówczesnej inżynierskiej sztuki, wykazując genjusz człowieka, jego cierpliwość i wolę.
Zapadł wieczór. Słońce rzucało ostatnie krwawe strugi swych promieni na wzniesione fortyfikacje, oblewało jaskrawo światłem wielkie niebotyczne gmachy kamienne, rzucało iskry, całe kaskady świetlanych iglic na bystre fale Hudsonu, szmelcując czarną emalją pełznącego przez jej nurty potwornego węża.
Cała okolica zanurzyła się w purpurowej mgle rozpylonej poświaty zachodu.
W tych łunach czerwieni, na szczycie fortu Putnam, zamajaczyła jakaś postać nikła, na tej wyżynie zupełnie drobna, lecz robotnicy przy baterjach spostzegli ją w lot i jęli sobie wzajemnie pokazywać.
— Nasz inżynier.
— Nasz pułkownik! patrzcie. O tam na prawym cokole fortu.
— Taki, zdaje się mały, a to wszystko na czem stoi, co dokoła widzi — jego głową zrobione, — rzekł główny dozorca saperów, stary wiarus wojsk amerykańskich. — Tęga to główka! Żeby nie „jenjusz“, tego Polaka, nasi generałowie nie mieliby tej fortecy.
— Złapać za łeb takiego zębatego potwora, jak „West-Point“ i wziąć na łańcuch i okulbaczyć takimi ot fortami! Ho, ho! nie byle sztuka. Generał Putnam wybrał sobie tylko góreczkę na fortecę, ale kto sobie z nią poradził, od tego nazwa powinna być. Goddam! Hej, obywatele, a krzyknijmy naszemu inżynierowi na wiwat.
— Niech żyje pułkownik Kościuszko!
— Kościuszko! Kościuszko! — zabrzmiał okrzyk setki głosów ze szczerym zapałem wołających, chociaż z różnych piersi wyrzucony.
Wołali rodowici amerykanie, osadnicy i murzyni, którym młody inżynier wydawał się bóstwem. Kochali go za jego serce dla niewolników, za jego ludzkie, łagodne postępowanie, jako zwierzchnika, za jego szeroko pojętą miłość ludzkości, stosowaną w praktyce na każdym kroku.
Czapki, łopaty, narzędzia saperskie wyleciały w górę, czarne ramiona murzynów machały zawzięcie, nazwisko uwielbianego polaka przekręcano najrozmaiciej.
Stary dozorca, Yankes z krwi i kości, dziecko stepów nowego świata, wskoczył na stok baterji, i wyrzucając wysoko kaszkiet, ryknął z głębi piersi:
— „Niech żyje Kościuszko na forcie Kościuszko!“
Zabrzmiały ponownie entuzjastyczne okrzyki.
Czy słyszał je młody polak, stojący na wyżynie, w pożodze zachodzącego słońca? Być może, bo twarz miał dziwnie jasną, dziwnie promienną. Łagodny, a głęboki wyraz jego ciemnych źrenic stał się rzewnym, a jednocześnie zapłonął w nich ogień genjalnych myśli i natchnień. Na ustach zjawił mu się uśmiech tak słodki, jak u dziecka, radosne uczucie przepełniało jego piersi. Patrzał ze szczytu kolosalnej góry na szeroko roztoczony dokoła kraj, obcy dla niego, który go jednak przywiązał do siebie nieprzepartą mocą tożsamości idei.
Wolność narodów: — oto hasło łączące go z tym krajem; wojna o wolność! — oto pobudka, która go tu przywołała, to myśl wiecznie żywa w jego górnych ideałach, to tęsknota i marzenie jego lat młodzieńczych i dojrzałych.
Podążył więc tu, w szranki obywateli Stanów, by pomagać im w zdobyciu świętych praw, by utrwalić w mężnem sercu miłość idei — wolności narodów, by się uczyć, by pałający w duszy ogień podsycić zapałem bojowników amerykańskich, szczęśliwych, bo dążących już do osiągnięcia wielkiego celu. On pracuje dla nich z wiarą, z zapałem, nawet z miłością — jak dla współbraci.
I patrzy teraz na swój dokonany czyn z zadowoleniem, a jednak z pewną obawą, czy naukę swą i zdolność wyzyskał dostatecznie, czy umiejętność jego fachowa wykazała już cały swój zasób?...
Czy to dzieło sztuki jest bez zarzutu?...
W bogatej duszy młodego polaka, pomimo potęgi, którą wyczuwał w sobie mimowoli, była dziwna skromność, zawierająca się w pytaniu, zadawanemu sobie zawsze: — — Czyż tylko tyle zdołam?... Czyż tak mało?... Rozciągająca się przed nim dokoła praca twórcza, natchnęła go widać nieco większą pewnością siebie, przesuwał orli wzrok po fortach i bastjonach twierdzy, szukał wad i nie mógł ich znaleźć, więc gładził uśmiechem ujęte w kamień wzgórza, puszczał oczy po olbrzymich stokach skały; na potężne góry, które musiały mu być posłuszne, patrzał miłośnie.
I nagle oczy jego, oczy wodza — błysnęły żarem, trysnął z nich ogień tryumfu.
Twierdza leżała pokornie u jego stóp, cała w zorzy zachodu, zalana złotą powodzią. Silna, niezdobyta, świadectwo jego wiedzy, jego patent!
Jakieś nuty melodyjne zagrały w jego duszy i zaczęły rosnąć, mocarnie rozśpiewywać się w hejnał szczęścia. Porwało go uniesienie. Twarz okryła się gorącą barwą wewnętrznej podniety, błyskawice żarne były w oczach, ramiona wyciągnął w stronę oceanu i zawołał głosem, który tylko tęsknota i miłość wyrzuca z piersi.
— Dla Ciebie Ojczyzno! Wszystko, co umiem, czego się nauczyłem wśród obcych, oddam Tobie, umiłowana! To mało! Zdobędę więcej nauki, doświadczenia, hartu, woli i siły ducha, by śmiało stanąć do Twej służby! Ja, Twój syn, atom mały, podnieśćbym pragnął świat, by Cię ratować, Matko! Czy zdołam?
Łzy wzruszenia, kochane łzy jego, spłynęły z oczów, pałających ekstazą. Zadrżał i upadł na kolana. Ukrył twarz w dłoniach. Pochylając głowę aż do ziemi, w zapamiętaniu ekstatycznem modlił się do Boga i Ojczyzny, błagając o łaskę i moc, potrzebne do zrealizowania pragnień serdecznych.Jak dziecko żalił się, że jeszcze nie może iść na ratunek Matki, że jeszcze nie dość jest przygotowany, bo tylko serce i krew swą nieść w ofierze — to mało! Trzeba się uzbroić w niezłomny pancerz duchowy, umysł wzbogacić, mozołem pracy okryć dłonie, by je zahartować, by im nadać siłę, mogącą jednem szarpnięciem zerwać żelazne okowy, krępujące Ojczyznę. Więc blagał Boga, żebrał o miłosierdzie dla Polski, o jej zbawienie. Dla siebie o zdobycie koniecznej umiejętności, która byłaby godną iść w bój, pod zaszczytny święty sztandar wyzwolenia Ojczyzny.
Nie tylko siebie pragnął wyposażyć w takie bogactwo duszy, myśl jego dążyła altruistycznym szlakiem ku uciemiężonym współbraciom w Polsce.Ich odrodzenie duchowe było najdroższem marzeniem jego serca. Pragnął aby Polacy przejrzeli jaśniej, aby przetarli oczy z osnowy wieków, która już teraz pleśnią się stawała, archaizmem w ewolucji nowoczesnych pojęć, godnym zarzucenia.Nierówność stanów, wszechwładztwo jednych, a niewola drugich, pycha możnych, a zupełny zanik ambicji i ludzkich postulatów w warstwach, które się biernie zgadzały na służalczość i deptanie swej człowieczej godności.
Rozprzężenie ogólne, brak ładu w umysłach 1 niesłychanie obszerna dziedzina zacofanych przesądów, na tle absolutnej, dziecięcej niemal beztroski, oto były ropiące rany na ciele polskiego organizmu, które On, urodzony reformator — chciał goić i leczyć, ale nie sam.
Chciał, by ogół poczuł się chorym, by ogół zapragnął ratunku i miast grzęznąć w niewoli własnej słabości, szukał lekarstw.
Kościuszko pojmował, że źródłem ratunkowym była kultura umysłów wszystkich sfer, zrównanych wielką ideą rzeczywistej miłości dla Ojczyzny, co już samo przez się wywoła nieugiętą żądzę wyzwolenia Jej z niewoli i jeszcze groźniejszych pęt własnych ułomności. Gdy te opadną, spaść muszą wszelkie kajdany.
Lecz na to trzeba siły ducha, trzeba, by wszyscy poczuli się ludźmi wolnymi oswobodzonej ojczyzny, jej obywatelami i obrońcami. Wszyscy! Ci, których karmazyn przyobleka, i ci, co zgrzebne noszą sukmany. Wszyscy!I ci, którzy idą orać własnoręcznie swój skromny zagon i ci, którym obszerne łany uprawiają — upośledzeni jakoby w hierarchji obywatelskiej. Wszyscy są godni ratować ojczyznę.
Kościuszko upośledzonych w narodzie nie widział, bo naród — to wszyscy. Wszyscy są jej dziećmi, bez różnicy stanów.
Żal przemożny, męka serdeczna trawiła duszę młodego pułkownika wojsk Waszyngtońskich, że siejby ideałów narodowościowych nie widzi dotąd w kraju własnym, a takby im zanieść chciał pełną skarbnicę tych ziarn życiodajnych, by zasiewać ojczystą glebę, by ujrzeć rozrost obfitego plonu.Dlaczego inne narody siejbę taką już rozpoczęły, zrozumiały już jej potrzebę i korzyści? Dlaczego inni czują w sobie hart by dokonać ideowo wielkiego czynu humanitaryzmu? Dlaczego mają wolę?
A my, Boże, czy nigdy jej nie zdobędziemy, czyż długo jeszcze mroki mają zalegać umysły nasze, by nawet światło postępu, wnikające od obcych ludów, nie mogło się przedostać do zaczadzonych sferowością mózgów polskich. Czyż miłość ogólno-ludzka i dążenie do wolności prędko już przesiąknie do serc naszych patrjotów i nasyci je taką wartką falą uczuć gorących, by rozpaliła największe pragnienia, by rozepchnęła zapory przesądów i lodowate bryły stopiła, zdołała je zmienić w potok ognisty, by płynął szerokiem korytem liberalnych dążeń cywilizacji.
Boże! pozwól mi dożyć tej epoki odrodzenia, pozwól mi być małą kroplą w tej nowej, gorącej fali, która tworzyć będzie. Pozwól być pionkiem w tej przyszłej szczęśliwej, bo odmłodzonej społeczności.
Wzniosłą duszę Kościuszki ogarnęła egzaltacja modlitwy, umilkł żarliwy głos jego, usta szeptały słowa błagalne, a potem już tylko serce i duch jego wzlatywał ad astra, nabierał natchnień, nasycał się płomienną wiarą nadziei, dążył wszechmocnie do wyżynnych sfer ideału.
Długo trwał w zachwycie jedynej w życiu modlitwy, która niekiedy wstępuje do dusz ludzkich, jak objawienie zdarzeń przyszłych, będących jej wypełnieniem i następstwem.
Gdy ocknął się z tego entuzjazmu, duchowego, stanął zdumiony.
Zgasły żary, słońce znikło, wciągając za sobą gorące łuny. Ziemia zda się ochłodła. Okraszona przedtem rumieńcem jaskrawym, teraz zbladła, zmatowiała. Krajobraz przyćmiony wieczorem, leżał cichy i mętniał stopniowo coraz więcej osnuwał się, osnuwał, liljową przędzą. — Tylko z sino-szarego łona rzeki wstawały nikłe jeszcze mgiełki oparów, jak pierwsze tchnienie napływających snów, jak pierwsze echa baśni.
Kościuszko wpił oczy w te lekkie pajęcze smugi i znieruchomiał.
Rosły mu one, rosły i nabierały w siebie białych run i wznosiły wyżej i rozlewały dalej, hen! po brzegi horyzontu — za jego granice! Rozpanoszyły się białe kłęby mgieł — obłoków, płynęły już niezliczonem mnóstwem pienistych grzyw, panowały.
Zniknął świat pod ich wszechwładzą, A one szły w górę, szły, potężniały, stały się morzem, oceanem.
Lecz cóż to się dzieje? mgły się skupiają, ich białe runa tworzą jakieś przedziwne szeregi, całe legje, pochylone naprzód zwarte kolumny, idące jakby do ataku. Co się dzieje?!... Kolumny te szarżują naprzód, idą, jak burza! żywiołowym pędem orłów, czy lewiatanów. Czy to huragan wali? Czy spada z gór śnieżna lawina?... Jakiś niesłychany pęd! Co to jest?... czy to obłoki pędzą, czy to ludzie? Co to za wojsko, jakiż to żołnierz?... Gdzież ich pancerze i lance, gdzież ich zbroja? Białe opończe rozwiane na wiatr, czy to kierezje? czy zwykłe białe sukmany? Jakiż wyrw szalony! Migają białe rogatywki, wiewają wstęgi, szeregi, niezliczone szeregi idą i idą. Oni idą w bój! Tak,tak! to ratunek, to zbawienie Twoje, Ojczyzno! Tam pędzi jakiś lud, jakiś biały lud!... Boże! Boże! Co to jest? Co to na Boga!... Kto ich prowadzi!?...
Chryste!...
Kościuszko objął pałające czoło splecionemi dłońmi i pochylony naprzód pochłaniał wizję obłąkanym ekstazą wzrokiem. Wśród białych szeregów, na koniu, w kapeluszu, pędzi i macha szablą — — kto to?... On... ON SAM!
A biały lud gna z siłą fal oceanu w odmęcie wichury. Świecą nad niemi jakieś zakrzywione żelaza, zgiełk się wzmaga, wpada w jeden grzmot, w szał. Boże! Boże!... Czy ja?... Czy to ja?... Rwą się strzępy słów bezładnych w ustach przyszłego wodza. Oczy patrzą, patrzą w upojeniu. Tam wyżej, nad tą wściekłą kolumną stoi postać wyniosła, piękna, w bieli szat opłynięta, majestat ma w sobie i siłę przedziwną, stoi pochylona nad kotwicą okrętową, którą ramieniem oplata. Patrzy na dół, na białe szeregi, pędzące do boju. Dokoła morze, morze spienionych fal, wzburzonych bałwanów, odmęt białych grzbietów zwolna ocean ten zalewa, zasnuwa, pochłania. W łzawych źrenicach Kościuszki zaciera się, mętnieje cudne zjawisko, nikną postacie.
Rozgorączkowanym wzrokiem chwyta ostatnie zarysy obrazu, łowi, zda się, uchem ostatnie echa wojennej wrzawy, serce ściska mu żal, że już wszystko niknie. Całą siłą ducha pragnie zatrzymać wizję białej postaci niewieściej, schylonej nad kotwicą, symbolem nadziei. Nagle zrozumiał istotę zjawiska.
To Polska! Toś Ty, Matko!
Zawichrzył mu się w mózgu szał szczęścia niebywałego. Pierś rozsadzało uczucie, jakiego dotąd nie znał. Uczucie przeogromnej miłości syna do matki, tak wyidealizowanej miłości, że gotów iść skonać pod jej stopami, byle dla niej, byle w jej obronie.
Już teraz zrozumiał wszystko.On dostąpi łaski i pójdzie walczyć za Nią. On poprowadzi jakieś szeregi. On winien teraz pracować jaknajusilniej, by móc wkrótce podnieść kotwicę, przepłynąć ocean, ucałować ziemię ojczystą i... czuwać!..Kotwica okrętowa w wizji, to nadzieja w nim!..
Oprzytomniał zupełnie i przeraził się swej pychy. Skupił się cały w krótkiej modlitwie, oczy wzniósł do góry.
Boże! daruj śmiałość, wybacz zuchwalstwo w przesądzaniu wyroków Twoich, ześlij łaskę.
Nad Hudsonem płynęły skłębione piany białych oparów, tworząc drugą nadpowietrzną rzekę.
Kościuszko stał poruszony do głębi duszy, serce biło mu w piersi szalonem tempem, cały był jeszcze pod wpływem przebytej chwili, zemocjonowany nią, natchniony uroczyście.
W tem usłyszał za sobą kroki. Adjutant jego podszedł, salutując, i zameldował mu, że przybył do twierdzy obywatel, najwyższy naczelnik kraju, Waszyngton i pragnie widzieć obywatela pułkownika. Zwiedza twierdzę i jest już na szczycie fortu Putnam. Zbliża się ze swym sztabem. Kościuszko postąpił naprzód. Z entuzjasty i marzyciela przeistoczył się odrazu w chłodnego matematyka, fachowca, a zarazem w grzecznego polskiego szlachcica nawskroś nowoczesnej kultury.
Z godnością własną, lecz z poważnem uszanowaniem szedł na spotkanie zwierzchnika. Ujrzał naprzeciw siebie, w zmierzchu wieczornym gentlemeńską szlachetną postać naczelnika narodu amerykańskiego, twórcę jego wolnościowej idei. Dwaj ludzie, których historja tak podobnymi do siebie uczyniła, zmierzyli się uważnym wzrokiem.
Kościuszkę uderzyła szczerość oblicza i republikańska swoboda naczelnego wodza.Amerykański zaś ziemianin, ten istotny „Primus inter Pares“ patrzył ze zdumieniem na genialnie zdolnego inżyniera, którego znał dotąd tylko z najchwalebniejszych opinji i podziwiał prostotę, cechującą jego postać, dojrzał niezagasły płomień w oczach i natchnienie twórcze w wybitnych rysach. Podali sobie dłonie w milczeniu, nie spuszczając długo z siebie badawczych oczu. Ci dwaj musieli powitać się odrębnie, obaj byli siebie ciekawi, bo obaj przeszli do historji jednym ideałem w jej kartach zaznaczeni.
Pierwszy przemówił Waszyngton.
W niezwykle uprzejmych słowach składał Kościuszce podziękowania za zbudowanie twierdzy w tak trudnych warunkach pozycyjnych i lokalnych z robotnikami, jak bunty murzyńskich kulisów, niemożliwość wydobycia ich jeszcze z obroży niewolnictwa et cetera.
— „Wszelako dokonałeś, obywatelu pułkowniku, czynu, jaki by starożytny bohater grecki Herkules, do swoich dwudziestu nadprzyrodzonych prac mógł zaliczyć. Powszechność naszej republiki i armji składa ci przez moje usta dank zasłużony.Nie dziwno mi teraz, że jenerał Armstrong rzekł o West-Point, iż twierdza ta „odstraszyła nieprzyjaciela od wszelkiej próby opanowania Krainy Wyżyn“.Był to hazard istnie heroiczny: ujarzmienie i opanowanie tej srogiej skały. Jesteś, obywatelu, dzielnym człowiekiem, a jak opinja głosi, szczere żywisz sentymenty dla ludzkości i republikańskie piastujesz ideały.
Kościuszko milczał, skłonił się tylko.
— Modestja obywatela daje mi o nim jeszcze wyższe mniemanie, — mówił Waszyngton. Fama niesie, że ty, obywatelu pułkowniku, ze swego skromnego źródła dajesz zasiłki jeńcom angielskim i ratujesz niewolników murzyńskich od głodu i ordynaryjnych kar niecnotliwych yankesów, którzy jeszcze idei wolności i braterstwa nie często dopuszczają do serc swoich. Dlaczego nie pracujesz u siebie w kraju obywatelu?...
— Pracuję i uczę się u was — odrzekł Kościuszko, jakby zawstydzony. Uczę się hartu i tężyzny od waszych patrjotów. Nabieram od was przeświadczenia, że walka o wolność nie jest jeno teorją i że do tego rydwanu wprzęgnięta potencja narodu, bez różnicy stanów i choćby nie cała, dokonać może bohaterskich czynów i teorję zamienić w praktykę, tyle pożądaną dla ludów nowoczesnych. Nasza aktualna powszechność nie hołduje jeszcze tym maksymom. Trzeba uczyć się i czekać aż będzie — gotowość — i głęboko wierzyć, że i dla nas nadejdzie rychło luba wolność i bohaterstwo.
Waszyngton ponownie uścisnął dłoń Kościuszki i rzekł z zapałem:
— Pali się w waszych oczach, obywatelu, święty ogień takiej wiary. Oby nie stał się je no ofiarnym! Czerpcie od nas, co wam potrzeba.
Patrjotyzmu macie dosyć własnego i rozumnie go pojmujecie. Nad wolnością waszej ojczyzny wisi taki sam miecz Damoklesa, jak ten oto, który z naszych bark zdejmujemy. Wierzę, że nasze hasło amerykańskie doleci do Polski, a usta wasze wygłoszą je powszechnie. Przeczuwam w was, obywatelu pułkowniku, przyszłego wodza legji polskich, naczelnika narodu polskiego i jego reformatora.
Dzień 24 marca 1794 roku był takim dniem przeczutym.
Siwy, pierwszy blask wiosennego poranku opylił srebrem dachy, fasady i wierzyce starego grodu Jagiellonów; wnikał w mroczne zaułki i wpełzając nieśmiało jeszcze, jak co dzień w głąb ulic dziwił się, że gród już czuwa.
Świt poprzedzony został przez instynkt przeczuciowy, który wcześniej pobudził ludzi, o sercach wrażliwszych, że nie spali, jen o słuchali tętna zbliżającego się dnia.
Dzień napływał, zbliżał się wiosennym szybkim lotem, zwiastowały go znamienne stygmaty na niebie i na ziemi. Tam w górze płoniły się zlekka pióra srebrne Świtu, nasiąkały różem coraz wyraźniejszym, coraz bogatszym — aż trysnęła złotoróżana smuga — świetna wstęga zorzy porannej.
Wstała Jutrzenka!
Ukazawszy się raz, szła już wszechmocna w świetlistym dostojeństwie swym, młodsza siostrzyca majestatu Słońca.
A ziemskie sygnały?...
Nie był niemi rozbrzmiewający już donośnie organ dzwonów kościelnych, zainaugurowany dźwięczną sygnaturką, teraz już potężny, buchający w górę zgodnym hymnem spiżowych tonów. To dreszcz codzienny, znają go stare mury Krakowa, więc i hejnał, zagrany na wieży Marjackiej, hejnał witający nowy dzień, a tak drogi dla każdej polskiej duszy, nie był jeszcze sygnałem dzisiejszego dnia w stolicy. Zwiastun jego dziś, to dziwny niepokój wśród ludzi, podniecenie radosne jednych, trwoga i niepewność drugich. Niezwykłe szmery, gorączkowy jakiś ruch. Mnóstwo ludzi nie wie jeszcze, co ma być, lecz rozumie, że coś się dzieje, że zbliża się, jakiś moment wielki — dziejowy. Pojedyncze jednostki nieuświadomione łączą się w grupy; głucha początkowo wieść rośnie, chwytają w lot jej echo, podają je sobie z ust do ust...
— Naczelnik w stolicy.— Kościuszko już jest wśród nas. Wczoraj przybył.
— Czy to prawda? Czy się ziściło?
— Ach! Czy aby bezpieczny!?
— A obce komendy?... Tarmasow... Rachmanow... Denisów... Łykoszyn?...
— Wymaszerowali wszyscy. Naczelnik nasz z nami. Akt powstania województwa Krakowskiego już wydrukowany.
— Kiedyż wjechał Naczelnik? Nikt nie widział...
— Wjechał?... On wszedł, jak nasz zbawca, nasz wódz, ale szedł cicho, bocznemi ulicami, brnąc przez noc całą w wiklinach Tynieckich, prowadzony przez flisaka Grzywę z Czernichowa, prostego chłopa, który wiedział, kogo prowadzi do stolicy królów polskich.
— Flisak Grzywa?... Przez wiklinę Tyniecką prowadził Naczelnika? I tylko ten chłop? f nasi patrjoci, a nasi senatorowie?...
Słychać wzburzone dokoła głosy.
— Bali się komend rosyjskich — brzmi cicha odpowiedź.
— I Naczelnik sam? Któż z nim jest?...
— Z nim, my wszyscy, każde polskie serce woła jakiś głos donośny.
— A przy nim generał Wodzicki, Ksiądz Kołłątaj — jego wierni druhowie.
— A Przydent miasta Lichocki?
— Lichocki pęka ze strachu. Już go palarus ima — ktoś zażartował.
— Naczelnik pono gadał z nim, jak z bratem a on się jeszcze stracha, niedowiarek jakiś! Boi się o swój fotel.
— Gdzież jest nasz Naczelnik, nasz wódz nasz Dyktator? Wołają coraz liczniejsze głosy.
Podnieta zaczyna działać wśród grup, skupia je w gromady, ściąga w swe szranki nawet oporniejszych, nawet lękliwszych. Tli już pierwszy węgielek zapału, a tłum y rosną, rychło rozdmuchają go w wielki płomień.
Rozgwar głosów wzmaga się.
— Warty stoją przy bramach miasta, żołnierze mają rozkaz wpuszczać każdego, kto wchodzi, a napływ ludu ogromny.
— Hej, patrzcie, jak walą Krakowiacy, a Krakowianki z Bochni, Tyńca. Uh! niewiastki, jak kraski! A ot Bronowickie dziewki — istna tęcza na nich świeci, urodne aż łuna bije! — woła młodzież stołeczna na widok polnych maków ziemi krakowskiej.
— Idą Krakusy! Ho, ho, jak na odpust, ci wszędzie pierwsi! Brząkają kółka pasów. Ostro idą!
— Ba! Idą witać Naczelnika.
Tłumy rosły, Kraków przyoblekał się w świąteczną szatę, jedną z tych, jaką widzi nawet przyszłość. Szare masy mieszczaństwa, godne lub napuszone wielmoże i barwne łany kwiecistego ludu, wszystko dążyło w jedną stronę, pod stary ratusz, gdzie formował się w rozwarte szeregi pieszy bataljon regimentu generała Wodzickiego w pełnej paradzie.
Gdy słońce stanęło nad Wawelską górą, ujrzało Kraków już malowanym.
Zagrały kolorami w blaskach jego złotych ognisk świąteczne gromady, płynące niby sieć strumieni do jednej rzeki.
Uśmiechnęły się do słońca mury stolicy, nową zamykające w sobie uroczystość.
A krzyże na szczytach świątyń zaiskrzyły się jak brylantowe solitery, błogosławiąc powstały dzień i lud orężny, lud zbożny; umiejący go uczcić.
Słońce szło dalej, szukało bohatera dnia.
Przez witraże kościoła O. O. Kapucynów wniknęło do wnętrza i rozpłonieniło się.
Przed ołtarzem klęczał ten, na którego oczekiwały tłumy pod ratuszem, na którego patrzała cała Polska!
Ojciec kapucyn święcił jego szablę, modląc się nad pochyloną w skupieniu głową wodza.
Idź synu, zwyciężaj, oddaj Polskę jej dzieciom...
A w głębi nawy stał wyprostowany stary flisak Grzywa. Siwe włosy spadały mu na kołnierz świątecznej sukmany, w prostaczych chłopskich rysach miał niezłomną energję, w oczach zapał, dumę i szczęście, że patrzy na Naczelnika, że go dobrze przeprowadził po przez pikiety cudzych straży i oddaje ocalonego Narodowi. W sercu tego chłopa była głęboka wiara, że Naczelnik, to odnowiciel Polski, że On Ją wskrzesi! Instynktem prostym czuł, że ten skromny, a niezrozumiałym dla włościanina czarem otoczony wódz, jest przyjacielem i reformatorem chłopskiej doli.
Dlatego, że to odgadł, narażał życie własne w szalonym hazardzie przeprawy, byle jeno uratować Tego, w którym widział zbawcę wieśniaczego ludu. Ten prosty, niecywilizowany chłop pomimo swej pierwotności miał magnacką duszę.
Na rynku wzmagał się niepokój, gorączkowa niecierpliwość ogarnęła masy, oczekiwanie tamowało oddech w piersiach.
I był to cudny widok! Jak okiem sięgnąć, aż po brzegi kamienic zakwitła na rynku łąka barwista; rozfalowana, rozbujała życiem tryskająca jakby snopami kwiecia i ziół. Ileż kolorów, ile jaskrawych plam sharmonizowanych w jeden malowniczy ton przepychu! Aż mieni się w oczach od wspaniałych farb, rozlanych tak szczodrze. Widzisz bukiety modraków, to suknie dziewek krakowskich, tam znowu płoną czerwone maki chust jedwabnych, tam grupa złoto-żółtych jaskrów — i to wełniaki włościanek, tam zielone trawiaste jubki, usiane mnóstwem kwiatuszków; błyszczą i świecą złotem i srebrem zahaftowane gorsety, obciskające pancerzem dorodne dziewoje polskie. Mnóstwo kwiecistych i pasiastych zapasek, lśnią bogate sznury korali, złocą się bursztyny, igrają w słońcu różnokolorowe paciorki, wiewają tęczowe wstęgi. Głowy — jedne w sutych czepcach, garnirowanych strojnie, inne — owinięte w kwietne turbany chustek lub przetowłose, pełne kwiatów w lnianych warkoczach. A wśród tej łąki, przetkane gęsto bielą się długie sukmany krakusów, pięknie bramowane kolorami; dźwięczą raźnie pasy; z fantazją panoszą się na głowach białe rogatywki, zdobne w pęki pawich piór i wstęg.
A wśród tej łąki, przetkane gęsto — szarzeją, czernią się lub czerwienią suknie mieszczan, kapoty, bekiesze, surduty, szaty niewieście bogatsze lub skromniejsze, kontusze adamaszkowe i lite pasy braci szlachecko ziemiańskiej, konfederatki z czaplem piórem; gdzieniegdzie błyśnie złota lama i karmazyn herbowego dostojnika. Tam stosowany kapelusz i pudrowana peruka zagranicznego modnisia, tam znowu kilka wykwintnych dam w strojach francuskich, dalej młodzież studencka zawadjacka, głośna. Ale gdzież się im równać z tą powodzią kwietną włościaństwa, która zalewa wszystko swą krasą. Na schodach ratusza tłok ludu, na balkonach, w oknach, na dachach nawet — wszędzie głowy i głowy, pałające ciekawością oczy.A na froncie łąki, rozwinięta w paradnym szyku, wyprężona, sztywna szarfa regimentu. Stoją, jak zamurowani, nieruchomi w swych szeregach, wśród tych kwiatów, wyglądają niby osty o barwistych główkach. Karabiny przy bokach, ramiona wzdłuż ciała, stopa przy stopie. Oczy — tak, jak i wszystkich zwrócone w stronę uliczki świętej Anny — skąd wyjdzie ON.
Serca wszystkich biją w tam tą stronę.
Nadzieje wszystkich płyną tam.
I miłość??...
O tak!! lwią większością tych tłumów kieruje miłość dla niego. Cała zaś łąka rozkwitła na rynku, wszystkie te kwiaty polne bez wyjątku chylą głowy miłośnie i ufnie do Jego stóp.
Ciekawość zrównała wszystkich.
Cisza! Jeno lekki idzie poszum wśród ludzkiego mrowia. Szum wzrasta — zakołysały się masy.
Ruchoma fala przeleciała błyskawicą przez zwarty lud. Iskry dreszczów zatrzęsły ciałami, bo oto z oddali jakiś głos zdławiony wzruszeniem, rzucił magiczne słowa:
Naczelnik idzie!
Szalony rzut ciał, ponowna fala ruchu, dreszczów gorących i cisza — niemal martwa. Szczęknęły jeno rytmicznie podniesione na wysokość twarzy karabiny bataljonu. Wojsko prezentowało broń.
Ujrzeli Go już — ujrzeli!
— Idzie Naczelnik! Idzie!
Ale tłum jeszcze milczy, napawa się widokiem Tego, któremu oddaje się cały, któremu całą Polskę powierza.
Pochłania go wzrok tysięcy.
Kościuszko szedł prędko w amerykańskim mundurze generała, z obnażoną szablą w dłoni; spokojny, poważny, niemal zimny. Zapatrzony w otchłań swej duszy, może w wizję Polski, z kotwicą nadziei, której On miał być obrońcą?
Szedł zrównoważony, świadomy wielkiego powołania.
Asystowali mu: generał Wodzicki w pełnym generalskim uniformie, ksiądz Kołłątaj i kilku dostojników miasta, paru senatorów z zakłopotanym Lichockim na czele.
Mały orszak zamykał idący na końcu flisak Grzywa.
Kościuszko spojrzał przed siebie.Widok rynku zapełnionego szczelnie niezliczonem mnóstwem ludu, wzruszył go widać głęboko, rumieniec zapłonął na jego szczupłych policzkach; oczy jego strzeliły takim ogniem zapału, takim bohaterstwem, ze iskry te udzieliły się w jednej chwili bliżej stojącym, elektryzując tłum.
Zadygotały mury stolicy, targnął powietrzem potężny, jednolity grzmot głosów.
Wiwat Kościuszko! — Niech żyje Naczelnik!
Krótki żywiołowy okrzyk i... znowu cisza...Tylko echo kołatało wśród murów.
On stanął przed ratuszem na bruku, i wysoko nad głową wzniósł poświęconą szablę swoją. Oczy, zorzy pełne, skierował w górę.
Więc lud umilkł, — zaczarowany, więc lud słuchał co Naczelnik powie. Więc lud wpijał wzrok w Jego drogą postać z chciwością, z natężeniem, by Go jeno widzieć, by jednego dźwięku głosu nie stracić.
Kościuszko był, jak natchniony.
Rozbrzmiewały donośnie pamiętne, historyczne, ukochane dla Polaków słowa Naczelnika:
„Przysięgam, że powierzonej sobie władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania Samowładności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi dopomóż Boże i niewinna męka Syna Twego!“
Cisza!!... Słońce rzuciło na wzniesioną szablę grad promieni, że jak w glorji złotych blasków stał Naczelnik.
Rynek milczał, jak pod mocą uroku.
Generał Wodzicki, oficerowie i żołnierze zgodnym chórem przysięgali teraz na wierność Polsce i posłuszeństwo Naczelnikowi Kościuszce.
Ale jeszcze rota ich przysięgi skończoną nie była, gdy rynek — oszalał!!!...
Wybuchnął wulkan uczuć, tamowanych dotąd napięciem oczekiwania. Wrzawa okrzyków trzęsła murami Krakowa. Jakby wiatr halny runął w to zbiorowisko ludzkie, hucząc i przewalając po nim surmy swe bojowe. Zakotłowało się w tym zwartym borze głów i postaci, nawała tłumu parła naprzód, jakby chcąc upaść do nóg Naczelnika.
— Wolność lub śmierć!!
— Za Kraków i Ojczyznę!
— Wiwat Kościuszko!
— Wiwat Naczelnik! Zbawca Polski!
Grzmiały okrzyki, podobne do ryku rozpętanej nawałnicy. Lecz wszystko zgłuszył huragan chłopskiego entuzjazmu. Niby morze wzburzone, pędzące na rozgromienie skał, tak ruszyła do Naczelnika potężna fala białych kapot krakowskich, powiewających nad głowami pawich piór.
Nieśli się dziarsko, a gwałtownie do Niego, pchali się uporem, bo mieli prawo. Tak, oni mieli prawo do swego Naczelnika! Czuli je w swych duszach. On sam prawo to zaszczepił w ich sercach, więc biegli go Niego śmiało, ofiarnie, z zaufaniem i zapałem swych krewkich temperamentów. Fantazja ich unosiła i miłość bujna dla tego, który ich kochał.
Roztrącili wszystkich. Dopadli, otoczyli Go ze wszech stron rozkwitłym łanem.
Tysiące głów chyliło się przed Nim, tysiące ramion wyciągało się do Niego, tysiące głośno wołało z nabrzmiałych uczuciem piersi.
Prowadź nas, Naczelniku, Ojcze! My z tobą wszędzie! W ogień za Tobą! Wodzu nasz najmilszy!
Kościuszko widział rozpalone twarze, oczy zalane łzami, widział ich wiarę w siebie i uczucie.Zrozumiał, że ten lud jest jego, że on włada sercami tych mas. I oto pierwszy raz w życiu człowiek ten ze stali i złota ukuty, poczuł się potężnym.Pierwszy raz w życiu duch jego wielki, lecz skromny, uczuł skrzydła orle u ramion rozwiane szeroko, do lotu gotowe, — pierwszy raz w życiu ten człowiek o mężnem, a gołębiem w uczuciach sercu, o niepospolitej, a tkliwej duszy, poczuł się szczęśliwym.
Oczy jego nabrały się łzami wdzięczności.
— O! jakże On kochał wzajemnie ten lud, okazujący mu taką miłość!
Czy zdołał by kto zgłębić mocarność pragnień serdecznych, jakie mieściły się wówczas w dostojnej piersi tego wielkiego człowieka?
A jednak wszystko to lud wieśniaczy przeczuł w nim i umiłował.
W zamęcie, w chaosie okrzyków radosnych, szlochów i rzewnych łkań, w rozgwarze weselnym, a tak poważnym zarazem, słychać było jakieś głosy pojedyńcze — wołające niecierpliwie.
— Maryś! Maryś! A chodźże ino dziewucho! Żywo! Żywo!
— Dawajcie ją tu! Gdzież się ta zawieruszyła? Hej! gospodarze!
Z tłumu, ściśniętego, jak mur wypchnięto nagle gromadkę, złożoną z kilku patrjarchów okolicznych wsi; starców białych sędzilizną w mlecznych sukmanach, z odkrytemi, jak u wszystkich głowami. Na ich czele szedł może najmłodszy wiekiem, lecz godny tego zaszczytu flisak Grzywa z Czernichowa.
Wśród nich, niby kwiat wiosenny na zimowych ugorach, postępowała młodziutka dziewczyna, spłoniona, jak ponsowy mak, z rozwitemi przez wiatr warkoczami, niby pszenicznym snopem osypana, cała w ślicznych barwach krakowskiego stroju, śmigła jak sarna, chybająca zgrabnie w wysokich czerwonych bucikach. Gorset na jej piersiach mienił się w złote rzuty. Szła — „zawstydana ździebko“ — — boć przecie do samego Naczelnika, boć tyła narodu patrzy na nią. O Jezusicku serdeczny!!!...
Oczy miała spuszczone nie tylko ze wstydu, lecz i na swe ręce, w których dźwigała coś ciężkiego. Podsunęli się tuż, przed Kościuszkę.
Starzy włościanie pochylili nisko głowy, dziewczę zaś upadło gwałtownie na kolana, stawiając u stóp Jego niesiony ciężar.
— Dla najwyższego Maczelnika Narodu — od krakowskiego ludu wsiowego — wyjąkała do reszty stropiona.
— Przyjm Wodzu nasz trochę grosiwa, cośma dla Ciebie zebrali, na ratunek Polski i Krakowa.Nie wiela tu tego, ino tysiąc dukatów — czem chata bogata, ale ze szczerego serca!
— Niechaj Ci służą naczelniku — przemówił Grzywa w imieniu chłopskiej delegacji.
Niebywałe rozrzewnienie ogarnęło Tadeusza Kościuszkę. Coś, jakby załkało w jego poruszonej piersi.
Podniósł klęczące dziewczę i ucałował w jasną głowinę, a unosząc w dłoniach sporą sakwę dukatów — zawołał wzruszonym głosem.
— Bóg Wam zapłać, bracia, — za waszą ofiarność. Ojczyzna wam to hojnie wynagrodzi! Z serca...z serca... dziękuję...
— Prowadź nas ino w bój, Naczelniku! — huknęła młodzież wieśniacza.
— Prowadź! Prowadź! My gotowi!
— Jeno czekamy znaku Twego!
— Jeno skrzyknij, a my wszyscy!
— Gdzie ino Polska dusza! Gdzie ino tęgi chłop — tam twój rząd, Naczelniku!
— Prowadź, wodzu! Czekamy! — wołali żołnierze regimentu Wodzickiego.
— Prowadź! My z Tobą! na śmierć i życie. A ! — bodaj w piekło! — ryczała kontuszowa brać szlachecka.
— Do Wiktorji! Do Wiktorji! — Dyktatorze?
— Bierz od nas, co chcesz, kieruj nami, rządź! Panuj! — krzyczały grupy mieszczan.
— Zwyciężaj — przemówili z uczuciem generał Wodzicki i ksiądz Kołłątaj — ściskając dłoń przyjaciela.
Kościuszko, porwany powszechnym zapałem, machnął szablą, zakreślając dokoła swej głowy, jakby zygzak świetlany.
Poprowadzę rychło! i... oby Bóg... przez wasze ręce zesłał zwycięstwo!
Uniesienie dosięgło szczytu.
Bitwa wrzała na całej linji lewego skrzydła wojsk polskich.
Tadeusz Kościuszko stał na wzgórku i jak orzeł ze szczytu skały spoglądając na walkę orłów, z kobuzami i sępami toczoną — tak bystry wzrok wodza przebiegał pole utarczki, nie tracąc najmniejszego jej szczegółu; kierował nią... Czuwał.Koń pod nim rzucał się niecierpliwie, podrażniony zapachem prochu, hukiem i szczękiem oręża. Naczelnik trzymał silnie rumaka, ale i sam ściskał go udami i sam często żgnął go ostrogą, bo i w nim krew kipiała ukropem, gorączka bojowa targała jego nerwami, a musiał czuwać. Płomienie biły mu z twarzy, paliły źrenice, jak pochodnie gorejące. Ale z zimną krwią rzucał rozkazy adjutantom, przez lunetę przypatrywał się batalji, badał pozycję.
Już generał Zajączek zmierzył się z Pustowałowem, wstrzymując dzielnie natarcie jegrów, już odparł walecznie wściekły atak kozaków majora Denisowa, już zmagają się polskie regimenty z huzarami pułkownika Muromcewa, już jazdę Madalińskiego wysłał Naczelnik w odsiecz Zajączkowi.
Został sam przy swej baterji.— Uważał pilnie na stanowisko kolumny generała Tormasowa, będącej po za nim.
Działa rosyjskiej baterji umikły. Tormasow szykuje jakąś niespodziankę? Kościuszko podwoił czujność w tę stroną. Niezależnie od tego łowił słuchem zgiełk bitewny na linji Zajączka. Z samych odgłosów i wrzawy orjentuje się technicznie w sytuacji obu stron walczących. Często sokole oczy wodza biegły poza pagórek, na którym stał, gdzie bielił się w oddali gęsty łan krakusów — Kosynierów.Nad ich szeregami lśniły w słońcu sterczące bujnym lasem kosy. Jakoś tajemniczo, a złowrogo wyglądały te zwarte, białe zastępy.
Dymy zaległy dziemierzyckie pola, wsiąkły w las, dzielący walkę z głuchą jeszcze pozycją, rozwłóczyły się hen, aż poza Markocice, aż poza baterję Tormasowa, aż poza czerniejącą zdaleka górę zamczyska, — aż po szarzające u jej stóp chaty Racławic. Dymy siwe, ostre wonią, dymy bitewne. Czuć w nich krew i śmierć. Czują w nich może i zwycięstwo ci, którzy zwyciężać mają. Kościuszko wciągał z nozdrza z lubością rozpyloną mgłę prochów, nerwował się jeno, że i on nie jest w szeregu.
A tam na lewem skrzydle biją się, biją, salwa, za salwą, szczęk bagnetów, grzechot karabinów, tętent, łomot, zgrzyty, jęki! Czasem wrzask przeraźliwy, jak strzałą bolesną, przetnie powietrze; słychać gwizdawki sygnałów oficerskich, jadowity świst kul. Zlewają się te piekielne odgłosy w jeden potworny akord huku, szalejącej trąby powietrznej.
Wtem piorunowy grzmot wstrząsnął ziemią.Kościuszko wzdrygnął się.
Zagrzmiały armaty Tormasowa.
Jednocześnie na spienionym arabie dopadł do Naczelnika jego adjutant ordynansowy. Wskazał szablą na prawo.
— Nadciąga trzecia kolumna, generał Denisów.Duża siła! — zawołał jednym tchem.
Krew buchnęła strumieniem do twarzy Kościuszki.
— Tormasow ich widzi i szykuje atak.Rozumiem!
Błyskawice strzeliły mu z oczu.
— Cofnąć natychmiast Madalińskiego! Niech zajmuje daw ne stanowisko flankowe, w szyku, gotowym do boju! — krzyknął do ordynansa.
A gdy ten ruszył z kopyta w stronę, rozgrywającej się bitwy, Kościuszko posunął koniem kilka kroków naprzód, skierował lunetę na grzmiącą baterję Tormasowa. Chwilę patrzał uważnie.Szeptał gorączkowo do siebie:
— Formuje się pod Zamczyskiem. Acha! pod osłoną dział! Dlatego zagrały! Widzi Denisowa i pewny swego! Zjesz djabła! — cisnął przez zęby.
Luneta opadła na sznurku. Naczelnik ścisnął piętami wierzchowca, aż wyskoczył dęba i zwrócił się galopem do czekających ordynansów. Wydawał krótkie, zim ne rozkazy.
Był już spokojny — zahamowany.
— Kompanja regimentu 6-go na miejsce! Punkt zborny w razie odparcia! Jedna — regimentu 2-go i jazda tegoż zajmować lewe stanowisko, nie dopuszczać do połączenia z Pustowałowem przez las — w razie przeciwnym osłaniać swoich aż do zboru! Do ataku brygadjer Manżet i 2 kompanja 3-go regimentu, bagnetami na piechotę Tormasowa! Kapitan Nidecki posiłkuje milicję Krakowską.
Kilku adjutantów kopnęło się z miejsca, gradem zahuczały kopyta ich koni.
Naczelnik rzucił lwie spojrzenie na ryczącą w oddali baterję.
— Jedyny moment! Uprzedzić Denisowa! Te armaty muszą umilknąć.
Był znowu podniecony, wzniósł oczy w niebo, zwrócił rumaka na miejscu, dał mu ostrogą i pocwałował rysio przez całą szerokość pagórka — do swych rekrutów, Kosynierów.
Spadł na nich, jak orzeł skalny i krzyknął na całe szeregi...
— Za mną!!
Ruszyli, aż ziemia jęknęła od łomotu nóg.
Kościuszko podprowadził kolumnę kilkadziesiąt kroków na szczyt pagórka i w ogniach cały wskazał szablą na huczącą w dali na dziemierzyckich polach baterję.
— Hej, chłopcy! Wziąć mi te armaty!
— Bóg i Ojczyzna! Naprzód wiara!!
Jakby kto rzucił garść iskier na stos siarki i prochu.
Wrzask nieludzki wybuchnął w szeregach Krakusów, wrzask tak żywiołowo potężny, że zgłuszył huk armat.
Naczelnik im każe! Naczelnik sam ich prowadzi!
Kolumny runęły naprzód z rozmachem olbrzymim; jak skała, waląca się z wierzchołka góry, która pędząc naoślep, tratuje wszystko przed sobą i miażdży, tak oni szarżowali na baterję rosyjską z łoskotem, rumotem, z przeraźliwą wrzawą okrzyków, z dżwiękliwym chrzęstem kos! — Aż zadudniło w powietrzu! Puścili się biegiem z miejsca, lecz pęd ich wzmagał się, jak rośnie wicher zaciętej burzy, — toczył się z tytaniczną siłą, niepowstrzymanym już rozpędem szału.
Darli się przed siebie rozhukaną nawałą wściekłej masy ludu, którą nie tylko niesie zawziętość bojowa, lecz i zapał przemożny i jakieś szczęście, rozpierające piersi, jakaś przeogromna radość w sercach.
— Bo Naczelnik ich użył, bo ich wziął w bój, bo sam komenderuje!
Więc stado rozwścieczonych niedźwiedzi nie gna tak, jak oni gnali.
Walili piorunem!!!
A na ich czele Kościuszko, choć na koniu, lecz nie wyprzedzał ich wcale, sadził obok, machał szablą i z rozkoszą patrzał na tę milicję swoją wybraną, rozglądał się i podziwiał sam białe szeregi, sypiące się rzęsiście.
I... nagle zdumiał! Widzi oto białe opończe, rozwiane na wiatr, to sukmany krakusów!? Migają rzeki białych rogatywek, wiewają wstęgi, świecą nad nimi zakrzywione żelaza — to ich kosy!!...
Co to jest!!... Czy to huragan wali!...
Czy to spada z gór śnieżna lawina?...
Czy to obłoki pędzą? Czy to ludzie? Jakiż niesłychany pęd!... Co to jest?... Na Boga!
— Ja to już gdzieś widziałem, ja tak już gdzieś myślałem... to obraz znany mi już?...
Naczelnik przetarł mokre od potu czoło, szukając w pamięci.
I... zadrżał na całem ciele.
Widzenie z młodości. To wizja nad Hudsonem! Prąd elektryczny przeleciał po nerwach wodza.Krew się w nim zapaliła...
— Tak! tak! to moja wizja! To było objawienie przyszłości. To było — to? to byli oni — Kosynierzy!
— Moi chłopcy!
— Spełniło się! Naczelnik spojrzał w niebo.
— Opieka Boska!
Poczem zakrzyknął do szeregów rwącym się z wrażeniami podniety głosem: — Naprzód, chłopcy! Naprzód! Wiara! Bóg z nami! W nich!!...
Odpowiedziały mu ryki z szeregów.
— Na harmaty! Bierzta ich!!
— Na harmaty!!
— Wojtek! Bartek! a żywo!
— Zbierajta siły chłopcy!
— Naczelnik każe! Hej!!!
— A dalej w nich! A dalej!
— Strzelajta! Strzelajta! Wnet was uciszyma.
— Bartos pierwszy! Widzita go!
— Widzita Głowac! To ci chłop morowy!
Już blisko! już dopadają. Powietrze świszczę od ich impetu. Gromy idą po ziemi.
Baterja rosyjska zdziwiona niesłychaną szarżą szczególnego jakiegoś wojska, lekceważyła z początku atak. Puszkarze zdwoili ogień, lecz kule już przenosiły atakujących. Gdy milicja krakowska spłynęła z pagórka, niby morze lodowych brył straszliwym prądem niesionych, Tormasow zrozumiał grozę położenia. Ujrzał Kościuszkę, poznał go, lecz nie było już czasu na odwrócenie groźnego niebezpieczeństwa. Zagłada szła.
Zanim puszkarze mogli się uformować, zanim korpusy zdążyły stanąć w bojowym szyku, już Kosynierzy zwalili się na nich gradową, huczącą chmurą i wszystko pokryli sobą. Wojciech Bartosz Głowacz jak pędził pierwszy, tak i dopadł pierwszy do dyszącego po wystrzale pierwszego działa. Zerwał krakuskę z głowy i zapchał nią zapał armaty z okrzykiem zażartym:
— A warknij że ino teraz!
I rzucił się z lwią siłą na puszkarzy.
Szczęk żelaza, kos, piekielna kotłowanina ciał, przekleństwa, wycia, panika bezprzykładna wśród nieprzyjaciół, wir, szarpanina, odmęt śmierci!!...
Nagłość i gwałtowność napadu niewidzianego dotąd ludu przeraziła żołnierzy rosyjskich, detonując ich do obłędu. Kolumny zmieszały się, powstał popłoch nieopisany. Jedni bronili się rozpaczliwie z desperacką zawziętością, lecz większość szła w rozsypkę, nie wytrzymując szatańskiej furji rozmiotanego w swym temperamencie narodu. Gnieceni i masakrowani bez miłosierdzia — nie widzieli ratunku w okropnym pogromie. A straszne białe zastępy niosły i niosły zatratę.
Baterję Tarmasowa opanowano.
Wieczór już był, gdy po skończonej bitwie zebrali się przed Naczelnikiem oficerowie i zziajane walką regimenty. Tryumfalnie dla zwycięzców czerniał szereg zdobytych armat, obryzganych krwią, stojących w pokorze, równo, obok siebie, głuchych, bezpiecznych. Zwieszały się z nich apatycznie płachty zabranych sztandarów, które dumnie przedtem powiewały nad pułkami, teraz zaś leżały biernie, poszarpane, tuląc się do żelaznych wylotów dział o jednakowo zrezygnowanej fizjognomji.
A dokoła nich wrzało.
Przed frontem wziętej baterji tłumy otaczały zwycięzkiego wodza! On zaś stał wśród nich na siwym swoim rumaku, chwalił za męstwo, wynagradzał, rozdawał szarże. Wtem rozejrzał się i zawołał donośnie:
— Niech się zbliży Wojciech Bartosz Głowacz chorąży regimentu grenadjerów krakowskich, jaką to nazwę od dziś dnia nosić będą rekruci Kosynierzy.Zasłużyli sobie na nią dzielnem natarciem na armaty.
Powstał zgiełk radosnych okrzyków wśród Krakusów, którzy tłumem biegli do Naczelnika aby dziękować za zaszczytne odznaczenie. Pochylił mu się aż do strzemion tęgi, barczysty chłop, opięty jak posąg w białej sukmanie, ściągnięty szerokim pasem. Twarz miał szlachetną o wybitnych rysach i długie jasne włosy. W oczach mężnego krakusa świeciły blaski wzruszenia.Dziękować za szarżę nie umiał słowami, lecz cała jego postać wyrażała wszystko, co czuł, jego wdzięczność i miłość.
Kościuszko wydobył szablę i bardzo uroczyście, sam pełen zapału, uderzył płazem po ramieniu Bartosza.
— Uciszyć się, uciszyć! — wołali oficerowie z generałem Zajączkiem na czele, przeczuwając ważność chwili.
Kościuszko rzekł głosem pełnym uczucia, płynącym z serca:
— Bracie, za twoje męstwo, jakieś wykazał, za miłość dla Ojczyzny, — mianuję cię chorążym i pasuję na rycerza, nadając ci szlachectwo. Przezwisko twe wieśniacze zmieniam na szlacheckie Wojciecha Głowackiego. Nobilitację moją potwierdzić ma wojsko i wszystkie stany.
Zdumienie, wzruszenie zatamowało na razie głos tłumom, poczem zagrzmiał zgodny okrzyk wszystkich oddziałów:
— Potwierdzamy! Potwierdzamy! Niech żyje chorąży Wojciech Bartosz Głowacki.
— Wiwat naród! Wiwat wolność i braterstwo! — zawołał Kościuszko.
— Niech żyje Naczelnik, zwycięzca!
— Niech żyje dobrodziej nasz, ojciec i opiekun! — wołały donośnie podniecone szeregi nowego regimentu Krakowskiego. Wojciech Głowacki runął do nóg wodza, przywarł ustami do jego stóp.
Kościuszko nagle zerwał białą sukmanę ze stojącego obok krakusa, narzucił ją na swój mundur generalski, z entuzjazmen, ze świętym ogniem w duszy.
— Sukmanę tę nosić będę teraz, jako mój mundur, będzie ona dla mnie zaszczytnem świadectwem bohaterstwa Kosynierów, będzie moim najdroższym mundurem. To, co czynię, czynię z serca dla ciebie, ludu wieśniaczy. Biorę cię w opiekę, ta zaś sukmana twoja niech się stanie godłem waszej obywatelskiej cnoty. Ona was równa społecznie i stawia was w’ szeregach rycerzy polskich, godnych walczyć za Ojczyznę.....
Śnieżne sukmany regimentu grenadjerów Krakowskich otoczyły zwartą ścianą dzianeta Kościuszki.Kon parskał, drżał cały i w lekkich lansadach kołysał nad sobą, górującą ponad białym łanem ludu, wielbioną postać Naczelnika.
W sukmance krakowskiej na mundurze, rozpromieniony, upojony, szczęśliwy, że oto pierwszy krok w jego ideałach narodowościowych dopełnił się, Kościuszko był, jak natchniony, ściągając na siebie łzawe oczy całego wojska, zabierając sobie ich serca na własność. Stał, jak umiłowany Król wpośród swego Narodu, wyglądał, jak żywy posąg zwycięstwa i najchlubniejszego, bo duchowego tryumfu.
Zachwytem pałały jego rysy, duch pełen potęgi wchłaniał w siebie całą Polskę.
Słowa ukochanego Naczelnika wryły się w serca ludu krakowskiego, a wryły się tak głęboko, że wieki ich nie zatrą.
W duszy Krakusów słowa te zapisały się złotemi zgłoskami i z pokolenia w pokolenie byłych Kosynierów przechodzą, otoczone czcią najwyższą i miłością.
A wieki ich nie zmażą.