Orle pióro
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orle pióro |
Pochodzenie | Prawa ludzi |
Wydawca | Kazimierz Kotlarski |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakł. Graf. J . Pietrzykowski |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Tędy przeszli „oni“, nowocześni hunnowie.
Smutek wiał z pól jesiennych; tam sterczą kominy spalonej wsi, tu stratowane łany skoszonego zboża. Przy drodze czerniały krzyżyki naprędce sklecone nad tymi, których powalił huragan.
Idący żołnierz zdejmował czapkę, klękał na mogiłce i odmawiając „wieczny odpoczynek“ zdawał się wzrokiem przebijać ziemię, jakby pytając, „może to ciebie, miły kolego przykrywa ten kopczyk“?...
Spojrzał na krzyżyk; jest napis, ale inne nazwisko. — Tedy śpij spokojnie, znajdzie i ciebie ktoś swój.
Żołnierz ruszył dalej. Szedł już dawno, szukał zaginionego przyjaciela. Były poszlaki, iż walczył tu i tu go raniono. Zginął czy żyje?...
Kolega skorzystał z urpolu, wziął fotografję przyjaciela i szukał wytrwale. Badał ludzi, pytał w szpitalach, nie tracił nadziei, że znajdzie, a wówczas: — ostatnią ci zrobię przysługę druhu najmilszy; jeśliś żywy do ojca cię zawiozę, do domu. ft na cmentarzyk koło twego kościółka jeśli... Nie zawarczą bębny żałobne nad tobą, nie zagrzechocą raz ostatni karabiny, ale cię matka, ojciec i przyjaciele łzami gorącemi obleją.
Żołnierz wzdrygnął się i przeżegnał.
— Ależ on może żyje!
Szedł dalej. Dwór jakiś duży, budynki, sady, Folwark dostatni. 1 tu przeszła czerń i tu ślady inwazji. Znać wszędzie świeże rany okaleczeń, spalone płoty i sztachety, powyrywane nawet wierzeje budynków, cisza, bo inwentarza niema, tylko ludzie włóczą się sennie, albo radzą gromadkami.
Żołnierz zaczął swoje wywiady.
— Długo tu byli? — pyta obecnych.
— Dziewięć dni. Zabrali wszystko, we dworze pustki.
— Wyście za to pewnie zbogacili się. Wasi to opiekunowie przecie.
— O, o!... a cóż to pan gada?...
Zwróciły się na żołnierza ponure spojrzenia.
— Wiem ja nie jedno, bom w wielu miejscach bywał. Czekaliście ich z tęsknotą, no to i macie.
— A pewnie, że mamy. Mieli dostać ziemię, a dostali kilka papierków takich, że i żaden żyd marki za nich nie da. Takie my to obdarowane.
Żołnierz pytał o kolegę. Słuchali pilnie, jedna kobieta rzekła:
— Był taki był, czarniawy na gębie, a w oczach to jakby mu się ogień palił. Ten ci szedł na kozaków kiej w taniec. Gdzie największa kupa, tam on był. Pamiętam go dobrze.
— A to i ja go widział — rzekł jeden fornal występując z gromady — walił jak młot, a co dopadnie kozaka to już po nim. Smok to był nie ułan, choć prosty żołnierz, ale posłuch to miał między swoimi jakby jaki generał.
Ludzie rozgadali się.
— Tak, tak był on tu, był, najwięcej się zmachał od wszystkich, obozom drogę przecinał, niewolników wziął, jak wiatr się kręcił. Komisarza „ czerezwyczajki“ sam lancą przebił.
— Aha tak — mówili drudzy — ale jak po bitwie we dworze oficerów witali, a dziękowali im, a kolację dla nich warzyli, to on na warcie stał, bo choć rozbili tych, ale mogli przyjść inne.
W tem odezwała się jedna dziewczyna.
— Piękny ci on był, ale strasznie wojenny i jakiś dumny.
— Bo na ciebie nie patrzał — huknęli śmiechem parobcy.
— Gdzie on tam miał czas.
— Choć taki silny, ale on wyglądał jakby był z panów, tak i z mowy i z gęby i ze wszystkiego obycia.
Żołnierz pytał dokąd ułani poszli, gdzie była druga potyczka, wielu rannych, wreszcie pożegnał gromadę i poszedł we wskazaną stronę.
— Tyś to Stachu, tyś Stachu mój. Hej odgadli w tobie pana ze krwi, nie z szarży i munduru.
Zamyślony wędrował długo.
Aż oto znowu krzyże, mogiły. Widać haszcze jakieś i zarośla. Ha krzyżach wszędzie napisy.Żołnierz sprawdzał i odchodził z coraz większą nadzieją w sercu.
Nagle usłyszał krakanie. Obejrzał się. Nad dużą kępą tarnin zawisło stadko kruków czarnych, z krzaka zaś wylatywała inna gromada z głośnym krzykiem protestu. Powstał wrzask zajadłych ptaków, łomot skrzydeł, wściekła walka o krzak. Kruki rzucały się na siebie dziobami, obsiadając przemocą tarniny.
Żołnierz uczuł zimno w żyłach, przeniknął go niemiły dreszcz zgrozy.
— Co jest w tych krzakach?...
Szybko zdjął z pleców karabin i strzelił w zwichrzoną gromadę czarnych skrzydeł.
Strzał wśród pustych pól odbił się długiem echem i zaległa cisza. Słychać było tylko płynny szelest odlatującego stada.
Żołnierz skoczył do krza. Rozchylał kolczaste połamane gałęzie, przedzierał się jednak łatwo i wkrótce ujrzał małą połać mchu, na którym leżał rozciągnięty trup mężczyzny. Okryty był porwaną koszulą prawie rudą od zeschłej krwi.
Okrzyk zgrozy wypadł z piersi wędrowca, jednym skokiem podbiegł do ciała.
Przykry zaduch odrzucił go w tył, ale w tej chwili ujrzał coś, co przerażeniem skuło jego duszę.Na opuchłej twarzy poległego, pokaleczonej przez szpony kruków, czerniały dwa przepyszne łuki sokolich brwi, zrośniętych prawie nad nosem.
Żołnierz z jękiem upadł na ciało.
— Stachu! Nie! to nie ty! Nie!
Uniósł głowę; włosy czarne, lecz zlepione krwią, rysy nie do poznania, policzki poszarpane, usta rozdarte, puste jamy zamiast oczów wydziobanych przez kruki. Oglądał koszulę: ani śladu znaku, jakiś krwawy szmat.
W tem na palcu zmarłego coś mignęło. Żołnierz chwycił rękę siną, straszną i wpatrzył się chciwie w żelazny pieścień.
— Taki sam — szepnął, potem spojrzał na swój palec i jął ściągać pierścionek z ręki trupa.
Dokonał tego z wielkim trudem, zajrzał w środek obrączki i przeczytał:
„Szczypiorno. S. W.“ datę i numer.
— Jezus Marja! to on!
Żołnierz w najwyższej rozpaczy załamał ręce nad głową i padł twarzą na pierś kolegi.
— Stachu! Stachu!
Leżał tak długo jęcząc boleśnie, płakał jak dziecko, przemawiał rzewnie do przyjaciela, całował jego ręce i te cudne łuki brwi, które były mu pierwszą wskazówką.— A gdy wreszcie ucichł szloch jego żałosny, patrzał długo w twarz przyjaciela i zamyślił się głęboko.
Rozpamiętywał jego męstwo, jego patrjotyzm, jego serce wielkie, gorąco miłujące ojczyznę.
Dla Polski poświęcił wszystko: rodzinę, nauki, zdolności, inteligencję oddał na Jej usługi i wreszcie dał swoje młode zapalne życie.
— Bohaterze cichy — szeptał z entuzjazmem — bohaterze bez laurów, zaszczytów i hucznej sławy.Miałeś ją tylko wśród tych co czyny twoje widzieli, miałeś serca kolegów i przykładem dla nich byłeś.I takiż to twój zgon, Stachu?... jak nędzarz skonałeś i dziobały cię kruki. Nie masz na swej mężnej piersi wstążeczki orderu, choć zasłużyłeś na najwyższy. Nie masz nawet gwiazdki na ramieniu, bohaterze, choć tyle czasu już walczysz i służysz Polsce, w szeregach, bez odznaczeń, bez chęci awansów, cichy, a waleczny żołnierzu Boży, prawdziwie ofiarny żołnierzu ojczyzny. Prostyś szeregowiec, ale nad mogiłą twoją powinny się nisko pochylić sztandary.
I nagle umilkł, bo zdało mu się, że słyszy chrzęst dostojny rozwianych białych skrzydeł królewskich, zdało mu się, że widzi jak ON płynie w przestworza i kwili wezbraną piersią, gdy ujrzy pogubione na polach walk pióra swoje. Zbiera je troskliwie i kładzie je znowu na pierś własną, sercem ogrzewa, bo każde z tych piór ofiarnych, to przyszła wielkość Jego; bo każde z tych piór to symbol Jego wieczności, to jego chwała.
Żołnierz kolega zerwał się od ciała przyjaciela, wzniósł w górę ramiona. Z oczu toczyły mu się duże, jasne łzy. Zawołał z ogniem zapału:
— O leć, leć tu Ptaku Królewski, tu leży je dno przeczyste pióro Twoje, zgubione, skrwawione za Pierś Twoją, Orle nasz, za Twoją cześć. Weź to pióro białe, ze skrzydeł własnych strącone, ogrzej sercem, bo niemasz już dla niego innej nagrody, bo do takiej on jeno dążył. — Weź to pióro Orle — Królu, na piersi swojej złóż jak perłę bezcenną.
Spłyń Orle....