<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Z pełnego przykrych widzeń snu obudził go gniewny głos dozorcy:
— Wstawaj pan!... Co się tak wylegujesz?... Czas łóżko zamknąć!...
Zdarto zeń brutalnie kołdrę i zmuszono stanąć bosemi nogami na zimnej jak lód podłodze.
Niedługo potem przyniesiono mu śniadanie i zaczął się zwykły dzień więzienny.
Z niepokojem przypomniał sobie Józef wydarzenia wczorajszej nocy. Teraz dopiero każde słowo, każde zapytanie wrogów, każdy ich gest i każda niewłaściwa z jego strony odpowiedź, nabierały dlań szczególnie bolesnego i złowrogiego znaczenia. Zły był, że mówił wogóle.
— Trzeba było milczeć, jak pies, jak mur!... Niechby bili! A tak wyda się, wszystko się wyda!... Domyślili się nawet z jego przeczenia, że tam coś jest... Zrobią rewizję u Zawadzkiego, spoją go wódką i wygada się, pijaczyna... Może już wzięty, może tu siedzi?!... Co wtedy zrobi jego żona z małemi dziećmi?!...
Widział już zrozpaczoną panią Zawadzką, chudą, zapłakaną z rozwianym włosem, przeklinającą głośno świat cały, a przedewszystkiem jego, Gawara, źródło i przyczynę wszystkiego złego. Słyszał już, jak w rozdrażnieniu robi głośno, nieoględnie jego matce wymówki i w ten sposób „zasypuje sprawę“!... Nieszczęście! Nadomiar wybłysła przed nim pobladła i żałosna twarzyczka Zosi z temi dużemi, chabrowemi oczyma, pełnemi nieograniczonej sympatji i ufności, z jaką patrzała nań wówczas po raz ostatni, gdy podawała mu szklankę herbaty na pamiętnem zebraniu.
— Mój Boże!... Wszyscy pójdą z torbami!... A wszystko przez niego... On przecież namówił Zawadzkiego, żeby wynajął dla nich od gospodarza puste mieszkanie, żeby dał swe imię! On go upewnił, że nic mu nie grozi, obiecał bezwzględną dyskrecję!... A teraz co?... Co będzie, jeśli aresztują jego córeczki, niedoświadczone panienki, które nie będą umiały zachowywać się właściwie na śledztwie i wszystkich wsypią?... Oho, on teraz dopiero poznał, jak chytrzy i jak nieskończenie podli są żandarmi!... Ile to razy on sam o mało się nie zaplątał, choć był przygotowany na wszystko, choć go uczyła Księżniczka!... Onby się wcale nie dziwił, gdyby innych schwytali na swoje wykrętne sztuczki. Ale wtedy co?... Co wtedy? Co będzie, co będzie?... Cała organizacja wpadnie, zginie, zmarnuje się... Ilu ludzi będzie cierpiało, a wszystko z jego powodu... Nie umiał dość oględnie dobrać kolegów... Taki Grossman — dzieciuch zupełny, czyż nie zlęknie się groźnej miny i straszenia rózgami... Albo nawet Rodkiewicz z swoją nieugiętą logiką, czy nie da się podejść pozornie słusznym rozumowaniom?... Nic!... Jedyna rzecz, jedyny ratunek: nic, ani pary z ust!... Wróg i koniec — rozumował, chodząc w gorączce...
Rozpacz, wstyd, ból, niepokój szarpały nim do tego stopnia, iż, nie zważając na wzmocnioną czujność klucznika, który z niewiadomych przyczyn wciąż po korytarzu łaził i do cel zaglądał, Józef zastukał do Butterbrota.
— Kto?
— Gawar.
— Jesteście... A myśmy myśleli, że was przenieśli... Cóż: przyłączycie się do naszego strajku?... Głodówkę zaczynamy w przyszłym tygodniu... Teraz układamy punkta wspólnych żądań... Wykreśliliśmy prawo przyjmowania przez więźniów krewnych we własnych celach... To na potem... Uważamy za przedwczesne... Trzeba stopniowo...
— Nie wiecie: czy nie przywieziono w tych dniach tego nowego. Trzeba się dowiedzieć!... Jakby was wypuścili, to byście mogli odszukać i uprzedzić!... — stukał zamiast odpowiedzi Józef.
— Nie wiem, zdaje się, że nie. W nocy podobno wywieziono Pioruna.. Dlaczego pytacie? Czy was badano?
— Tak. Całą prawie noc.
— Do naszego skrzydła nikogo nie przywieziono... Należy się dowiedzieć, czy nie osadzono ich naprzeciwko. O kogo wam chodzi?
Józef chwilę wahał się.
— A co, jeżeli to stuka nie Butterbrot? Wszak on nie wie kto tam jest za ścianą? — przyszło mu na myśl.
Odsunął się od ściany, aby zastanowić się troszeczkę i dobrze zrobił, gdyż klucznik już czas jakiś czatował pode drzwiami i teraz właśnie cichutko odsunął „judasza“. Lustracja zresztą nie trwała długo, pozycja Józefa pośrodku celi uspokoiła podejrzliwość nadzorcy. Stuknęła blaszka zasuwki i dyle podłogi zaskrzypiały pod oddalającemi się cicho stopami.
— Dowiedzcie się, proszę, czy nie przywieziono do tamtego skrzydła Zawadzkiego, lokatora z naszego domu, aresztowanego przez omyłkę, bo on nic nie zawinił — stukał znowu po niejakim czasie Józef.
— Dobrze — odpowiedział Butterbrot.
Rozmowa się urwała, gdyż klucznik znowu się znalazł koło ich drzwi i węszył coś niespokojnie.
Niepokój Józefa wciąż wzrastał.
— Nawet jeżeli tu go niema, to może być w ratuszu, albo trzymają go w cyrkule, wreszcie mogli go odwieść wprost do cytadeli... Niewiadomo co on sam, albo postraszone dzieci mogły nagadać... Mogli ich bić, jak jego... Nie każdy ma wytrwałość na ból i potrzebną zaciętość... A wtedy co?... Cała organizacja warszawska, a może i ogólnokrajowa — wsypana, rozbita!... — rozmyślał nieustannie, chodząc po celi.
Rozpacz go ogarniała, gdyż w takim razie szły na marne wszystkie jego wysiłki i ofiary; boleść matki, nędza rodziców, wypędzonych zapewne z miejsca przez policję, jego własne złamane życie, przerwa w naukach, czekające go długie więzienie i może wieczne zesłanie...
— Trzeba się za wszelką cenę dowiedzieć!
Stukał więc na prawo i lewo, nie zważając już na klucznika. Z lewej strony nie odpowiadano mu wcale, a z prawej zniecierpliwiony Butterbrot wybębnił mu wreszcie:
— Nie przeszkadzaj czytać... Wiadomości wieczorem... Dosyć!...
— Ba!... Łatwo mu mówić! Kiedy mu chodzi tylko o lampę, to stuka... Ale kiedy co innego, to choćby najważniejsze sprawy nie obchodzą ich... Wiadomo: esdeki! Kogo, kogo się poradzić?... Co naprzykład odpowiem, jeżeli mię wezmą znowu do badania? Znam, czy nie znam Zawadzkiego?... Jeżeli on zeznał, że mię zna, że mówił ze mną o tem i owem, nawet o szkołach, to znowu nic tak bardzo złego. Wtedy może lepiej powiedzieć, że tak, gdyż, wypierając się nawet rozmów z nim, tylko go więcej pogrążę... — rozmyślał, to chodząc, to siadając, to kładąc się nawet na stole calem swem udręczonem ciałem. Nic go nie obchodziły gniewy i uwagi klucznika, który zrozumiał wreszcie, że coś się z chłopcem stało i nie dokuczał mu więcej, a tylko co chwila zaglądał do celi przez otworek „judasza“.
— Przecież oni wszyscy doświadczeni! A nic mi powiedzieć nie chcą! I coby im szkodziło? Boże, mój Boże, głowa pęka!... Nic niewiadomo!... Choćby najgorsze, byle wiedzieć!... Stało się: szlus! I koniec! Przecież to od ciebie zależy! — przyszła mu nagle do głowy myśl, od której cofnął się zlodowaciały, jak od zawrotnej przepaści!
— Nie, nie!... Boże, zbaw mię! — zaczął się modlić.
To go trochę uspokoiło. Spostrzegł, że myli się w pacierzu, zaczął przypominać sobie i zwolna ochłonął.
Po obiedzie, gdy znużony i apatyczny drzemał przy stole, wsparłszy głowę na ręku, drzwi z trzaskiem otwarły się i na progu pojawił się żandarm.
Zbolałe serce Józefa ścisnęło się i mocno zabiło: patrzał na żołdaka z pewnem przerażeniem, które ten pewnie zauważył, gdyż zwlekał z rozkazem i uśmiechał się z jawną złośliwością.
— Proszę... na spacer!... — rzekł wreszcie.
Józef nie zrozumiał i nie ruszał się.
— Nie życzy pan sobie?... Nie pójdzie pan?...
— Ależ nie!... Owszem!... — odpowiedział porywczo, ogarnięty nagłem pragnieniem zobaczenia nieba, słońca, szerszej przestrzeni, choćby innych krat i murów niż własna jego cela.
Ubrał się pośpiesznie w palto i, poprzedzany przez żandarma, udał się do kraty wejściowej. Gdy znalazł się poza nią w dużej sieni, gdzie rozbiegało się w różne strony drzwi kilkoro, dostrzegł za kratą przeciwległego skrzydła, poruszające się cienie i zasłyszał odgłos miarowych kroków. Wstrzymał się więc cokolwiek zaciekawiony i poruszony. W tej samej chwili otwarły się drzwi od celi w głębi korytarza i w smudze bijącego stamtąd światła ujrzał w towarzystwie klucznika i żandarma szczupłą sylwetkę... kolegi Frąckiewicza z Radomia.
— Wraca ze spaceru!... — błysnęło mu radośnie. Zanim zdążył zrozumieć, co czyni i jakie mogą być tego następstwa, psyknął na kolegę po sztubacku i krzyknął dość głośno:
— Tsy!... Nic nie wiedzą i nic nie mów!... Trzymaj się mocno... Jestem Gawar!...
Widział, jak Frąckiewicz zatrzymał się i obrócił ku niemu twarz osłupiałą, widział, jak wepchnęli go gwałtownie do celi, wspólnemi siłami żandarm i klucznik, a następnie dostrzegł tuż przed sobą ramię, odziane w grube szaro-niebieskie sukno i wielką, czerwoną pięść. Ledwie zdążył się uchylić od straszliwego, wymierzonego wprost w twarz ciosu. Uskoczył wbok i schylił się, by podnieść zrzuconą czapkę...
— Ach, gadzino, to ty tak!... — ryczał żandarm, gotując się do ponownego uderzenia.
— Jak śmiesz bić?! Poskarż się, ale sam bić nie masz prawa!... — krzyczał ze swej strony rozjątrzony Gawar.
Podniesione ich głosy złowrogo rozbrzmiały w więziennej ciszy, wywołując niespokojny ruch wśród straży i więźniów.
— Zabierz go, zabierz!... Za wcześnieś go wyprowadził... — wołał żandarm z przeciwnego skrzydła. — Będzie bieda!
— Jak śmiesz!... — ryczał dalej żandarm, ciągnąc Józefa w głąb sionki. — Bebechy z ciebie wyprujemy, łobuzie! Tu nie tacy jak ty panowie siedzą, a nikt się nie ośmieli głosu podnieść!... Widzicie go, ulicznika!
— W prawidłach nie napisano, że nie wolno!... — bronił się Gawar.
— A jakże, nie napisano!... Ja ci napiszę!...
— Tam powiedziano, żeby w celi być cicho, a niema nic o korytarzu!...
— Na korytarzu tem bardziej, rozumiesz!... Ach ty, ach ty, kanaljo!... Taką sztukę wyciąć! — dogadywał żandarm, z trudem powściągając wściekłość...
— Zabieraj go, zabieraj!... I nie ryczcie! Słyszysz: już stukają!... — nastawali klucznicy.
— Właściwie należałoby go zaraz do kancelarji poprowadzić!... — doradzał jeden z nich.
Żandarm jednak już ochłonął z gniewu i, będąc bliższym wyjścia na podwórko wewnętrzne, po pewnem wahaniu machnął ręką i klamkę nacisnął. Nie miał ochoty robić z tego głośnej sprawy, któraby mogła mieć i dla niego nieprzyjemne skutki za brak ostrożności i dozoru.
— Tylko proszę zachować się na podwórku spokojnie... Tu więzienie, tu jest rozkaz i żołnierz zaraz was zastrzeli, na śmierć zastrzeli — pouczał groźnie Józefa.
Na obszernym dziedzińcu, z trzech stron okolonym wysokim, szarym murem, z poza którego wyglądały dachy dalszych budynków, rosło parę lichych, sękatych drzew. Józefowi wskazano ścieżkę, wydeptaną między niemi w pożółkłej, jesiennej trawie. Z czwartej strony dziedziniec był zamknięty przez długi, biało żółty gmach więzienia, pocętkowany licznemi kwadratami czarnych, zakratowanych okien. Słońce już zaszło za ten duży budynek i Józef, spacerując w bladym jego cieniu, cieszył się jedynie złotemi blaskami dnia, obrzeżającemi szczyt przeciwległego muru. Zato widok błękitnego nieba niezmierną sprawił mu rozkosz, co chwila wznosił oczy do góry, oddychał całą piersią i wsłuchiwał się w głuchy szum ulic, dobiegający zoddala... Zrobiło mu się nagle dziwnie raźnie i wesoło, pierzchły ponure obrazy, lęki i podejrzenia.
— Będzie dobrze!... Nic nam nie zrobią. Zginę ja, inni przyjdą. Jak jednak mnie ten łotr żandarm mocno uderzył!... Zdaje się, że krew idzie? Ale nie śmiał mię bić! Trzeba się tylko stawiać. A com Frącka ostrzegł, tom ostrzegł!... Widzę nawet, że się nie poskarży, bo sam zawinił, zagapił się!... Trzeba korzystać z każdej ich omyłki!... — rozmyślał, spacerując w doskonałym humorze.
Żandarm stał przy wejściu na kamiennych schodach i śledził go złym wzrokiem. Czując dość ostry ból w głowie, Gawar wyjął chustkę od nosa i potarł nią czoło. Istotnie na płótnie zostały ślady krwi. Józef oczyścił zadrapanie starannie, nie chcąc robić widowiska swoim siepaczom. Chodził wolno i wodził oczami już nietylko po niebie, lecz i po oknach, w których głębi pojawiały się gdzie niegdzie blade twarze uwięzionych. Ale drugi żandarm, który stał w końcu ścieżki, tam również spoglądał, groził natychmiast pięścią i twarze nikły. Pod oknami regularnie jak wahadło chodził tam i napowrót żołnierz z nabitą bronią. Nie mógł więc Józef przekonać się, czy był tam kto znajomy, czy nie... Serce mu tylko coraz żywiej, coraz weselej bilo i poczuł głęboki żal, gdy żandarm spojrzał na zegarek i dał znak do powrotu.
Cela wydała mu się bardziej jeszcze ciasną i smutną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.