W szponach/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W szponach |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W nocy znowu obudził go łoskot otwieranych rygli i nagłe światło. We drzwiach ukazali się żandarmi, oraz starszy klucznik, a ztyłu za nim dwóch żołnierzy.
Józef uniósł się na pościeli i przyglądał im wpół przytomny, jeszcze pozostając cały w mocy przerwanego snu.
— Pewnie na badanie!... Albo może z powodu tej awantury na spacerze! — pomyślał z ciężarem w sercu.
— Wstawaj i ubieraj się!...
— Dokąd? — spytał zlekka załamanym głosem.
— Zobaczysz. Śpiesz się!
— Przymknijcie drzwi trochę, niechże się ubiorę!...
— Co za ceremonje!... Tu żartów robić nie wolno!...
— Zwijaj się pan... Czekają!
Ale Gawar miał w charakterze dużo śmiałej przekorności i właśnie dlatego, że mu nakazano pośpiech, wcale się nie śpieszył, tak, że zniecierpliwiony starszy klucznik parę razy chrząknął gniewnie i zrobił mu nawet uwagę.
— Muszę się przecież umyć!
— A to poco? Może jeszcze eleganckie ubranie włożysz? Krawat modny i kołnierzyk? Co?! Nie marudź pan, tam się umyjesz...
— Gdzie? To mnie stąd wywiozą?!...
Nic mu na to nie odpowiedziano, ale, gdy miał już wychodzić, zatrzymał go żandarm i rzekł:
— Weź pan paltot, czapkę i wszystko!
— Wywożą... albo może uwolnią! — błysnęło mu w głowie. — Przecież w gruncie rzeczy nic nie znaleźli!
W kancelarji stary sekretarz spojrzał nań z ciekawem współczuciem, podał do podpisania jakieś rachunki i kiwnął na wachmistrza:
— Oto tutaj są jego pieniądze!
Oficer żandarmski, który stał w głębi z papierosem w ustach i przyglądał się, brzęknął nagle ostrogami:
— Gotowe!... Jazda!...
Policjanci ruszyli ku drzwiom, uprowadzając między sobą Józefa.
Przed gankiem, wiodącym ku bramie, stała żółta więzienna kareta z otwartemi na tyle drzwiami. Poprowadzono więźnia wprost ku niej.
— Wywożą daleko, ale dokąd?... Może do „ochrany“!...
Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie i czuł, że mu zaczynają drżeć usta. Machinalnie wdrapał się po stromych stopniach do wnętrza karety, zatrzaśnięto drzwi i głębokie ogarnęły go ciemności. Siadł na wąziutkiej ławeczce zboku. W tej chwili wehikuł zaczął z łoskotem podskakiwać po nierównym bruku.
Minęli szeroko otwartą bramę więzienną, zawrócili na ulicę. Tam przy świetle płonących latarń, które w równych przerwach na krótko rozwidniały wnętrze karetki, dostrzegł Józef, że nie jest sam, że na ławce naprzeciw siedzi policjant z rewolwerem u pasa, że drugi taki siedzi nazewnątrz przy drzwiach i co chwila zagląda do wnętrza przez małe zakratowane okienko, że wreszcie w najdalszym rogu karetki kuli się jeszcze jakaś ciemna figura z twarzą tajemniczo bielejącą pod dużemi skrzydłami filcowego kapelusza.
— Towarzyszu, nie macie czasem... papierosa?... — ozwał się nagle głos ochrypły.
— Nie mam; na szczęście nie palę!
— Nie wolno rozmawiać!... — wmieszał się policjant.
— Eh, nie zawracaj nam głowy!... — odrzekła postać z kąta.
— Powiedziano; nie wolno, więc słuchać!... — nastawał policjant.
— Któż mi zabroni?... Może ty? Co? Nie zawracaj głowy! Żadnego takiego prawa niema, żeby nie wolno było o papierosa poprosić!... A jakby i było, tobym go nie słuchał, bo głupie!... Przecież ust mi nie zawiążecie, dosyć żeście mi ręce skuli i niewiadomo poco!... Kto z tego pudełka od zapałek ucieknie?
Potrząsnął z niechcenia brzęczącemi u zapięści kajdankami.
— Rozkaz jest, nie wolno! — upierał się policjant.
— Co tam rozkaz! A my będziemy gadać, towarzyszu. — Nieprawda?! Zanim karetę zatrzymają, wszystko sobie powiemy... Niech mnie ruszy tylko, zaraz mu w łeb dam!...
Znowu potrząsnął łańcuchami już mocniej i wyraźniej.
— Kto jesteście?...
— Ja?... Jestem Gawar... Józef Gawar!
— Aha, to wyście koło mnie siedzieli i tak ciągiem stukali... Bo ja jestem... Musiałowski, Piorun-Musiałowski! Co?
— To nie Kolenda! — zdziwił się Józef.
— Nie, nie Kolenda.
— Mówili, że was wywieźl!
— Nie, przenieśli mnie tylko do drugiej celi, a teraz dopiero wiozą...
— Dokąd?
— Do cytadeli...
— Do cytadeli? — powtórzył Józef upadłym głosem.
— He, he, he!... Nie bójcie się, towarzyszu, tam lepiej!... Siennik dają, trzy razy dziennie dają jeść, cele większe...
— Tak, ale stamtąd nikogo już nie... wypuszczają...
— Różnie bywa. Co komu przeznaczone, to go wszędzie znajdzie... A za co to was hapsnęli, towarzyszu?...
— Za nic, nie wiem!...
— Acha!...
Umilkł i nie odzywał się przez czas dłuższy.
— Posądzają mnie... o szkołę polską!... — zaczął pojednawczo Józef. — Rozumiecie, że nie wszystko mówić można.
Szeptał cicho i próbował przysunąć się do Pioruna, ale siedzący naprzeciwko stójkowy zrobił nagle groźny ruch.
— Siedźcie spokojnie!... Dość tej gadaniny, bo doprawdy... — mruknął, sięgając do pochwy rewolweru.
— Co?... Strzelać chcesz... Strzelaj, niech cię djabeł porwie! — krzyknął Piorun tak głośno, że policjant, siedzący za drzwiami karetki, uniósł się na siedzeniu i przylgnął twarzą do krat okienka.
— Cicho tam!
— Rozmawiają!... — skarżył się stójkowy ze środka.
— Ja im porozmawiam!...
Ale Piorun nie zwracał na nich najmniejszej uwagi i, pochyliwszy się ku Józefowi, opowiadał mu szybko swoje dzieje.
— Należałem do „Mścicieli“... Słyszał pan, o Mścicielach, co to za męki proletarjatu, za powieszonych, za dręczonych po więzieniach, zesłanych, skatowanych, zabitych na Sybirze, umierających w kopalniach i lazaretach... postanowili odpłacić, żeby im lżej było ginąć, żeby wiedzieli, że są na świecie tacy, co o nich myślą... A te ich katy, żeby też drżały, żeby czuli, że to ludzie, a nie jakieś nieodpowiedzialne szczenięta!... Tak to!... Rozumiesz, towarzyszu? Co?... Nieprawda, że to było fajnie obmyślone i słusznie, z serca... Otóż zamierzyli ci Mściciele w pewnym celu ograbić jednego żyda burżuja, bo partja nie miała pieniędzy, a bez pieniędzy to żadna robota. A dopiero jakby te wielkie pieniądze wzięli, toby użyli je na politykę, na zamachy, na broń, na organizację... Otóż wzięli te pieniądze i choć niedużo, ale zawsze dość i mieli zaczynać, cóż kiedy djabeł poplątał; ten najstarszy, który wziął monetę na przechowanie, zaczął hulać przed czasem, więc wzięli go, a on wszystko wyśpiewał...
— I co teraz będzie?... Przecież żyda zabiliście?... — spytał z przerażeniem Józef.
— Ee, niezupełnie... Ale niby tak, bo umarł, powiadają, od postrzału...
Józef mimowoli cofnął się wtył.
— Więc widzicie, towarzyszu, o to was proszę, że, jakby was wypuścili, tobyście może poszli na Wolę do mego starego i opowiedzieli mu, że mię powieźli do cytadeli, że Krzywy sypie mnie bez miłosierdzia, ale że pokładam nadzieję w Bogu, iż jakoś uda mi się wywinąć... Niechby mi bielizny przysłali i trochę pieniędzy, bo mię robactwo je i kawałka mydła nie mam sobie za co kupić.
Zajęci rozmową ani spostrzegli, jak wyjechali z miasta, minęli pusty, ciemny plac Broni, przecięli plant kolejowy, oświetlony sinem światłem elektrycznych słońc, poczem znowu utonęli w półmroku, rozwidnianym skąpym blaskiem rzadkich latarń. Głucho zadudniły koła wozu i kopyta końskie po zwodzonym moście fosy. Po gęstej ciemności, jaka ich nagle ogarnęła, domyślili się, że wjechali pod sklepione wrota bramy. Istotnie przez kwadratowe okienko dostrzegli w bladem świetle latarń żołnierzy straży, która wymieniła parę słów z woźnicą, nim pozwoliła jechać mu dalej.
Karetka potoczyła się miękko po niebrukowanej drodze w zupełnych ciemnościach.
— Będziecie stukać do mnie? Pamiętajcie: stukajcie. Mam trochę pieniędzy, to się z wami podzielę! — umawiał się gorączkowo z Piorunem Józef.
— Nie bardzo ja tam umiem stukać, ale dobrze!... Czy macie przy sobie tutaj pieniądze?
— Nie, w kancelarji.
— Ee! Nic z tego! To samo, coby ich nie było...
— Każę na was przepisać rubla. Czy dobrze?
— Dobrze, przepiszcie! Pamiętajcie nazwisko: Antek Musiałowski.
— Będę pamiętał. Zato wy postarajcie się dowiedzieć, czy nie został aresztowany ostatniemi czasy niejaki Zawadzki i uwiadomcie mnie, a jemu powiedzcie, że ja nic nie wiem i nic nie zeznałem! Rozumiecie?
— Pewnie, że rozumiem!
— A pamiętacie, jak ja się nazywam?...
— Pamiętam, pamiętam... Józef Gawar...
— Oto i przyjechaliśmy.
Karetka zatrzymała się, słychać było, jak ciężko zeskoczył ze swego siedzenia za drzwiami policjant, podeszli jacyś ludzie, zamienili półgłosem kilka słów, zgrzytnął klucz i drzwi się otwarły.
— Wychodźcie! — zawołano po rosyjsku.
Pierwszy wyskoczył Józef i znalazł się w otoczeniu żandarmów, przed wielkim, ciemnym i milczącym gmachem, oddzielonym od placu żelaznemi sztachetami.
Poprowadzono ich niezwłocznie na piętro do kancelarji więziennej, wielkiego pokoju o dwóch oknach, w którego głębi stał stół, nakryty zielonem suknem. Na stole lampa pod mlecznym kloszem porcelanowym, a za stołem w obszernym fotelu siedział nieduży człowiek łysawy, siwawy z wiechciowatemi wąsami pod czerwonym, brodawkowatym nosem, ze szczeciniastemi bokobrodami z obu stron, ziemistej, pomarszczonej twarzy. Bokobrody podstrzyżone były bardzo patriotycznie i konserwatywnie, na wzór „błogosławionej pamięci cara Aleksandra Drugiego“ i narówni z wąsami nosiły ślady czernidła. Nie ruszył się, nie spojrzał na wchodzących, czytając dalej z groźną powagą trzymany przed nosem papier. Więźniów zatrzymano cokolwiek w głębi, a przed nimi zboku stanął wachmistrz żandarmski, wyciągnięty po wojskowemu z wyrazem warującego buldoga na szerokiej, czerwonej twarzy.
— To oni? — spytał wreszcie dygnitarz, podnosząc głowę i otwierając wąziutkie szczeliny oczów, między ogromnemi poduszkami górnych i dolnych bezrzęsnych powiek.
— Tak właśnie!... — szczeknął wachmistrz.
— Odprowadzić!... Ósmy i trzydziesty piąty!...
Wachmistrz obrócił się wkoło swej osi i pomaszerował ku drzwiom.
— Proszę pana, chciałbym, aby rubla z moich pieniędzy przepisano na obecnego tu Antoniego Musiałowskiego!... — pośpiesznie zagadał Gawar.
Ale żandarmi już go otoczyli i zgorszeni samowolnym wykrzykiem popychali ku wyjściu, wołając:
— Idź, idź!... Tu rozmawiać nie wolno!...
Dygnitarz już wstał, obrócił się do nich tyłem i, nie słuchając, kroczył ku drzwiom, widniejącym poza nim w głębi.
— Dziękuję wam, towarzyszu, dziękuję za... dobre serce!... Będę pamiętał!... Nie zważajcie na tych drani, niech ich gęś kopnie! Do widzenia!... — szepnął Piorun, wyciągając rękę do Gawara.
Żandarmi nie dopuścili jednak do uścisku i robotnika popędzili przodem, a Gawara zatrzymali chwilkę w przedpokoju. Chłopak przysłuchiwał się z niepokojem zgrzytom, brzękom i stukom, jakie rozlegały się na schodach; wydawało mu się, że tam ktoś zajęczał i serce w nim zlodowaciało znowu.
— Biją go!... — pomyślał.
W tej chwili żandarm ujął za klamkę i kiwnął na niego:
— Nu!... Idziemy!...
Krętem przejściem po wąskich schodach i jeszcze węższych, bielonych wapnem korytarzach sprowadzono go nadół do więziennego przedsienia, pachnącego chlebem, kwasem, kapuśniakiem i lichym tytoniem. Na ławach, siedząc i leżąc, spali żołnierze, a karabiny ich połyskiwały równym rzędem pod ścianą na stojakach. Stamtąd przez małe, cichutko obracające się na zawiasach drzwiczki weszli na właściwy korytarz więzienny.
Był długi, cichy, oświetlony elektrycznością, również wybielony. Z obu stron ciągnął się szereg ciemnych drzwi. Jedne z nich były otwarte, stał przy nich dyżurny żandarm.
Gawar wszedł do tej celi i drzwi za nim zamknięto bez zbytniego hałasu. Znalazł się w dość dużym pokoju, w którego jednym rogu stało żelazne łóżko, zasłane siennikiem, poduszką i kołdrą, a w drugim stół i stołek bez poręczy. Na stole paliła się licha naftowa lampa bez klosza, oraz leżał węzełek z jego rzeczami, przyniesionemi z Pawiaka.
Rzucił się na siennik i wyciągnął z rozkoszą, lecz usnąć nie mógł.
Skoro się tylko położył, odsunęło się we drzwiach nieduże, okrągłe okienko i błysnął w niem kawałek nosa wraz z okiem. Upłynęło parę minut, drzwi cicho otwarły się, wszedł posługacz, wziął lampę ze stołu, postawił ją pode drzwiami i zasłonił od strony celi wywróconym stołkiem. Wszystko grzecznie, cicho, usłużnie, jak w jakim hotelu.
Zmrok powlókł ściany i czarno pomalował drewnianą podłogę. Józef leżał czas jakiś wyciągnięty na łóżku, zapatrzony w blado świecący nad nim sufit.
— Przepadło!... Nie wydostanę się stąd!... Stąd się nikt nie wydostaje, chyba na Sybir!... I za co? Za to, że chcę być Polakiem?! Bo przecież o nic innego nie mogą mnie nawet oskarżać!... Przecież, prawdę powiedziawszy, nie pytali mię o nic ważnego, nie wiedzą, że chciałbym wstąpić do wojska, urządzać powstanie!... Nic nie wiedzą!... A może dlatego właśnie, że nic nie wiedzą... dlatego mię tu sprowadzili, żeby wymusić zeznania?... Co więc ze mną zrobią?... Już mię bili, już podkupić chcieli... Co teraz ze mną zrobią?... Boże, Boże, nie dopuść, abym osłabł!... — szepnął cichutko, czując, że stopniowo zapada w sen.