Wacek i jego pies/Rozdział trzynasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział trzynasty
WACEK I MIKUŚ RUSZAJĄ W ŚWIAT


Wacek podniósł na nogi całe miasteczko.
Ludzie, którzy najczęściej niewiadomo dlaczego ukrywają swe dobre serca, kopnęli się natychmiast do pomocy pogorzelcom.
Dzieci zostały rozmieszczone u gospodarzy sąsiednich wiosek i w przytułku; stare kobiety znalazły gościnę w domach mieszkańców; — ksiądz proboszcz i wikary zajęli się pogrzebaniem zabitych chłopów i ratowaniem mienia, jakie pozostało w spalonej wsi. Wacek pomagał im w tym starannie.
Wreszcie wszystko zostało zakończone.
Wacek po raz ostatni poszedł na cmentarz.
Modlił się gorąco za duszę matuli i żegnał żółty kopczyk na jej mogile.
Razem z wikarym powrócił na plebanię, gdzie znalazł tymczasowy przytułek.
Tego samego wieczora pozostawszy sam na sam z księdzem, pocałował go w rękę i powiedział cichym głosem:
— Nie mogę być ciężarem dla księdza... chleb by mi przez gardło nie przeszedł... Do tego jeszcze nie jestem przecież sam...
— Na Boga! Kogóż tam masz jeszcze?! — zawołał zdumiony wikary.
— No, przecież mam Mikusia! — objaśnił go chłopak.
Kundelek, który niespostrzeżenie wśliznął się był do izdebki wikarego i wcisnął się pod kanapę, posłyszawszy swoje imię, wylazł z kryjówki i stanął w całej okazałości.
— Ach, to ta psina?! — zaśmiał się wikary. — Ten twój Mikuś, prawdę powiedziawszy, zbytnio przystojny i słodki nie jest. Skarżył już mi się furman, że pogryzł nam brytana łańcuchowego i porządnie przetrzepał parę innych psów, które ze swymi gospodarzami weszły na plebanię.
— Mikusiu, cóżeś ty narobił? — przeraził się Wacek.
Mikuś zrozumiał, że coś napsocił, więc czym prędzej śmignął pod kanapę i zaczaił się.
— Patrzcie-no go! Rozumie, że to o nim mowa! — zdziwił się ksiądz.
— Mikuś bardzo mądry i dobry pies! — bronił przyjaciela chłopak.
Pies tym razem nie opuścił swej kryjówki.
Ksiądz posłyszał tylko lekki stuk ogona o podłogę, bo Mikuś parę razy merdnął kitą.
Wacek jął prosić księdza, by pomógł mu znaleźć pracę.
— Jestem jeszcze mały — mówił — ale ojciec i matula nauczyli mnie pracować. Chcę sam zarabiać na życie...
— Musisz chodzić do szkoły — przypomniał mu wikary.
— To prawda! — smutnym głosem zgodził się chłopak. — Ale to nic — czytać, pisać i rachować już umiem... resztę dorobię po wojnie...
Wikary, wzruszony tym, co słyszał, długo rozmawiał z Wackiem, szczegółowo o wszystko go wypytując.
Podczas tej rozmowy nie spostrzegli obaj, że Mikuś wytknął głowę spod kanapy, przyglądał im się uważnie i słuchał.
Wreszcie wysunął się zupełnie i jak gdyby zawstydzony i nieśmiały, podszedł do księdza i pokornie położył mu łeb na kolanie.
Patrzał mu przy tym wprost w oczy.
Ksiądz poklepał go po karku.
Mikuś dopiero wtedy merdnął na dobre ogonem i liznął księdza w twarz.
Zezował przy tym swymi ślepiami ku Wackowi, jak gdyby pytając go:
— A co? Dobrze to zrobiłem?
Wacek nic mu na to nie powiedział, bo sam nie wiedział, czy właściwie zachował się kundel wobec duchownej osoby.
Ksiądz jednak był ubawiony i zadowolony.
Otworzył szafę i odkrajawszy kawałek kiełbasy dał Mikusiowi.
Ten przełknął przysmak jak pigułkę i przekręciwszy łeb na prawo czekał na drugą porcję.
— Mikuś! — upomniał go z oburzeniem Wacek.
Pies umknął pod kanapę. Sapał tam i głośno się oblizywał.
Ksiądz chodził po izbie i o czymś myślał.
Wreszcie powiedział:
— Skoro taka twoja wola, to trzeba ci dopomóc. Jutro po mszy św. pojedziemy do leśniczego.
— Dziękuję księdzu-wikaremu! — ucieszył się Wacek, chociaż nie domyślał się nawet, co miał na myśli wikary.
Nazajutrz po rannej mszy, ksiądz zabrał Wacka do wózka i ruszył z plebanii.
Mikuś biegł przy księżym bułanku i poszczekiwał wesoło. Od czasu do czasu podbiegał do wózka i zaglądał do niego.
Zapewnie chciał się przekonać, czy Wacek nie zgubił się po drodze.
Była to boczna droga — pełna kolein i wykopów.
Biegła przez pola, ale wkrótce wyprowadziła na wrzosowiska po wyrąbanym borze sosnowym.
Spoglądając na martwe pnie, plączące łzami złocistej żywicy i na kilka pozostawionych cienkich sosenek, Wacek westchnął głośno.
— Co ci jest? — spytał wikary, podnosząc na niego oczy.
— Szkoda mi boru! — odparł Wacek. — Był taki duży i zapewne piękny! Teraz pozostała tylko poręba i te wrzosy. Jak się to stało?
Ksiądz machnął ręką i ze smutkiem pokiwał głową.
Długo milczał aż wreszcie zaczął opowiadać:
— Bór ten należał do pana Sujwińskiego... Prze-grał on w karty kilka tysięcy, a zapłacić nie mógł... Wtedy poszedł do kupca, żyda Abramsona... ten mu pożyczył pieniądze pod zastaw boru... Sujwiński o trzy dni spóźnił się ze zwrotem długu. Żyd nie czekał jednak i zdążył już sprzedać las na wyrąb... Kiedy właściciel przyjechał do niego z pieniędzmi, to było już po wszystkim. Połowa najpiękniejszych masztowych sosen leżała pokotem na ziemi. Bór nie należał już do Sujwińskiego. A przecież w ich rodzinie ponad dwieście, podobno, lat przetrwał.
Wacek uważnie słuchał tego, co mówił ksiądz, i bardzo żałował nieznanego mu pana.
Po chwili spojrzał na wikarego i powiedział:
— Żyd źle, nie po ludzku postąpił, ale jeszcze więcej winien sam pan Sujwiński.
— Dlaczego tak myślisz, mój mały? — spytał ksiądz i z ciekawością oczekiwał odpowiedzi chłopaka.
— Bo grał w karty!
Wikary w milczeniu skinął głową.
Wacek dodał:
— U nas w Poznańskiem widziałem takiego co to wszystko przegrał po pijanemu, a potem poszedł do stodoły i powiesił się tam na belce...
Ksiądz potakiwał mu ruchem głowy.
Łagodnymi oczami spoglądał w poważną i surową twarz chłopaka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.