Nad Hudsonem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad Hudsonem |
Pochodzenie | Prawa ludzi |
Wydawca | Kazimierz Kotlarski |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakł. Graf. J . Pietrzykowski |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Rzesze robotników mozolą się jeszcze przy sypaniu baterji na rzeką. Ruchy ich są już gorączkowe, znamionujące szalone zmęczenie ludzi, którzy pracują przez dłuższy okres czasu forsownie i niemal namiętnie.
A oto wybrnęli.
Na miejscu pustki dzikiej, stepowej stoi potężna twierdza; na skale, sterczącej wysoko, zwanej, „West-Point“, wznosi się, niesłychanym nakładem zdolności i sił zbudowany na jej szczycie, fort „Putnam“.Nieco niższa, lecz trudna strategicznie, opoka dźwiga cytadelę murowaną. Dalej jeszcze trzy wielkie forty i baterje za rzeką Hudson, nad którą zwisa tytaniczny wąż żelazny, łańcuch złożony z ogniw olbrzymiej wagi, mających po łokciu długości. Dziką pustosz prerji amerykańskiej zaklęto w ostatni wyraz ówczesnej inżynierskiej sztuki, wykazując genjusz człowieka, jego cierpliwość i wolę.
Zapadł wieczór. Słońce rzucało ostatnie krwawe strugi swych promieni na wzniesione fortyfikacje, oblewało jaskrawo światłem wielkie niebotyczne gmachy kamienne, rzucało iskry, całe kaskady świetlanych iglic na bystre fale Hudsonu, szmelcując czarną emalją pełznącego przez jej nurty potwornego węża.
Cała okolica zanurzyła się w purpurowej mgle rozpylonej poświaty zachodu.
W tych łunach czerwieni, na szczycie fortu Putnam, zamajaczyła jakaś postać nikła, na tej wyżynie zupełnie drobna, lecz robotnicy przy baterjach spostzegli ją w lot i jęli sobie wzajemnie pokazywać.
— Nasz inżynier.
— Nasz pułkownik! patrzcie. O tam na prawym cokole fortu.
— Taki, zdaje się mały, a to wszystko na czem stoi, co dokoła widzi — jego głową zrobione, — rzekł główny dozorca saperów, stary wiarus wojsk amerykańskich. — Tęga to główka! Żeby nie „jenjusz“, tego Polaka, nasi generałowie nie mieliby tej fortecy.
— Złapać za łeb takiego zębatego potwora, jak „West-Point“ i wziąć na łańcuch i okulbaczyć takimi ot fortami! Ho, ho! nie byle sztuka. Generał Putnam wybrał sobie tylko góreczkę na fortecę, ale kto sobie z nią poradził, od tego nazwa powinna być. Goddam! Hej, obywatele, a krzyknijmy naszemu inżynierowi na wiwat.
— Niech żyje pułkownik Kościuszko!
— Kościuszko! Kościuszko! — zabrzmiał okrzyk setki głosów ze szczerym zapałem wołających, chociaż z różnych piersi wyrzucony.
Wołali rodowici amerykanie, osadnicy i murzyni, którym młody inżynier wydawał się bóstwem. Kochali go za jego serce dla niewolników, za jego ludzkie, łagodne postępowanie, jako zwierzchnika, za jego szeroko pojętą miłość ludzkości, stosowaną w praktyce na każdym kroku.
Czapki, łopaty, narzędzia saperskie wyleciały w górę, czarne ramiona murzynów machały zawzięcie, nazwisko uwielbianego polaka przekręcano najrozmaiciej.
Stary dozorca, Yankes z krwi i kości, dziecko stepów nowego świata, wskoczył na stok baterji, i wyrzucając wysoko kaszkiet, ryknął z głębi piersi:
— „Niech żyje Kościuszko na forcie Kościuszko!“
Zabrzmiały ponownie entuzjastyczne okrzyki.
Czy słyszał je młody polak, stojący na wyżynie, w pożodze zachodzącego słońca? Być może, bo twarz miał dziwnie jasną, dziwnie promienną. Łagodny, a głęboki wyraz jego ciemnych źrenic stał się rzewnym, a jednocześnie zapłonął w nich ogień genjalnych myśli i natchnień. Na ustach zjawił mu się uśmiech tak słodki, jak u dziecka, radosne uczucie przepełniało jego piersi. Patrzał ze szczytu kolosalnej góry na szeroko roztoczony dokoła kraj, obcy dla niego, który go jednak przywiązał do siebie nieprzepartą mocą tożsamości idei.
Wolność narodów: — oto hasło łączące go z tym krajem; wojna o wolność! — oto pobudka, która go tu przywołała, to myśl wiecznie żywa w jego górnych ideałach, to tęsknota i marzenie jego lat młodzieńczych i dojrzałych.
Podążył więc tu, w szranki obywateli Stanów, by pomagać im w zdobyciu świętych praw, by utrwalić w mężnem sercu miłość idei — wolności narodów, by się uczyć, by pałający w duszy ogień podsycić zapałem bojowników amerykańskich, szczęśliwych, bo dążących już do osiągnięcia wielkiego celu. On pracuje dla nich z wiarą, z zapałem, nawet z miłością — jak dla współbraci.
I patrzy teraz na swój dokonany czyn z zadowoleniem, a jednak z pewną obawą, czy naukę swą i zdolność wyzyskał dostatecznie, czy umiejętność jego fachowa wykazała już cały swój zasób?...
Czy to dzieło sztuki jest bez zarzutu?...
W bogatej duszy młodego polaka, pomimo potęgi, którą wyczuwał w sobie mimowoli, była dziwna skromność, zawierająca się w pytaniu, zadawanemu sobie zawsze: — — Czyż tylko tyle zdołam?... Czyż tak mało?... Rozciągająca się przed nim dokoła praca twórcza, natchnęła go widać nieco większą pewnością siebie, przesuwał orli wzrok po fortach i bastjonach twierdzy, szukał wad i nie mógł ich znaleźć, więc gładził uśmiechem ujęte w kamień wzgórza, puszczał oczy po olbrzymich stokach skały; na potężne góry, które musiały mu być posłuszne, patrzał miłośnie.
I nagle oczy jego, oczy wodza — błysnęły żarem, trysnął z nich ogień tryumfu.
Twierdza leżała pokornie u jego stóp, cała w zorzy zachodu, zalana złotą powodzią. Silna, niezdobyta, świadectwo jego wiedzy, jego patent!
Jakieś nuty melodyjne zagrały w jego duszy i zaczęły rosnąć, mocarnie rozśpiewywać się w hejnał szczęścia. Porwało go uniesienie. Twarz okryła się gorącą barwą wewnętrznej podniety, błyskawice żarne były w oczach, ramiona wyciągnął w stronę oceanu i zawołał głosem, który tylko tęsknota i miłość wyrzuca z piersi.
— Dla Ciebie Ojczyzno! Wszystko, co umiem, czego się nauczyłem wśród obcych, oddam Tobie, umiłowana! To mało! Zdobędę więcej nauki, doświadczenia, hartu, woli i siły ducha, by śmiało stanąć do Twej służby! Ja, Twój syn, atom mały, podnieśćbym pragnął świat, by Cię ratować, Matko! Czy zdołam?
Łzy wzruszenia, kochane łzy jego, spłynęły z oczów, pałających ekstazą. Zadrżał i upadł na kolana. Ukrył twarz w dłoniach. Pochylając głowę aż do ziemi, w zapamiętaniu ekstatycznem modlił się do Boga i Ojczyzny, błagając o łaskę i moc, potrzebne do zrealizowania pragnień serdecznych.Jak dziecko żalił się, że jeszcze nie może iść na ratunek Matki, że jeszcze nie dość jest przygotowany, bo tylko serce i krew swą nieść w ofierze — to mało! Trzeba się uzbroić w niezłomny pancerz duchowy, umysł wzbogacić, mozołem pracy okryć dłonie, by je zahartować, by im nadać siłę, mogącą jednem szarpnięciem zerwać żelazne okowy, krępujące Ojczyznę. Więc blagał Boga, żebrał o miłosierdzie dla Polski, o jej zbawienie. Dla siebie o zdobycie koniecznej umiejętności, która byłaby godną iść w bój, pod zaszczytny święty sztandar wyzwolenia Ojczyzny.
Nie tylko siebie pragnął wyposażyć w takie bogactwo duszy, myśl jego dążyła altruistycznym szlakiem ku uciemiężonym współbraciom w Polsce.Ich odrodzenie duchowe było najdroższem marzeniem jego serca. Pragnął aby Polacy przejrzeli jaśniej, aby przetarli oczy z osnowy wieków, która już teraz pleśnią się stawała, archaizmem w ewolucji nowoczesnych pojęć, godnym zarzucenia.Nierówność stanów, wszechwładztwo jednych, a niewola drugich, pycha możnych, a zupełny zanik ambicji i ludzkich postulatów w warstwach, które się biernie zgadzały na służalczość i deptanie swej człowieczej godności.
Rozprzężenie ogólne, brak ładu w umysłach 1 niesłychanie obszerna dziedzina zacofanych przesądów, na tle absolutnej, dziecięcej niemal beztroski, oto były ropiące rany na ciele polskiego organizmu, które On, urodzony reformator — chciał goić i leczyć, ale nie sam.
Chciał, by ogół poczuł się chorym, by ogół zapragnął ratunku i miast grzęznąć w niewoli własnej słabości, szukał lekarstw.
Kościuszko pojmował, że źródłem ratunkowym była kultura umysłów wszystkich sfer, zrównanych wielką ideą rzeczywistej miłości dla Ojczyzny, co już samo przez się wywoła nieugiętą żądzę wyzwolenia Jej z niewoli i jeszcze groźniejszych pęt własnych ułomności. Gdy te opadną, spaść muszą wszelkie kajdany.
Lecz na to trzeba siły ducha, trzeba, by wszyscy poczuli się ludźmi wolnymi oswobodzonej ojczyzny, jej obywatelami i obrońcami. Wszyscy! Ci, których karmazyn przyobleka, i ci, co zgrzebne noszą sukmany. Wszyscy!I ci, którzy idą orać własnoręcznie swój skromny zagon i ci, którym obszerne łany uprawiają — upośledzeni jakoby w hierarchji obywatelskiej. Wszyscy są godni ratować ojczyznę.
Kościuszko upośledzonych w narodzie nie widział, bo naród — to wszyscy. Wszyscy są jej dziećmi, bez różnicy stanów.
Żal przemożny, męka serdeczna trawiła duszę młodego pułkownika wojsk Waszyngtońskich, że siejby ideałów narodowościowych nie widzi dotąd w kraju własnym, a takby im zanieść chciał pełną skarbnicę tych ziarn życiodajnych, by zasiewać ojczystą glebę, by ujrzeć rozrost obfitego plonu.Dlaczego inne narody siejbę taką już rozpoczęły, zrozumiały już jej potrzebę i korzyści? Dlaczego inni czują w sobie hart by dokonać ideowo wielkiego czynu humanitaryzmu? Dlaczego mają wolę?
A my, Boże, czy nigdy jej nie zdobędziemy, czyż długo jeszcze mroki mają zalegać umysły nasze, by nawet światło postępu, wnikające od obcych ludów, nie mogło się przedostać do zaczadzonych sferowością mózgów polskich. Czyż miłość ogólno-ludzka i dążenie do wolności prędko już przesiąknie do serc naszych patrjotów i nasyci je taką wartką falą uczuć gorących, by rozpaliła największe pragnienia, by rozepchnęła zapory przesądów i lodowate bryły stopiła, zdołała je zmienić w potok ognisty, by płynął szerokiem korytem liberalnych dążeń cywilizacji.
Boże! pozwól mi dożyć tej epoki odrodzenia, pozwól mi być małą kroplą w tej nowej, gorącej fali, która tworzyć będzie. Pozwól być pionkiem w tej przyszłej szczęśliwej, bo odmłodzonej społeczności.
Wzniosłą duszę Kościuszki ogarnęła egzaltacja modlitwy, umilkł żarliwy głos jego, usta szeptały słowa błagalne, a potem już tylko serce i duch jego wzlatywał ad astra, nabierał natchnień, nasycał się płomienną wiarą nadziei, dążył wszechmocnie do wyżynnych sfer ideału.
Długo trwał w zachwycie jedynej w życiu modlitwy, która niekiedy wstępuje do dusz ludzkich, jak objawienie zdarzeń przyszłych, będących jej wypełnieniem i następstwem.
Gdy ocknął się z tego entuzjazmu, duchowego, stanął zdumiony.
Zgasły żary, słońce znikło, wciągając za sobą gorące łuny. Ziemia zda się ochłodła. Okraszona przedtem rumieńcem jaskrawym, teraz zbladła, zmatowiała. Krajobraz przyćmiony wieczorem, leżał cichy i mętniał stopniowo coraz więcej osnuwał się, osnuwał, liljową przędzą. — Tylko z sino-szarego łona rzeki wstawały nikłe jeszcze mgiełki oparów, jak pierwsze tchnienie napływających snów, jak pierwsze echa baśni.
Kościuszko wpił oczy w te lekkie pajęcze smugi i znieruchomiał.
Rosły mu one, rosły i nabierały w siebie białych run i wznosiły wyżej i rozlewały dalej, hen! po brzegi horyzontu — za jego granice! Rozpanoszyły się białe kłęby mgieł — obłoków, płynęły już niezliczonem mnóstwem pienistych grzyw, panowały.
Zniknął świat pod ich wszechwładzą, A one szły w górę, szły, potężniały, stały się morzem, oceanem.
Lecz cóż to się dzieje? mgły się skupiają, ich białe runa tworzą jakieś przedziwne szeregi, całe legje, pochylone naprzód zwarte kolumny, idące jakby do ataku. Co się dzieje?!... Kolumny te szarżują naprzód, idą, jak burza! żywiołowym pędem orłów, czy lewiatanów. Czy to huragan wali? Czy spada z gór śnieżna lawina?... Jakiś niesłychany pęd! Co to jest?... czy to obłoki pędzą, czy to ludzie? Co to za wojsko, jakiż to żołnierz?... Gdzież ich pancerze i lance, gdzież ich zbroja? Białe opończe rozwiane na wiatr, czy to kierezje? czy zwykłe białe sukmany? Jakiż wyrw szalony! Migają białe rogatywki, wiewają wstęgi, szeregi, niezliczone szeregi idą i idą. Oni idą w bój! Tak,tak! to ratunek, to zbawienie Twoje, Ojczyzno! Tam pędzi jakiś lud, jakiś biały lud!... Boże! Boże! Co to jest? Co to na Boga!... Kto ich prowadzi!?...
Chryste!...
Kościuszko objął pałające czoło splecionemi dłońmi i pochylony naprzód pochłaniał wizję obłąkanym ekstazą wzrokiem. Wśród białych szeregów, na koniu, w kapeluszu, pędzi i macha szablą — — kto to?... On... ON SAM!
A biały lud gna z siłą fal oceanu w odmęcie wichury. Świecą nad niemi jakieś zakrzywione żelaza, zgiełk się wzmaga, wpada w jeden grzmot, w szał. Boże! Boże!... Czy ja?... Czy to ja?... Rwą się strzępy słów bezładnych w ustach przyszłego wodza. Oczy patrzą, patrzą w upojeniu. Tam wyżej, nad tą wściekłą kolumną stoi postać wyniosła, piękna, w bieli szat opłynięta, majestat ma w sobie i siłę przedziwną, stoi pochylona nad kotwicą okrętową, którą ramieniem oplata. Patrzy na dół, na białe szeregi, pędzące do boju. Dokoła morze, morze spienionych fal, wzburzonych bałwanów, odmęt białych grzbietów zwolna ocean ten zalewa, zasnuwa, pochłania. W łzawych źrenicach Kościuszki zaciera się, mętnieje cudne zjawisko, nikną postacie.
Rozgorączkowanym wzrokiem chwyta ostatnie zarysy obrazu, łowi, zda się, uchem ostatnie echa wojennej wrzawy, serce ściska mu żal, że już wszystko niknie. Całą siłą ducha pragnie zatrzymać wizję białej postaci niewieściej, schylonej nad kotwicą, symbolem nadziei. Nagle zrozumiał istotę zjawiska.
To Polska! Toś Ty, Matko!
Zawichrzył mu się w mózgu szał szczęścia niebywałego. Pierś rozsadzało uczucie, jakiego dotąd nie znał. Uczucie przeogromnej miłości syna do matki, tak wyidealizowanej miłości, że gotów iść skonać pod jej stopami, byle dla niej, byle w jej obronie.
Już teraz zrozumiał wszystko.On dostąpi łaski i pójdzie walczyć za Nią. On poprowadzi jakieś szeregi. On winien teraz pracować jaknajusilniej, by móc wkrótce podnieść kotwicę, przepłynąć ocean, ucałować ziemię ojczystą i... czuwać!..Kotwica okrętowa w wizji, to nadzieja w nim!..
Oprzytomniał zupełnie i przeraził się swej pychy. Skupił się cały w krótkiej modlitwie, oczy wzniósł do góry.
Boże! daruj śmiałość, wybacz zuchwalstwo w przesądzaniu wyroków Twoich, ześlij łaskę.
Nad Hudsonem płynęły skłębione piany białych oparów, tworząc drugą nadpowietrzną rzekę.
Kościuszko stał poruszony do głębi duszy, serce biło mu w piersi szalonem tempem, cały był jeszcze pod wpływem przebytej chwili, zemocjonowany nią, natchniony uroczyście.
W tem usłyszał za sobą kroki. Adjutant jego podszedł, salutując, i zameldował mu, że przybył do twierdzy obywatel, najwyższy naczelnik kraju, Waszyngton i pragnie widzieć obywatela pułkownika. Zwiedza twierdzę i jest już na szczycie fortu Putnam. Zbliża się ze swym sztabem. Kościuszko postąpił naprzód. Z entuzjasty i marzyciela przeistoczył się odrazu w chłodnego matematyka, fachowca, a zarazem w grzecznego polskiego szlachcica nawskroś nowoczesnej kultury.
Z godnością własną, lecz z poważnem uszanowaniem szedł na spotkanie zwierzchnika. Ujrzał naprzeciw siebie, w zmierzchu wieczornym gentlemeńską szlachetną postać naczelnika narodu amerykańskiego, twórcę jego wolnościowej idei. Dwaj ludzie, których historja tak podobnymi do siebie uczyniła, zmierzyli się uważnym wzrokiem.
Kościuszkę uderzyła szczerość oblicza i republikańska swoboda naczelnego wodza.Amerykański zaś ziemianin, ten istotny „Primus inter Pares“ patrzył ze zdumieniem na genialnie zdolnego inżyniera, którego znał dotąd tylko z najchwalebniejszych opinji i podziwiał prostotę, cechującą jego postać, dojrzał niezagasły płomień w oczach i natchnienie twórcze w wybitnych rysach. Podali sobie dłonie w milczeniu, nie spuszczając długo z siebie badawczych oczu. Ci dwaj musieli powitać się odrębnie, obaj byli siebie ciekawi, bo obaj przeszli do historji jednym ideałem w jej kartach zaznaczeni.
Pierwszy przemówił Waszyngton.
W niezwykle uprzejmych słowach składał Kościuszce podziękowania za zbudowanie twierdzy w tak trudnych warunkach pozycyjnych i lokalnych z robotnikami, jak bunty murzyńskich kulisów, niemożliwość wydobycia ich jeszcze z obroży niewolnictwa et cetera.
— „Wszelako dokonałeś, obywatelu pułkowniku, czynu, jaki by starożytny bohater grecki Herkules, do swoich dwudziestu nadprzyrodzonych prac mógł zaliczyć. Powszechność naszej republiki i armji składa ci przez moje usta dank zasłużony.Nie dziwno mi teraz, że jenerał Armstrong rzekł o West-Point, iż twierdza ta „odstraszyła nieprzyjaciela od wszelkiej próby opanowania Krainy Wyżyn“.Był to hazard istnie heroiczny: ujarzmienie i opanowanie tej srogiej skały. Jesteś, obywatelu, dzielnym człowiekiem, a jak opinja głosi, szczere żywisz sentymenty dla ludzkości i republikańskie piastujesz ideały.
Kościuszko milczał, skłonił się tylko.
— Modestja obywatela daje mi o nim jeszcze wyższe mniemanie, — mówił Waszyngton. Fama niesie, że ty, obywatelu pułkowniku, ze swego skromnego źródła dajesz zasiłki jeńcom angielskim i ratujesz niewolników murzyńskich od głodu i ordynaryjnych kar niecnotliwych yankesów, którzy jeszcze idei wolności i braterstwa nie często dopuszczają do serc swoich. Dlaczego nie pracujesz u siebie w kraju obywatelu?...
— Pracuję i uczę się u was — odrzekł Kościuszko, jakby zawstydzony. Uczę się hartu i tężyzny od waszych patrjotów. Nabieram od was przeświadczenia, że walka o wolność nie jest jeno teorją i że do tego rydwanu wprzęgnięta potencja narodu, bez różnicy stanów i choćby nie cała, dokonać może bohaterskich czynów i teorję zamienić w praktykę, tyle pożądaną dla ludów nowoczesnych. Nasza aktualna powszechność nie hołduje jeszcze tym maksymom. Trzeba uczyć się i czekać aż będzie — gotowość — i głęboko wierzyć, że i dla nas nadejdzie rychło luba wolność i bohaterstwo.
Waszyngton ponownie uścisnął dłoń Kościuszki i rzekł z zapałem:
— Pali się w waszych oczach, obywatelu, święty ogień takiej wiary. Oby nie stał się je no ofiarnym! Czerpcie od nas, co wam potrzeba.
Patrjotyzmu macie dosyć własnego i rozumnie go pojmujecie. Nad wolnością waszej ojczyzny wisi taki sam miecz Damoklesa, jak ten oto, który z naszych bark zdejmujemy. Wierzę, że nasze hasło amerykańskie doleci do Polski, a usta wasze wygłoszą je powszechnie. Przeczuwam w was, obywatelu pułkowniku, przyszłego wodza legji polskich, naczelnika narodu polskiego i jego reformatora.