Walka o miliony/Tom I-szy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | IX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W staucyjce, do której weszli oboje, siedziała dwudziestoletnia dziewczyna, szyciem zajęta.
Była to córka odźwiernej.
— Taziu... — rzekła do niej matka — pawilon jest już wynajętym. Bierz pióro i zapisz nazwisko tego pana. Skoro ojciec powróci, wyda pokwitowanie na odbiór pieniędzy za sześć miesięcy.
— Dobrze, mamo... — odpowiedziała dziewczyna i umaczawszy pióro w atramencie, otworzyła starą, zatłuszczoną księgę, pytając:
— Nazwisko pańskie?
— Arnold Desvignes... — odpowiedział Gérard bez wahania.
Dziewczyna zapisała nazwisko.
— Czem się pan zajmujesz? — pytała dalej.
— Nie rozumiem celu tego zapytania — rzekł Gérard — -Cóż kogoś moje zajęcia obchodzić mogą?
— Wybacz pan... ale właściciel żąda powyższych wyjaśnień — odezwała się odźwierna — lęka się on osobistości niespokojnych, hałaśliwych...
— Zapisz więc pani: profesor obcych języków. Jest to zajęcie, nie czyniące żadnego hałasu i nie przeszkadzające nikomu.
— Dobrze, panie... — odpowiedziała Anastazya, przesuwając piórem po papierze.
— Oto dla pani... za jej fatygę — rzekł Gérard, kładąc luidora w rękę odźwiernej. Należność za sześć miesięcy przy odebraniu kwitu zapłacę. Ale... — dodał — jakże się pani nazywasz?
— Pillois... do usług pańskich — wołała uradowana tak sutem wynagrodzeniem odźwierna — Rozalia Pillois... Mój mąż Piotr Pillois... a moja córka Anastazya... Nazywamy ją zwykle Tazią... bo to mniej długie do wymawiania.
— A zatem pani Pillois, do widzenia! Lecz jakiż numer nosi ten dom od ulicy des Tournelles?
— Numer 36, a pański pawilon od bulwaru Beaumarchais’ego 41.
— Dziękuję.
Tu Gérard wyszedł, zwróciwszy się ku przedmieściu św. Antoniego, gdzie kupił sobie potrzebne meble do jadalni, sypialni, salonu i kuchni.
Przyobiecano mu, iż przed piątą wieczorem wszystko to dostarczonem zostanie na ulicę des Tournelles. W magazynie nowości kupił firanki, kapy, serwety, gdzie tęż samą uczyniono mu obietnicę. Pozostawało mu tylko jechać po odbiór bagażów ze stacyi drogi żelaznej.
Około czwartej, zabrawszy na fiakr owe pakunki, jechał do swego nowego mieszkania.
Tak meble, jak i przedmioty, nabyte przezeń w magazynie nowości, przybyły z nim jednocześnie. W godzinę wszystko ustwionem zostało.
— Pan będzie nocował tu dzisiaj? — pytała Rozalia Pillois, wyniesiona do godności gospodyni młodego lokatora.
— Być może... nie wiem...
— Ależ byłoby tu panu doskonale... Pościelę łóżko, zamiotę... Weź pan klucze, są one podwójne, drugie u mnie pozostaną. Oto są...
— Dobrze... — rzekł Gérard, biorąc je z rąk odźwiernej. — Idę teraz na obiad... Lecz jeszcze jedno polecenie...
— Cóż takiego, panie?
— Nie jestem podejrzliwym — rzekł były sekretarz Mortimera — wszakże nienawidzę ciekawości...
— Ja również, panie... a ztąd nie jestem wcale ciekawą.
— To wielka zaleta, pani Pillois... Lecz ktoś mógłby tu panią kiedy zastąpić wypadkowo.. Nie lubię, aby obcy do mnie wchodzili... Nikt słowem, prócz pani, niechaj nie stąpi w próg mego pawilonu.
— Możesz pan być pewnym, iż nikt tu nie przyjdzie... i pod tym względem możesz być zupełnie spokojnym. Moja córka i mój mąż nie zajmują się wcale gospodarstwem. Nie obawiaj się pan więc... Nie zajrzy tutaj żadna żyjąca istota.
— Otóż, czego pragnę najgoręcej! Posiadam nader rzadkie książki, drogocenne papiery, potrzebne do moich studyów naukowych... Ktoś ciekawy mógłby mi porozrzucać to wszystko, a ja lubię porządek aż do dziwactwa! Lubię znaleźć każdą rzecz w miejscu, gdzie ją położę... Gdybym spostrzegł, że ktoś tu był podczas mojej nieobecności, nie ufałbym pani więcej i musiałbym w jej miejsce postarać się o kogo innego do posług...
— Jeszcze raz pana upewniam, że możesz spać spokojnie. Wierny jest ze mnie pies podwórzowy.
— Liczę na panią w tym względzie... i zamiast trzydziestu franków miesięcznie, jakich odemnie żądałaś, przeznaczam ci czterdzieści.
— Ach! to być musi jakiś książę przebrany, jak w Tajemnicach Paryża — pomyślna kobieta, olśniona tak wielką wspaniałomyślnością.
— Kwit dla mnie gotowy? — pytał dalej Gérard.
— Tak, panie... Już podpisany przez właściciela. Mój mąż jest w stancyi, zaraz go panu odda.
— A więc do widzenia wieczorem, pani Pillois...
— Żegnam, panie Desvignes.
Tu Gérard, wyszedłszy z pawilonu, wstąpił do odźwiernego, wyliczył mu sześćset franków złotem, odebrał kwit i poszedł na obiad do restauracyi, w której zostawił walizę.
Wybacz, czytelniku, nazbyt długie być może rozpisanie się o szczegółach lokacyi Gérarda. Znajomość jednak powyższych szczegółów była niezbędną dla uzupełnienia dalszego ciągu powieści.
Sekretarz z Kalkuty, zadowolony pomyślnym dotąd obrotem rzeczy, jadł obiad z apetytem, powtarzając:
— Nazwisko Karola Gérard mogło mnie było skompromitować, zachować go dłużej nie mogłem. Gdy przeciwnie, nazwa Arnolda Desvignes nie ściągnie na mnie podejrzenia. Znam pewnego nader zręcznego człowieka, który mi dostarczy za dobrą zapłatą wszelkich legitymacyjnych papierów, przekonywających, że to imię jest mojem własnem nazwiskiem. Gdybym kiedyś potrzebował złożyć akt autentyczny mego pochodzenia, uczynię to i żadna wątpliwość co do mej tożsamości miejsca mieć nie będzie.
„Przezornie działałem, wynajmując mieszkanie w osobnym domu, zamiast się mieścić w pokojach umeblowanych. Tym sposobem wymykam się kompletnie z pod kontroli policyjnej prefektury.
„Jan Mortimer, mój były pryncypał, skoro się dowie żem nie pojechał do jego domu bankierskiego w Londynie, zaniepokojony o mnie, rozpocznie poszukiwania. Rzecz prosta, iż mnie nie odnajdą, ponieważ zniknąłem bez śladu. Będą przekonani, że stałem się ofiarą jakiegoś wypadku, albo że jacy rabusie, napadłszy mnie, wrzucili po obdarciu do Tamizy.
I przestaną się mną wreszcie zajmować. Otóż dobrze przedsięwzięta ostrożność na przyszłość.
„A teraz trzeba przygotować starannie cios, jaki pragnę wymierzyć. Mam pięć dni czasu przed sobą... To więcej, niż mi potrzeba.
I ukończywszy obiad, Karol Gérard, którego odtąd nazywać będziemy Arnoldem Desvignes, aby nie czynić zamieszania w umyśle czytelników, wziąwszy swoją walizę i zapaliwszy dobre cygaro, szedł ku ulicy des Tournelles.
— Otóż powracam, pani Pillois... — rzekł, przechodząc koło odźwiernej. — Czuję się mocno znużonym, wypocząć pragnę.
— Łóżko pańskie jest usłane — odpowiedziała kobieta. — Postawiłam świecę z lichtarzem na pierwszym stopniu schodów. Wszystko w porządku... Mam nadzieję, iż będziesz pan zadowolonym.
— Dziękuję pani.
Designés, minąwszy dziedziniec, szedł korytarzem aż do drzwi, wiodących na schody, a znalazłszy tam świecę, zapalił ją, zamknął pierwsze drzwi na klucz i wszedł do mieszkania.
Odźwierna prawdę mówiła. Porządek panował wzorowy; — wszystko, aż do ściennego zegara po nad kominkiem, wygłaszającego swój ruch monotonny, ustawionem było na swojem miejscu.
Zegar wskazywał dziesiątą.
Arnold spojrzał na swój kieszonkowy zegarek, który się zgadzał z tamtym co do minuty, rozpiął walizę i powyjmował z niej różne przedmioty ubrania.
W głębi, na samym spodzie, znajdowała się paka papierów, zawierających ważne notaty, a między niemi owo pokwitowanie z odbioru milionów z własnoręcznym podpisem poszukiwacza dyjamentów.
Schował ową paczkę wraz z pieniędzmi w komodę, stojącą w sypialnym pokoju, nakrył ją z wierzchu bielizną i spojrzał powtórnie na zegar.
— Dziesiąta, minut czterdzieści... — rzekł — powinienbym zmieść ich tam jeszcze, jeżeli nie zmienili zwyczajów od lat trzech, gdym ich również znajdował w Londynie przy ulicy de Ponthieu.
Tu rozpakował szybko jeden z tłomoczków, przywiezionych z Kalkuty.
Z pomiędzy ubrań jakie się tam znajdowały, wybrał garnitur z szarego, ciemnego sukna, krojem angielskim zrobiony, ubrał się weń, wdział miękki kapelusz wsunąwszy go po oczy i włożył do kieszeni rewolwer, upewniwszy się przedtem, że jest nabitym.
Ukończywszy to wszystko, wyszedł ze świecą na schody, prowadzące do ogrodu. Przy ostatnim stopniu zagasiwszy świecę, szedł aż do drzwi, umieszczonych w sztachetach, któremi udał się na bulwar Beaumarchais’ego.
Przywoławszy fiakra na placu Bastylii, kazał się wieść na ulicę Bauvau, gdzie wysiadł, zapłacił za kurs i szedł przedmieściem św. Honoryusza aż do ulicy Ponthieu, ostatecznego celu swej nocnej wyprawy.