<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Mortimer po owem uściśnieniu otworzył kasę żelazną, stojącą przy biurku, dobywając z niej paczkę banknotów, przedstawiającą wartość piętnastu tysięcy franków.
— Oto... — rzekł do Gérarda, podając mu bilety — twoja gratyfikacya wraz z kosztami na podróż. Czy odebrałeś swą pensyę za upłyniony miesiąc?
— Nie jeszcze...
— Idź Więc do kasy, niech ci wypłacą.
— Dziękuję panu.
— Ukończyłeś już przeglądanie korespondencyj?
— Skończę za kilka minut.
— Ja zaś tymczasem przygotuję list do Jerzego Stanlej, mego reprezentanta w Londynie.
Tu bankier zasiadł przy biurku.
W godzinie, oznaczonej na śniadanie Gérard wyszedł, chcąc jaknajprędzej zająć się przygotowaniami do podróży i udał się do swego mieszkania, położonego w pobliżu domu bankowego, gdzie kazał sobie podać walizy indyaninowi, pełniącemu obowiązki służącego.
— Otóż nareszcie i szczęście przedemną, które mnie poprowadzi na najwyższy stopień wielkości... — wołał z radosnym upojeniem. — Pragnę milionów Edmunda Béraud i mieć je muszę... mieć będę! O! ty naiwny Mortimerze... — dodał z uśmiechem — posyłasz mnie do Londynu do swego biura handlowego, jakie nigdy mnie nie zobaczy! Jadę do Paryża, bo tam mnie oczekuje wielkość... majątek.
Kładąc ubranie w walizy, Gérard przerwał to zajęcie na chwilę i rozmyślać począł.
— W Paryżu jednak... — wyszepnął z cicha — zanim pochwycę tę wielką sumę, na prowadzenie o nią walki, potrzeba mi będzie pieniędzy... Oczekują mnie wielkie wydatki, jeżeli pragnę zapewnić zwycięztwo memu przedsięwzięciu... Pieniądz jest nerwem wojny! Zobaczmy zatem jakiej cyfry dosięga mój zasób monetarny.
I otworzywszy szufladkę w biurku na klucz zamkniętą, dobył z niej szkatułkę, z której wysypał na stół pieniądze.
Do garści złota i kilku bankowych biletów, dołączył to co otrzymał obecnie i wszystko przerachował.
Ogół wykazał dwadzieścia dziewięć tysięcy franków.
— Dwadzieścia dziewięć tysięcy franków — powtórzył, kładąc banknoty i złoto w szkatułkę i umieszczając ją w szufladce biurka, wystarczyć to powinno do chwili, w której położę rękę na czterystu siedemdziesięciu tysiącach franków jakie Edmund Béraud wiezie przy sobie. Później przybędą miliony!.. Nie chodzi mi o ich inkasowanie... ale nateraz o otrzymanie czeku, podpisanego przez Mortimera, mego wielce szanownego pryncypała... i mieć go będę!
Tu zapiął walizę, a po otrzymaniu z kasy swej pensyi za miesiąc ubiegły, udał się na wybrzeże Gangesu, aby zamówić miejsce dla siebie na statku w biurze żeglugi.
Jeden z okrętów miał wypłynąć nazajutrz rano o ósmej godzinie.
Zapisawszy się nań jako pasażer, zapłacił za miejsce, poczem powrócił do biura bankierskiego.
Mortimer wyjechał na dzień cały, co pozwoliło sekretarzowi rozporządzać wszechwładnie gabinetem swego pryncypała. Przeszukał starannie szufladki biurka, przeznaczonego do jego osobistego użytku, związał w paczkę papiery i różne notaty, do których dołączył pewną liczbę blankietów listowego papieru i kopert firmowych bankierskiego domu: „Jan Mortimer i Współka.“ Następnie umieścił z przezornością w portfelu własnoręczne pokwitowanie Edmunda Béraud z odbioru milionów wydane bankierowi, które to pokwitowanie, jak wiemy, miał oddać kasjerowi.
Ten kwit był mu potrzebnym dla wystudjowania w wolnej chwili podpisu kupca dyamentów.
Ukończywszy to wszystko, czekał powrotu Mortimera aby go pożegnać i odebrać od niego ostatnie polecenia wraz z listem do dyrektora banku w Londynie, z listem, jakiego nigdy oddać nie miał zamiaru.
Mortimer ukazał się nareszcie. List był gotowym. Oddał go Gérardowi z zapytaniem.
— Zatem wyjeżdżasz jutro zrana?
— Tak, panie... o ósmej godzinie.
— Pozostaje mi więc tylko życzyć ci szczęśliwej podróży, podziękować za nowo oddaną mi przez ciebie usługę i upewnić cię, o czem nie wątpisz, jak sądzę, że możesz liczyć na pomoc z mej strony zawsze i w każdym wypadku.
— Jestem o tem przekonany... a wdzięczność dorównywa mojej ufności.
— Pamiętaj napisać do mnie, skoro tylko staniesz w Londynie.
— Przyrzekam to panu... i z rozkoszą, słowa dotrzymam.
Bankier uścisnął życzliwie rękę sekretarza, poczem oddalił się Gérard.
Wszystko do jego podróży już było przygotowanem, potrzebował jedynie wyekspedyować do biura transportów, swe niezbyt liczne bagaże, czem zajął się jego służący, indyanin.
Zostawił do zabrania przy sobie jedynie torebkę, skórzaną w jakiej umieścił papiery i pieniądze.
Późno w noc udał się na spoczynek, lecz nie po toby zasnąć, czuł bowiem dobrze, że sen ucieka mu z powiek, ale położył się dlatego aby ściślej ułożyć swe plany, rozpatrzeć słabe ich strony i zdecydować wykonanie.
Zadrzemnął ledwie na parę godzin, poczem wyskoczywszy z łóżka równo ze dniem, zaczął się śpieszno ubierać i wyszedł z mieszkania, aby doń nie wrócić już więcej.
Idąc ku wybrzeżu, wstąpił do kawiarni na śniadanie i przed siódmą stanął ponad Gangesem, gdzie czuwał nad przenoszeniem swoich pakunków, na okręt, jaki miał go unieść w dal od Kalkuty.
Godzina odjazdu nadeszła.
Gérard przy wsiadaniu na okręt, spostrzegł Edmunda Béraud, spieszącego szybkim krokiem na wybrzeże z walizką w ręku.
Traf łączył go w podróży z człowiekiem, którego majątku pożądał chciwie, a tem samem zagrażał i życiu jego. Dziwny ów zbieg losu, niepodobał się sekretarzowi. Przeklinając owo spotkanie, wcisnął się w kąt okrętu po za stos bagażów, ażeby zostać niedostrzeżonym. Natychmiast po przybyciu milionera odjęto kotwicę i statek wypłynął. Była to wielka barka, mająca około piętnastu metrów długości, a pięć szerokości. Mogła pomieścić około sześćdziesięciu pasażerów. Ośmiu wioślarzów w ruch ją wprawiało.
W dopłynięciu Gangesem do morza, wiatr pomyślny pomagał czarnym indyjskim wioślarzom; potrzebowali na to około czterech godzin czasu.
Barka przybyła na godzinę przed wypłynięciem okrętu z morskiemi posyłkami, który to okręt pełnił regularną służbę, między Kalkutą, Pondichery i Ceylanem.
W Ceylanie to właśnie Gérard postanowił wsiąść na statek, płynący do Hawru, Tulonu albo Marsylii.
Edmund Béraud, płynął tym samym okrętem, co sekretarz Mortimera i w trzy dni później wylądowali razem obadwaj w Ceylanie, gdzie musieli czekać do dnia następnego na odpłynięcie drugiego okrętu.
Gérard nocował w tymże samym hotelu, co kupiec dyamentów i obaj nazajutrz płynęli znów tymże samym okrętem.
Były sekretarz Mortimera zmienił ubranie, i o ile można starał się zmienić swą fizyognomię, ku czemu posiadał właściwy sobie talent aktorski.
Prócz tego, wiedziony przezornością, kupił sobie bilet do drugiej klasy aby uniknąć zetknięcia się z kupcem dyamentów, który jechał pierwszą. Obaj zatem spotkać się z sobą nie mogli, ani na pokładzie, ani przy obiedzie, czego właśnie unikał Gérard, nie tracąc mimo to z oczu ani na chwilę swego towarzysza podróży.
Okręt zatrzymał się w Obock nareszcie, przy ujściu Suezkiego kanału. Gérard, zajrzawszy w notatki przez siebie spisane, podczas gdy Béraud rozmawiał z Mortimerem, upewnił się, że Obock było pierwszą stacyą, w jakiej zatrzymał się Béraud przed podróżą do Francyi.
Drugą jego stacyą, miało być Port-Saïd, gdzie rzeczywiście były sekretarz spostrzegł wysiadającego milionera. Gérard mógł teraz odbywać swobodnie swą podróż.
Pozostawiwszy go w tej morskiej wędrówce, oczekiwać będziemy na niego w Talonie, gdzie przybył okręt z morskiemi posyłkami we dwadzieścia siedem dni po wypłynięciu z Kalkuty.
Gérard, spiesząc się do Paryża, kilka godzin tylko zabawił w Talonie, by spocząć nieco po tak utrudzającej podróży.
Nazajutrz opuściwszy hotel, gdzie się zapisał pod przybranym nazwiskiem, udał się na stacyę drogi żelaznej wraz z posłańcem, niosącym jego bagaże.
Pociąg do Paryża, idący przez Marsylię, wyjeżdżał o czwartej minut pięćdziesiąt, a przybywał nazajutrz o dziesiątej z rana.
Były sekretarz Mortimera, kupiwszy bilet do pierwszej klasy, wszedł do wagonu z torebką w ręku, w którego przedziale sam tylko się znalazł.
Maszyna świsnęła.
Pociąg wyruszył, przebiegłszy w godzinę minut czterdzieści, siedmdziesiąt kilometrów, dzielących Tulon od Marsylii, w którym to mieście odczepiono wagony drugiej klasy, zakładając w ich miejsce wyłącznie tylko pierwszo klasowe.
Siedząc, a raczej leżąc na miękkiej kanapie w swoim przedziale, Gérard, podczas, gdy zmieniano wagony, palił doskonałe cygaro, marząc o olbrzymim swym przedsięwzięciu, jakie w krótkim czasie dokonać postanowił, i nie wysiadał wcale na owym przystanku, trwającym dwadzieścia pięć minut.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.