<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Krzeseł było mało, więc je zastąpiono przez ławki, zaimprowizowane z desek od prasowania, położonych na rozbitych pudłach, zwleczono też ze strychu kulawe, objedzone przez mole, bezpańskie fotele, rozeschnięte beczułki i dzieże. Wszystko to zbito naprędce, odkurzono i rozstawiono symetrycznie — szeregami. Pośrodku stanął stolik uszkodzony na jedną nogę, ale wcale pokaźny; nakryto go starą gazetą i umieszczono na nim papier, ołówki, oraz rzecz najważniejszą — srebrny dzwoneczek, przedmiot dumy wszystkich, a owoc zabiegów najmłodszego z wiecujących, Karolka Grosmana, który go zabrał zręcznie mamusi z pod ręki i przyniósł konspiracyjnie w kieszeni z owiniętem watą serduszkiem, aby czasem, po drodze dzwoniąc, nie wydał swojego piastuna.
Zebrało się kilkunastu chłopaków, grubych i cienkich, blondynów, brunetów, rumianych i bladych, z świecącemi się jak gwiazdy, ciemnemi lub jasnemi oczyma.
Na przewodniczącego wybrano Józefa Gawara, na sekretarza Władysława Zaborę i posiedzenie otwarto. Gawar w krótkich wyrazach scharakteryzował ciężkie położenie, w jakiem się znalazł obecny zjazd szkolnej młodzieży polskiej niepodległościowej przez „wsypę“, wywołaną nieostrożnością radomskich delegatów i zakończył wezwaniem do nieulękłej, wzmożonej pracy, do nieustannego zwiększania i doskonalenia organizacji, do surowego przestrzegania zobowiązań i postanowień.
— Nasza siła w naszej jedności i dlatego ją przedewszystkiem chcą złamać moskale, forytując łamistrejków, strasząc naszych przełożonych, dyrektorów i nauczycieli, żądając, aby ci wydawali i ścigali naszą organizację, co ze smutkiem muszę przyznać, że zdarza się... — dowodził chłopak, potrząsając płową czupryną.
— O tak!... — przerwał mu niespodzianie jedyny ocalały radomski delegat... — Właśnie nasza wsypa z tego pewnie powstała powodu, mamy takiego drania nauczyciela geografji...
— Kolega nie ma głosu, kolega opowie to wszystko w sprawozdaniu, a teraz przystępujemy do porządku dziennego. Niech kolega sekretarz przeczyta punkt pierwszy!...
— Referat kolegi Zasławskiego: „Obrona szkoły polskiej“.
Podniósł się wysoki, cienki brunecik, który łamiącym się głosem, przechodzącym nagle od grubego basu do śpiewnego kogucika, jął wywodzić o pożytku nauczania przedmiotów w języku ojczystym, o pedagogicznych z tego korzyściach, o prawach każdego narodu do własnej mowy, najlepszego narzędzia jego myśli i uczuć...
Obecni słyszeli to już tyle razy, że im było trochę nudno; zachowali jednak należytą w podobnych wypadkach powagę i skupienie.
Pewne ożywienie wywołał ustęp o obyczajach, panujących w szkole rosyjskiej.
— Nie wszyscy pewnie koledzy mają pojęcie, co tam się działo, ale my starsi dobrze pamiętamy te nieustanne podejrzenia, to prześladowanie, ściganie za byle co, szpiegowanie... Ciągle, ciągle, od chwili zapisania się na wstępniaka, aż do matury, bez przerwy, bez chwili wytchnienia... bo chyba na wakacjach tego nie było... stał nad duszą szpicel albo kat... Człowiek kładł się spać wieczorem z obrzydzeniem do życia, wstawał rano, drżąc z przerażenia, a szedł do szkoły, jak do katowni z niewymowną odrazą, po drodze wpadał do kościoła i modlił się: „Panie Boże, zmiłuj się nade mną i wybaw mnie od spotkania z dyrektorem, z inspektorem, ze złym łacinnikiem, z nauczycielem rosyjskiego; daj, ażebym miał dobry akcent, żeby nie zaczepił mię gospodarz klasy, żeby nie wyrwał mię pies matematyk lub coś podobnego... Boże miłościwy, zlituj się nade mną!...“ Ale to nic: gorsze było to zepsucie, jakie szerzyli wśród nas moskale. Pamiętam nauczyciela historji, pijaka, który już z czwartej klasy chłopaków zwabiał do siebie, uczył ich pić i opowiadał brzydkie anegdotki...
— U nas też był taki!... — ozwało się kilka głosów.
— I byli tacy wśród nas, co im się to podobało... — rozpoczął znowu, odetchnąwszy głęboko, prelegent.
— Inny znowu znęcał się, dyktując i każąc pisać najgorsze wymyślania na cały naród polski, na naszą wiarę, na naszą ojczyznę, na Kościuszkę, na Kilińskiego, nawet na Sobieskiego i Stefana Batorego... A wszędzie i zawsze nagradzano zdradę i lizuństwo, karano najsurowiej koleżeństwo. Tymczasem, czy jest coś milszego nad koleżeństwo?... Przecie... czyż nie jesteśmy wszyscy bracia, synowie tej samej ziemi?...
Rozległy się oklaski.
— Niech żyje koleżeństwo!... — ozwały się nieśmiało głosy.
— Panowie, proszę o spokój!... Nie jesteśmy jeszcze w wolnej Polsce! Więc proszę ciszej! — upomniał przewodniczący.
— Bo co to jest koleżeństwo? — ciągnął dalej brunecik. — Koleżeństwo jest to rzecz najmilsza. Pochodzi od wyrazu kolega, a co jest kolega, wszyscy wiemy. Kolega jest to ten, co nie zdradzi, nie wyda, nie lizusuje... Ten, co zawsze ma odwagę, nie porzuci ani w złem, ani w dobrem, co w razie czego narazi się, w potrzebie wspomoże, podzieli się ostatniem... Kolega koledze nie skłamie i zawsze dotrzyma słowa, choćby nie wiem co... Jak wypadnie, to dobry kolega przyjmie na siebie w milczeniu winę całej klasy. W niebezpieczeństwie dobry kolega nie opuści nigdy towarzysza i nie zwali na niego winy... Byłaby to podłość...
— Brawo!...
Huczne oklaski, uśmierzone politycznie przez przewodniczącego.
— Proszę o głos w tej sprawie!... — ozwał się szepleniący bas.
— Nie mogę dać głosu koledze Rodkiewiczowi, gdyż referat jeszcze nie skończony.
— Proszę w sprawie formalnej!...
— W sprawie formalnej co innego. Proszę o spokój: kolega Rodkiewicz ma głos w sprawie formalnej.
Gruby, tęgi chłopak o szerokiej, piegowatej twarzy podniósł się uroczyście z miejsca i odchrząknął:
— Protestuję przeciw stawianiu kwestji na niewłaściwym gruncie. To nas zaprowadzi na manowce. Uczuciowość zawsze szkodziła nam Polakom. Polska zginęła przez uczuciowość. Gdyby Sobieski nie dał się powodować uczuciu i nie poszedł pod Wiedeń, inaczejby wyglądała nasza historja. Tak! Żądam więc, aby tu u nas każda rzecz była rozważana z punktu widzenia zimnego rozsądku. Koledzy: precz z osłabiającem twardą wolę uczuciem! A więc z tego punktu widzenia: Co takiego kolega? Kolega przedewszystkiem może być zły, albo dobry. Weźmy pierwszy wypadek... Naprzykład, czy się jest kolegą, jeżeli się chodzi do rosyjskiego gimnazjum?
— Przepraszam, to już nie jest sprawa formalna. Będziemy o tem dyskutowali po referacie. Odbieram koledze głos — wmieszał się przewodniczący.
— Przeciwnie! Jest to kwestja najformalniejsza z formalnych, gdyż od wyjaśnienia jej zależy cały charakter dalszej dyskusji... — bronił się Rodkiewicz.
— Nie ma kolega głosu. Proszę siadać!...
— Odwołuję się do zgromadzenia.
— Niech mówi!... Prosimy...
— Dosyć, dosyć!... Siadaj! Rzodkiew!... — wołali inni.
— Co wy wiecie!... Znacie się, jak kura na pieprzu!
— A wy co?... Obrażacie nas!... Nie wolno!...
— Każdy ma swoje zdanie!... Swoboda słowa!...
Wszczął się hałas, który nadaremno próbował uśmierzyć dzwonek przewodniczącego.
Wtem jeden z uczniów, stojących w niszy okiennej, oderwał twarz od ciemnej szyby i zawołał:
— Cicho, na Boga!... Ktoś stoi na ulicy!...
— Panowie, chować papiery!... Idą po schodach, tu na górę!... — zaszeptał przejmującym głosem wartownik, wpadając z przedpokoju.
— Usunąć stół... Bierzcie się za ręce... Pary... Zdzisiu, graj!... — rozporządzał się Józef Gawar.
Wkrótce zabrzmiały dźwięki harmonji i zawirowały, śmiejąc się i pokrzykując — młode postacie.
Na szczęście alarm okazał się tym razem próżnym. Do pokoju wszedł pan Zawadzki i zawołał ze śmiechem:
— Co? Dobrze udawałem żandarma!? Zlękliście się, smarkule, nieprawda?... A pamiętacie:

„O! matko polko, jeśli syn twój z młodu
W płochych rozrywkach marnie trawi lata,
I zapomniawszy krzywd swego narodu,
Schlebia tyranom, z wrogami się brata:
O! matko polko! źle syn twój się chowa,
Opowiedzże mu wszystkie Polski męki,
Wskazał mu na Pragę — na pola Grochowa —
Na niepomszczone błonia Ostrołęki.
Niechaj się dowie, ile krwi wyciekło
Z serca narodu — i jaka łez rzeka,
Płynąc od strony, gdzie Sybiru piekło,
Przez wszystkie ziemie wygnania przecieka!
O! Polko! twe dziecię
Nosić powinno kir z grobu ojczyzny —
I w każdej chwili myśleć o odwecie!
Niech więc do dzieła sposobi się zcicha,
Skrytemi łzami żal serca podsyca,
Żart ma na ustach, a śmiercią oddycha,
Jak Hamlet, kiedy mścił się za rodzica!
Każże mu wcześnie wprawiać się do konia,
Do strzału, szabli, do harców i znoju —
Umieć wypatrzeć obronne ustronia,
Do czat, zasadzek, lub wstępnego boju:

Pod domem swoim skryte kopać lochy
I tam wśród nocy, gdy śpią wrogi nasze,
Odlewać kule, nagromadzać prochy,
Strzelby, kulbaki, lance i pałasze!
Po tylu próbach, chwilę jeszcze jedną
Czekać i czuwać — bo czas niedaleki,
W którym ojczyznę, matkę naszą biedną
Z grobu wyniesiem — by żyła na wieki!
Wtenczas i syn twój, biegnąc w hufiec bratni,
Bo z dziecka może stać się bohaterem,
Wyjdzie wraz z nami na ten bój ostatni,
Co wiecznym ludów zakończy się mirem!

Deklamował z przejęciem, ilustrując kłucie, rąbanie, strzelanie odpowiedniemi gestami. Zrobił wrażenie. Spojrzał więc z zadowoleniem na pobladłe twarzyczki słuchaczy i zakończył wesoło:
— A teraz... bigos! Poślijcie paru zuchów do mojej żony, niech przyniosą przygotowany dla was podwieczorek.
Radość była powszechna, gdyż parogodzinne wiecowanie zaostrzyło mocno apetyty. Powstano więc hałaśliwie z wielkiem szuraniem nóg i krzeseł.
— Ty, Grosman, biegnij!... Ziemba też... Jeszcze dwóch... Może mało będzie, co?... — rozporządzał się Rodkiewicz.
— Dosyć, dosyć.
Pan Zawadzki chodził wśród młodego tłumu, tarmosił za uszy i czupryny, gładził po plecach i ramionach.
— Jakżeś urósł?... Nie poznałbym cię, chłopcze! Cóż matka?... Bieduje?...
— Już lepiej: znalazła miejsce.
— Ho, ho! Wąsy ci się puszczają, niedługo za ucho zawijać będziesz! — zwracał się do innego.
— To wcale nie bigos, proszę pana, a chleb z serem!... — wołał Grosman, niosąc talerz ze stosem krajanek.
— Bigosem zwie się każda przekąska na polowaniu! Czytałeś w „Panu Tadeuszu“ — bronił się pan Zawadzki.
— Czytałem, ale tam powiedziano zupełnie co innego!... — śmiał się chłopak.
— Jakto: co innego: — przekomarzał się pan Zawadzki. — Powtórzę ci:

— — potrawą nielada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnem okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa:
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie...

Deklamował, otoczony gronem chłopaków, żujących pełnemi usty chleb z serem.
— Zosiu, Jadziu, a nie zapomnijcie o panu Józefie! — zwrócił się do córeczek pensjonarek, roznoszących na tacy herbatę.
— My dobrze pamiętamy, tatusiu, tylko że on nie ma czasu!... — odezwała się, rumieniąc, starsza wysmukła blondynka.
— Gawar, Józef... Przestań na chwilkę filozofować... — zawołał wtedy poczciwiec, kierując się w kąt pod piecem, gdzie Rodkiewicz w towarzystwie swych zwolenników oblegał Gawara.
— Ależ wcale nie miałem zamiaru ani poniżać rozumu, ani nawet umniejszać jego znaczenia! — bronił się ten. — Mówię tylko, że i uczuciu się coś należy, bo przecie bronimy i dobijamy się tego, co kochamy...
— Tak, ale z zimnem i bezlitosnem wyrachowaniem — nastawał Rodkiewicz. — Patrz, jak to robią... nasi zachodni sąsiedzi!
— Ba!... Masz kogo stawiać nam za przykład, cały świat ich nienawidzi!...
— To nic. Oni jednakże kwitną!...
— Dziękujemy...
— A Września...
— A Kroże...
— Nie chcemy ani tych, ani tamtych...
Zaszumiało wśród młodzieży; lecz natychmiast umilkli, rozstępując się grzecznie przed Zosią, zmierzającą ze szklanką herbaty i krajanką chleba na tacy ku Gawarowi. Pan Zawadzki szedł za nią i popychał ją zlekka przed sobą.
— Chłopcze, nie samym duchem... Pamiętaj, że w zdrowem ciele...
Chłopak ukłonił się i cokolwiek zmieszany brał z tacy pokarm, podawany przez zarumienioną jak wiśnia i nie patrzącą na niego panienkę.
Wtem rozległ się dzwonek tak gwałtowny, iż wszyscy drgnęli, głosy umilkły i oczy obecnych niespokojnie zwróciły się ku wejściu.
Po chwili wahania Gawar pierwszy skoczył ku niemu i, otworzywszy drzwi, dostrzegł w zmroku schodów bladą twarz matki.
— Uciekaj... Przyszli... Pytają się o ciebie!
Zrozumiał, pobladł i, przerywając mowę matce znaczącym gestem, wyszedł za nią na klatkę schodową.
— Uciekaj, uciekaj! — błagała go. — Schowam cię do naszej piwnicy, do skrzynki po kartoflach, nikt się nie domyśli!
— Na nic, matko, na nic!... Jeżeli to coś poważnego, to przeszukują cały dom i gorzej będzie, jeżeli mię tam znajdą, a jeżeli to głupstwo, jakiś drobiazg, albo nieporozumienie, to mogą mnie nawet nie wziąć, albo puszczą zaraz... Tylko tak się nie przestraszaj odrazu, mateczko...
— Ach, synu, synu, wiem, wiem, oo cię czeka!...
Zakryła twarz rękami.
— Co mówili?... Dużo ich?... Rewirowy, czy komisarz!...
— Rewirowy, ten straszny, rudy, a z nim dwóch łapaczy i czterech stójkowych. Obstawili bramę, nikogo nie wypuszczają... Pytali, gdzie twoje książki i gdzie sam jesteś?...
— Cóżeś powiedziała?
— Powiedziałam, że nie wiem, gdzie, że wyszedłeś przed chwilą, a sama wymknęłam się tutaj...
— Bardzo dobrze!... Wracaj, żeby, Boże broń, nie wzbudzić podejrzenia... Zaraz przyjdę... Wszystko będzie dobrze... Wezmę szczotkę od pana Zawadzkiego, przemknę się przez kuchnię na tamtą stronę domu i powiem, że sprzątałem na schodach... Ale przedtem muszę tych chłopaków wysłać stąd, bo i mnie, i siebie, i wszystko wsypią... Idź więc i bądź spokojna, nic mi nie zrobią...
Pochylił się ku ręce matczynej; przytuliła go do piersi i pożegnała go znakiem krzyża nad głową.
— Niech będzie wola Jego!... Ale strzeż się, synusiu, strzeż!...
— Strzegę się, mamuchno, sama widzisz!... Trzeba się więc śpieszyć!... Niema chwili do stracenia.
Przymknięte drzwi skrzypnęły za jego plecami i w przelocie ukazała się brodata twarz pana Zawadzkiego. Był trochę blady i oczy miał szeroko otwarte. Stróżka odeszła natychmiast, nie kiwnąwszy mu nawet głową.
— Co się stało?
— Policja. Przyszli po mnie!...
— Co?... Przyszli po ciebie?... Nie może być!... Ha!... I cóż ty na to: pójdziesz?...
— Pójdę! — odrzekł twardo chłopiec. — Ale przedtem trzeba tych tu pochować!...
Pan Zawadzki patrzał przez chwilkę ze zdumieniem na chłopca, poczem pobladła twarz poróżowiała mu znowu i poweselała.
— Zuch jesteś. Co zaś do chłopców, to myśię, że mogliby zostać u mnie.
— Pani Zawadzka nie zgodzi się!...
— Zgodzi się!... Popiekłuje trochę, ale przecie ich nie wyda... Tylko, że za dużo ich... Jeżeli to denuncjacja, to mogą cały dom przeszukać...
— Dobrze. Zacny pan jest, doprawdy, zacny... Chłopców ukryjemy. Jednak trzeba się śpieszyć... Chodźmy, powiem im...
Młodzież była mocno zaniepokojona długą i tajemniczą za drzwiami rozmową; paru z nich stało przy oknach z przylepionemi do szyb czołami i patrzyli na ulicę.
— Koledzy, policja już w bramie, przyszli po mnie. Pewnie głupstwo, ale musimy się na wszelki wypadek przygotować. Papiery ty weźmiesz, Karski, i zniszczysz w ostatniej chwili. Gdyby się udało je ocalić, to zaniesiesz razem z Rudkowskim paczkę do tego studenta, co mieszka na trzeciem piętrze. Chociaż to łamistrajk, ale nie wyda was, możecie iść śmiało... Powiedzcie mu, że ja was przysłałem, ale nie mówcie nic więcej i o zjeździe nie mówcie... Papiery zniszczcie dopiero w ostatniej chwili, gdy nie będzie już żadnego ratunku, pamiętajcie!...
— Rozumie się!... — powtórzył Karski.
— Bigoń i Swiderski niech idą do praczki. Niech powiedzą, że posłani są po bieliznę od pani Kamockiej. Oni pierwsi wyjdą z bielizną, ale dopiero za jakie dwie, trzy godziny... Matka da im znać, kiedy wyjść mogą... Potem wymykać się będziecie po jednemu. Rozumiecie, po jednemu...
— A ty?
— Ja zaraz idę do policji... Zajmę ich tymczasem, zanim się nie rozejdziecie... Tylko spokój, zimna krewi... Nic takiego... I koza nie jest znowu rzecz tak okropna, żeby zmysły tracić ze strachu... Więc spokojnie, róbcie, co powiedziałem... A gdyby pytali: nic nie wiemy, nic nie słyszeliśmy, nic wiedzieć nie chcemy i nic wiedzieć nie możemy!...
— Ja nie ja i łoszad’ nie moja — bąknął ze śmiechem Rudkowski.
— Tak, tak!... Pamiętajcie!
— Bywaj zdrów!... A nie daj się im!... — wołali do Gawara.
— Spokojnie i z zimnem wyrachowaniem, pamiętaj!... — pouczał Rodkiewicz. — Nie unoś się, nie zdradź się!
— Niema obawy!... Nie wydobędą ze mnie słóweczka!
— Bywaj zdrów, bywaj zdrów!...
Ściskali go serdecznie za ręce.
— Idź już, chłopcze, idź, bo zdaje mi się, że słyszę jakieś kroki na schodach!... Oto, szczotka... — wyprawiał go pan Zawadzki.
Chwilę potem Józef wyjrzał z drzwi oficyny na podwórko i ujrzał tam rudego Worobjewa w towarzystwie znanego mu dobrze łapacza i stójkowego, rozglądających się podejrzliwie po górnych piętrach kamienicy; obok stał jego ojciec z czapką w ręku i z ciężką troską na twarzy.
— Jakże to, stary durniu, nie wiesz, gdzie poszedł twój syn? Nic ty nigdy nie wiesz! Służyć ty już nie możesz, stary!... — groźnie dowodził rewirowy.
— Jeśli ty syna upilnować nie możesz, to jakże możesz upilnować cały dom! — wstawił podstępnie łapacz.
— I to prawda...
Wtem ukazał się Józef z szczotką pod pachą i, udając, że nie widzi przybyłych, skierował się ku bramie, lecz łapacz zaraz go dojrzał i krzyknął:
— Jest ptaszek!... Hola tutaj!
Rewirowy spojrzał na chłopca i groźnie kiwnął palcem.
— Niech pan będzie łaskaw, panie gimnazista... Gdzież to pan był, panie uczony!...
Młody Gawar zmierzył go posępnem spojrzeniem i zbliżył się, nie zdejmując czapki.
— Czego pan sobie życzy ode mnie?
— Życzę sobie od ciebie przedewszystkiem, żebyś czapkę zdjął. Gdzież się włóczysz?... — huknął gniewnie Worobjew.
Józef wyprostował się, oczy mu błysły, lecz spojrzał przelotnie na pobladłą z przerażenia, zbolałą twarz ojca i odrzekł spokojnie:
— Miałem zajęcie...
— Co, schody zamiatałeś?... — wzgardliwie wtrącił moskal.
— Może i schody.
— Tak właśnie, schody!... A tu niepokoje z powodu was... Chamy jakieś! Puść kurę na grzędę, zaraz wyżej siędę! Gdzie masz książki i papiery? Pokaż zaraz bez utajki, wszystkie!... Słyszałeś!?... Nu, marsz!...
Bramy pilnował stójkowy, a w pokoiku stróża siedział drugi łapacz i przekomarzał się z matką Józia, próbując z niej wyłudzić jakie zeznanie. Mądra kobieta zręcznie omijała jednak zastawione pułapki.
— Chytre Polaki udają niewiniątka, a, dobrze rozważywszy, wszystkichby należało do więzienia wsadzić! — rzekł do wchodzącego rewirowego.
— I wsadzimy!... — mruknął ten, zabierając się do przeglądania książek Józefa.
Zrewidowali całe mieszkanie, nie szczędząc grubjańskich uwag i obelżywych wyrazów stróżowi i stróżce. Chłopcu mniej dokuczali, gdyż jego nasępione brwi, zacięte usta i harde, krótkie odpowiedzi stropiły ich trochę.
— W której klasie, łaskawca? — szydził rewirowy.
— W ósmej...
— Tak, z trudem wielkim aż do ósmej dociągnęliśmy... za napiwki ojca!... A teraz, co będzie?... Koniec... Znowu w chłopy, w niewolniki!... Mógł już być panem studentem, lekarzem, profesorem... I przez głupotę swoją, nic więcej, jak przez głupotę, znowu wróci z całym rodem w błoto!... Och, dureń, dureń!... Byłbym twoim ojcem, tobym ci wyrżnął dwadzieścia pięć odlewanych tym samym paskiem, który tu widzę... Chamy niewdzięczne!... Kto was z pańszczyzny zwolnił? Kto wam szkoły otworzył?... Wszystko car, ruski car, a wy bunty urządzacie!... Kary na was mało! Pasy z was drzeć!... — mruczał wciąż rewirowy, przerzucając skromne rzeczy stróżów.
— A to co?... Poco ci to? Czy to szkolny podręcznik? Takie rzeczy czytasz, zamiast uczyć się?... — spytał nagle, wyciągając tom poezyj Mickiewicza.
— Panie rewirowy, pan tu posłany dla rewizji, więc niech pan robi, co mu kazano, ale żadnych uwag ponad to niech mi pan tu nie czyni... bardzo proszę!... — wybuchnął wreszcie Józef.
— Tak, tak!... A no zobaczymy, młody człowieku... zobaczymy... Jak to ty tam zaśpiewasz! Ja do niego, jak ojciec, a on kąsa!... Ho, ho!... Wczesny ptaszek!... Zbieraj się więc, paniczu, zbieraj!... Weźcie go!...
Stójkowi ruszyli ku młodzieńcowi, łapacze zwijali w paczki książki wybrane.
— Ferapont Siemionycz... tutaj napisane na jednej „z pozwoleniem cenzury“ i ona po rusku, ale powiedziane w tytule „Socjalnaja dynamika“. Czy ją wziąć?... — pytał starszy policjant.
— Ba, jeszcze się pytasz?... Brać, wszystkie brać, ruskie, czy nie ruskie!... Dynamika — mała rzecz!... On tu bomby, widzę, fabrykować zamierzał!... Bezwstydnik! Ot, powiedziane poprostu „socjalnaja dynamika“ i nawet tego nie chowa!... Gagatku!... Poczekaj, pokażą ci, gdzie raki zimują!... Już moja w tem głowa. Wygodzą ci!...
— Niech mu pan daruje, młody!... — mruczał stróż.
— Niech go pan nie bierze!... — prosiła stróżka, rzucając się i przyciskając usta do włochatych rąk Worobjewa. Stróż kłaniał mu się nisko i obejmował za nogi.
— Matko, ojcze! — wołał nadaremno Józef.
— Niech go pan puści!...
— Acha, teraz to w pokorę!... Podłe polskie dusze; nagrzeszyli, a cierpieć za grzechy nie chcą; od sprawiedliwości chcą się uchylić... Nic z tego, trzeba było lepiej syna chować!... Teraz, kiedy on wpadł w błąd, sami powinniście byli na niego donieść i prosić władzę, aby go przez karę z grzechu oczyściła. Tak przystało prawo; wiernemu chrześcijaninowi, ale wy katoliki nie rozumiecie tego, wy byle okpić i Boga, i ludzi... Opłatek cieniuchny zamiast prosfory dajecie... a przecie powiedziano jest, że Zbawiciel chleb łamał, a nie opłatek żaden z apostołami, mówiąc: oto jest ciało moje!... Ale taka jest wasza schizmatycka natura... i zawsze i we wszystkiem... A tymczasem nikogo nie oszukacie, tylko siebie... „Dynamika socjalnaja“... Za takie rzeczy po główce nie pogładzą!... Sam sobie winien! Z prostego powołania, a też uczonym chce być... — pouczał głosem djaka rewirowy stróżów, wychodząc ostatni z ich ubogiego pokoiku.
Ojciec bez czapki szedł tuż za policją. Matka płakała głośno, czepiając się syna rękami, jakby w nadziei, że się go uda zatrzymać. Józef bystrem spojrzeniem obrzucił bramę już ciemną, sklepioną, jak nawa kościelna. Była zupełnie pusta. Serce zabiło mu radośnie.
— Więc nikogo!... To może i mnie puszczą... Może to jakie nieporozumienie... Wszak nie spisali nawet protokółu! — przemknęło mu przez myśl błyskawicą.
Zatrzymali się przed otwartą furtką. W szarym kwadracie wylotu brudno połyskiwały przy świetle gazowych latarni mokre chodniki i bruk ulicy. Mgliste figury przechodniów migały co chwila.
— Nu, dosyć!... Wy tutaj się pożegnajcie!... Dalej nie wolno, dalej wasz chłopiec musi iść sam!... — zauważył poważnie rewirowy.
Gawarowa przypadła do syna:
— Synu!... Józek!... Zabierają cię... Nie, nie... Pójdę za tobą... pojadę... Boże mój, Boże!... I za co!?... Gdzież sprawiedliwość!?... Dziecko moje!
— Daj pokój, matko!... Nie pokazuj im... nic z twego bólu... Niech nie widzą!... — mówił chłopiec cichym, przejmującym głosem, całując pomarszczoną, spłakaną twarz.
Matka czepiała się go wciąż w zapamiętaniu, powtarzając:
— Dziecko... dziecino!... Zabierają cię, zabierają!... Na zawsze!... Ja wiem, na zawsze!... Nie puszczą cię już, oj nie!... Nie zobaczę cię, gołąbku mój, synusiu!... Chłopaku mój!... O Boże, Boże, zmiłuj się nade mną!
— Dosyć!... Powiedziano, że dosyć... Żadnej wy nie macie miary, Polaki obrzydłe!... Daj wam palec z litości, to zaraz całą rękę chwytacie! Bierzcie chłopca!... Marsz! — ryknął wreszcie Worobjew na stójkowych.
Raz jeszcze uścisnął Józef długo i gorąco matkę, pochylił się i objął wpół ojca, który go tylko wstydliwie pogłaskał po głowie twardą, namuloną ręką.
Popychając przed sobą aresztowanego, policja wyszła za furtkę. Kroczyli, ciężko stąpając, a za nimi biegł cichy okrzyk:
— Jezus, Marja!... Matko Przenajświętsza!... Synu, syneczku!
Rychło wszystko wraz ze szmerem miarowych kroków stójkowych utonęło w turkocie i gwarze ulicy.
Józefowi wydało się, że nagle oderwał się od czegoś, z czem był dotychczas mocno zrośnięty i że płynie samotnie w nieznany, groźny świat.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.