W szponach/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W szponach |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Komisarza nie zastano w cyrkule. Kazano aresztowanemu czekać w brudnej, zakopconej sali, gdzie za drewnianemi balaskami, przy żółtem świetle naftowych lamp, przy kilku zawalonych księgami i papierami stolikach, pracowali urzędnicy brudni, źle uczesani o twarzach bladych, opiłych, o spojrzeniach drapieżnych, bezwstydnych. Rewirowy Worobjew wszedł do sąsiedniego pokoju, skąd zaraz rozległo się przeciągłe telefoniczne dzwonienie i następnie głucha, urywana rozmowa. Pisarczykowie nadstawiali uszu, ale dolatywały tylko krótkie służbowe:
— Słucham!... Tak właśnie!... Natychmiast!...
— Odprowadzić go do aresztu!... — rozkazał Worobjew, ukazując się na progu.
— Słucham. A gdzie go zamknąć? — spytał, prężąc się, stójkowy.
— W ogólnej.
Policjant chwilkę stał jakby w powątpiewaniu.
— No, co czekasz!? Marsz!
— Nu!... — zwrócił się policjant do siedzącego na ławce Józefa.
Weszli do brudnej, zimnej, cuchnącej sionki, a stamtąd na mały korytarzyk. Klucznik, któremu oddano aresztowanego, obrzucił go bystrem spojrzeniem i znowu powziął jakieś wątpliwości. Zostawił więc policjanta na straży, a sam udał się do biura z ponownem pytaniem.
— Wasza szlachetność! Gdzie zamknąć chłopaka? Przecie w ogólnej są tamci!?...
— Słyszałeś, co ci powiedziałem. Głuchyś, czy co? Powiedziano w ogólnej, tak w ogólnej!... Nie twoja rzecz!... Namysły jakieś!... Won!... Rób, co kazano... Ja was nauczę, rewolucjonistów!... Od władzy chcecie być mądrzejsi, co!? Sami chcecie się tam dostać?... Już wam obrzydł jasny świat!... Co!... — krzyczał Worobjew, czerwieniąc się jak indyk na twarzy i grubym karku.
Przerażony klucznik odsalutował, zrobił zwrot na lewo i cofnął się pośpiesznie za drzwi.
— Nu, właź!... — mruknął gniewnie na Józefa, otwierając furtkę w sztachetowem przepierzeniu, oddzielającem korytarzyk od właściwego aresztu.
Areszt podzielony był głuchą ścianą z desek na dwie części: w jednej połowie na pryczach i podłodze widać było niewyraźnie w słabem świetle palącej się na korytarzu latarni siedzące i leżące kobiety, w drugiej postacie mężczyzn. Józefa wepchnięto do tych ostatnich.
Odurzony stęchlizną powietrza, smrodem wódki, potu i gnoju, bijących z głębi, przerażony widokiem łachmanów i dzikich spojrzeń, błyskających tu i tam wśród zmroku, zatrzymał się u proga.
— Hej, kogo Bóg prowadzi?...
— Odkąd to salcesona Bogiem nazywasz!? Hę... Gęba ci się niedługo w ryj zamieni...
— Zazdrościsz mi, psia twoja mać, że mam ładniejszą niż twoja...
— Nie maćkuj, nie maćkuj, bo jak ci po rusku odpowiem, że zaraz zrozumiesz... Wspomnę ci rodziców od samego proroka Adama...
— Ho, ho, ho!...
— Ach ty zapiłowany, zakitowany... Szturcham cię w samo serce...
— Przestańcie!... Spać nie dajecie. Powarjowali... Co się stało? Hałas taki!...
— Chłopca przyprowadzili. Tobie dziwo!
— Dajta pokój!... Cóż to, kawalijerze, nie podchodzisz?... Prosimy grzecznie!... Polityk pewnie. Może pe-pe-es?
Józef nie ruszał się, onieśmielony doreszty ochrypłemi głosami, ohydnemi przekleństwami, jakie nawet on, syn stróża, rzadko słyszał i złowrogim wyrazem twarzy widocznych mu coraz wyraźniej w rudym półmroku lochu, w miarę jak oczy jego przyzwyczajały się do ciemności.
Wtem kupa łachmanów, leżąca u jego nóg, podniosła się, ogromny, półnagi drab stanął między nim i światłem, schwycił go bez ceremonji za kołnierz i przycisnął do muru. Józef nachylił się i próbował uwolnić się od drapieżnej łapy.
— Czego chcesz?
— A co masz?
— Nic. Wszystko mi odebrali w kancelarji.
Drab bez ceremonji zapuścił mu rękę do kieszeni i wyciągnął stamtąd chustkę.
— A widzisz, łżesz...
— W mordę go, w ryja, puść mu ikrę!... Niech wie, że my nie policja, że nam prawdę musi gadać!
— Dajcie mu spokój, pewnie student, gorsza od nas hołota, od nich wszystko biorą! — ozwał się ochrypły bas pijacki.
— A juściż!... A mało to studenty i te przeklęte pe-pe-esy naszych w rewolucję natraciły...
— Z burżujami trzymają...
— Puśćcie mię. Ja was nie zaczepiam!... — próbował opierać się Józef, ale spiżowe ramię draba przyciskało go z wielką mocą do ściany.
— Powiedz, synu, kto jesteś?...
— Uczeń jestem... z gimnazjum... z polskiego gimnazjum...
— Puść go, wypióra!... Niech go djabeł kocha. Nie znęcaj się, nie masz nad kim!... — znów ozwał się ten sam bas pijacki.
— A jakże!... Znam go przecie... To stróżów syn... Gawar mały, szczeniak tego psa, co wczoraj nas wsypał... Wstawajcie, chłopcy, uciecha!...
Józef przypomniał sobie wczorajsze zajście ze złodziejami „pajęczarzami“ w piwnicy, przypomniał sobie ich pogróżki. Gwałtownem szarpnięciem wyrwał się z rąk złodzieja i stanął w kącie w obronnej pozycji. Jednocześnie kilka jeszcze cieni z wesołym, rubasznym śmiechem i wymysłami zerwało się z ziemi i rzuciło ku niemu.
— Gawar!... A to ci frajda! Stróżów syn!... Dawaj go sam!...
— A zróbże mu, Mrozik, „Mani-chwost“, jak tej dziwce, coś ją naszpiglował na Towarowej...
— Ha, ha! To ci lafa!...
Śmieli się, cisnęli ku niemu z pięściami, gotowemi do walki.
— Nie zaczepiam was. Czego chcecie ode mnie!... Ja przeciw moskalom... nie przeciw wam...
— Patrzcie go!? A cóżeś ty od moskala lepszego, razem z nim szpiclujesz!...
— Wal go, brachu, w kałdun, co z nim wiele godać!...
— Przez niego tu siedzimy, zamiast „knurać“ galanto!... Taką noc zmarnować!
— W ryja ścierwę!... — piszczał najmłodszy z napastników, dzieciak prawie.
Rzucili się hurmem i przywalili Józefa swoim ciężarem. Przez krótką chwilę bronił się rękami i nogami, lecz schwytany zdradziecko za stopę przez swego rówieśnika, otrzymawszy kilka strasznych uderzeń w brzuch i głowę, schwytany żelaznemi palcami za gardło, potoczył się na ziemię z rozpaczliwym okrzykiem:
— Mordują!... Zbóje!... Ratunku!
— Puść chłopca, Krzywy! Puśćcie go, herody jakieś! — wrzeszczał pijak.
— Przestańcie, cholery!... Kreminał sprowadzicie!...
— Żeby was „pierony“! Spać nie dajecie!...
— Po nogach depczecie!... Tu miejsce znaleźliście na swoje tańce?... Żeby was!... — rozlegały się wrzaski.
— Panie stójkowy!... Rety!!... Zabijają!...
Wszczął się nieopisany gwałt, cała kocia muzyka gwizdów, wycia, szczekania, sprawiająca widocznie niewysłowioną rozkosz wykonawcom. Pisk i wrzaski, wybuchłe natychmiast i na żeńskiej połowie, zwiększyły wrzawę, głusząc zupełnie jęki, przekleństwa, wściekłe sapanie i głuche uderzenia walki. Józef już się nie bronił, zarzucił ręce na głowę, twarz wtulił w mur, podstawiając, o ile mógł, pod straszne razy swe chude, dziecięce plecy. Przeciwnicy, nie przestając bić, usiłowali go z kąta wyciągnąć, pragnąc mu zadać zprzodu bardziej dotkliwe i nieznośne ciosy.
— W pysk... w ryj... w niuchaczkę!... Pieczętuj!... Niech mu na całe życie zostanie pamiątka!... — wołali wściekłemi głosami.
Hałas wzmagał się, gdyż bójka i kłótnia wszczęła się i na pryczy między broniącym Józefa pijakiem i jego sąsiadem złodziejem.
— Czego liziesz, opoju? Nie twój kufel... Niech mu przetrzepią bęben, stróżowskiemu synowi!... Nauka!... Wsypał nas óciec, niech syna poboli... Zapowie dziesiątemu!... Hę!
— Nie bądź psem!... Nie pilnuj, co nie twoje!... Też... moooralista!... Niczem proboszcz wolski!...
— A tyś kto?... Sam możeś ajent?...
— Jak ci ząb wystrzelę, zobaczysz, kto jezdem!... Nie dam chłopca mordować!... Co tu „ochrana“? Czy co?... Wara!... Puśćcie go, kundle!...
— Hej!... Dyyyżurnyy!
Zaskrzypiały wreszcie zasuwy drzwi zewnętrznych i ciężki tupot maszerujących stójkowych zadudnił na korytarzu.
— Co, psie-krwie — zatraceńcy, robicie!?... Co za hałasy po nocach?... Nie wiecie, gdzie jesteście!...
— Czego wrzeszczycie?... My tu was zaraz porządku nauczymy!... Wal ich!...
— Dziecko zabili juchy!... Panie stójas, ja im mówiłem, żeby zaprzestali, a oni nic!... Zabili chłopaka!... Widzicie, leży bez ducha!... — huczał w ciemnościach pijak, siedząc na pryczy.
Inni już się rozpełzli po swoich kątach i udawali, że śpią.
Jeden ze stójkowych odczepił latarnię z haku, drugi odryglował sztachety.
— Prawda, co te swołocze zrobiły?... I któryż to?... — pytał policjant, nachylając się nad omdlałym młodzieniaszkiem.
— Hej, ruszże się który, pomóż wynieść!...
Wyniesiono omdlanego na korytarz, a stamtąd do biura, gdzie z trudem docucono się go zapomocą ściskania nosa i polewania obficie zimną wodą.
— A co: policja to i taka i owaka, a bez policji też bywa źle!... Gdyby nie my, byłbyś już fiut... tego!... — zauważył dyżurny, starszy stójkowy, gdy Józef słabym głosem opowiedział mu zajście.
— Policja drań, wiadomo, ostatni ludzie. Policja łapówki bierze, policja katuje, policja szpicluje. Wiadomo: judasze rodzaju ludzkiego!... A jak co do czego: ratujcie! Policja, ratuj! Kupiec żąda, żeby go od bandytów zasłaniać, fabrykant od robociarzy, burżuj od nożowca, intaligant od anarchisty, polityczny od kreminalisty... Z jakiej racji?... Za co? Kiedy judasz, to judasz... Wam nic do nas, nam nic do was! — pouczał go rozbudzony łapacz.
— Nie można jednak chłopca znowu do nich wsadzić: zatłuką go doreszty! My odpowiemy wtedy! — zauważył poważnie starszy stójkowy.
— Co my?... Albo to Worobjew nie wiedział, że tam siedzą „pajęczarze“? Albo to pierwszy raz?... Nam kazano... A ja tak myślę, że to z umysłu... I lepiej się nam w tę rzecz nie wtrącać... Nam kazano: do ogólnej, to do ogólnej... A co z tego będzie, nie nasza w tem głowa. Kto nam płaci, ten nam każe!... Powiedziano, żeby bez żadnych rozmyślań... Rozmyślania daleko prowadzą. Ho, ho! Jakby tu pomyśleć, toby człowiek rychło zdechł. Róbcie zresztą, jak chcecie, nie ja go pilnuję!... — dowodził łapacz.
— To prawda, ale skorośmy go wyprowadzili, to teraz lepiejby się spytać... Inaczej na nas wszystko w razie czego zwalą... Tylko że wszyscy śpią; dyżurny też śpi, będzie się gniewał, gdy go dla takiej małostki obudzimy...
Józef słyszał te rozmowy jak przez mgłę; nad wszystkiem górowało wciąż jeszcze uczucie nieznośnego bólu w rozbitej głowie, ostre kłucie w zgniecionych piersiach i uderzonym żołądku... Zdawało mu się, że tam wszystko wewnątrz niego jest ruszone z miejsca, podarte, skrwawione... Nie mógł wstrzymać łez, nabiegających mu na obolałe, jakby wbite w czaszkę oczy... Wstyd mu je było dręczycielom swym pokazać, więc jeno twarz w cień odwrócił i leżał na ławce, prosząc Boga, aby go stąd nie ruszano, aby nie potrzebował się prostować, wstawać, zmieniać położenia, co wydawało mu się ponad siły...
Po długiej naradzie między sobą stójkowi przystąpili wreszcie do niego, mówiąc:
— Chodźmy!
— Zostawcie mię, zostawcie... Nie mogę!... — odjęknął cicho.
— Tutaj też zostać nie możesz, to darmo!... Tu nie wolno!...
— Więc gdzie?
— Wiadomo, gdzie!... Gdzie was sadzają?... Dla was zbudowano, nie dla nas!
Chłopak zadrżał i usiadł.
— Nie, nie pójdę!... Tam nie pójdę... Tam mnie zabiją!... Sami widzieliście!...
— Widzieliśmy... Bóg świadkiem, że nam żal ciebie, kuraku, ale cóż robić, rozkaz!... Z kobietami zamknąć cię też nie możemy — za — dużyś!...
— Więc w korytarzu zostawcie mię!... A tam nie pójdę! Będę krzyczał!...
— A ty nie strasz!... Krzyku twego nie boimy się, nikt nie usłyszy!... Nie tacy tu krzyczeli. Gałgan ci w gębę wepchniemy i tyle!... — wmieszał się łapacz.
— Chodź, chodź!... Chcesz, zostawimy cię w korytarzu, ale tam ci będzie zimno... I tylko na noc, a we dnie musimy cię zamknąć, gdzie rewirowy każe, albo pan komisarz... On tu pan, on rozkazuje... My co?... Nam wszystko jedno, choć w pałacu cię każą umieścić, zaprowadzimy... Nawet lepiej dla nas, spokojniej! Ale jak każą inaczej, to inaczej... Służba!
Gdy się nie ruszał, stójkowi ujęli go pod ręce i pociągnęli ku drzwiom. Nie opierał się, choć drżenie lodowate boleśnie targało mu członki. Rzucili go w korytarzu pod mur, jak zmięty łachman. Nie wydał głosu, cichutko nogi pod siebie podebrał, ręce z mokrą, przesyconą krwią i łzami chusteczką pod twarz podłożył i zamknął oczy. Nie mógł jednak długo usnąć... Pierwszy to raz w życiu gruba, obca przemoc z taką bezwzględnością wtargnęła do jego duszy, bo przecież szturchańców, jakie odbierał od rozgniewanego ojca, nie mógł z tem porównywać... Gorycz i głucha, bezsilna wściekłość zalewały mu serce.
— Oni to umyślnie zrobili, naumyślnie!... Podli oprawcy, moskale... Niedoczekanie ich, nic im nie powiem!... Niech mnie zabiją!... Ale „ci“ też podli, niegodziwcy... Niby to swoi!... Przecież ja dla nich... Nie dla siebie przecież... Jutro im opowiem!... Przecież ja poto, aby nie było wcale nędzy, ciemnoty, nierówności... Żeby wszyscy mieli zdrowie, pracę, wykształcenie, dobre mieszkanie, ciepłe ubranie, dostateczną strawę... Żeby w tej Polsce wszystkim było dobrze!... Żeby ją wszyscy kochali... Że moskal tylko na to nie pozwala... Więc trzeba wypędzić moskala... Powiem im jutro!... Przekonam... Oni ciemni!... — rozważał w cichości. Serce mu łagodniało, miękło, napełniało się słodką żałością nad sobą, nad Polską i nad tymi łobuzami, którzy go skatowali, nad wszystkiem, prócz moskali, ostatecznej przyczyny cierpień i zbrodni powszechnych.