<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział X
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Znana przez wszystkich mieszkańców tego okręgu, fabryka pierników, kilka budynków zajętych przez utrzymujących wynajem powozów i koni, nadają w ciągu dnia pewne ożywienie ulicy de Ponthieu; sklepy jednakże znajdują się tu w nader szczuplej liczbie, a te, które istnieją, równo ze zmierzchem bywają zamykane.
Owóż z nadejściem nocy, ulica ta przybiera nader smutną powierzchowność, co zwiększa się wraz z późniejszemi godzinami.
Przechodnia rzadko się spotyka.
Żadne światło nie błyska z poza okienic domów szczelnie zamkniętych. Płomienie gazu oświetlają jedynie środek ulicy i trotuary.
Desvignes, szedł szybko w stronę ulicy Berry, po lewej stronie domów. Na krótko przed przybyciem na ulicę Colysée, zwolnił kroku i zatrzymał się przed sklepem szczelnie zamkniętym.
— To tu... — rzekł sam do siebie.. — tak... ja się nie mylę.
Sklep znajdował się na parterze domu starożytnej struktury. Obok tego sklepu drzwi zielono malowane tworzyły wejście do korytarza, wiodącego na schody do wszystkich trzech pięter.
Po nad drzwiami płonęła czerwona latarnia z przezroczystym na niej numerem.
Nazywano powszechnie w całym okręgu ów dom domem pod czerwonym numerem.
Arnold Desvignes, ponieważ tak odtąd nazywać będziemy Gérarda, sięgnął ku guzikowi dzwonka, umieszczonego w wydrążeniu ściany, lecz zamiast go pociągnąć ku sobie szukał palcami sprężyny znajdującej się na spodzie wgłębienia. Znalazłszy ją, nacisnął.
Drzwi się natychmiast otwarły z suchem skrzypnięciem i zamknęły po za wchodzącym.
W korytarzu, do którego wszedł Arnold, było ciemno jak w piecu. Na odgłos jego kroków, światło zabłysło ze drzwi nagle otwartych, w których się ukazała jakaś otyła kobieta z miną buldoga, zapytując w francuzkim języku, lecz z akcentem mocno angielskim:
— Co pan chcesz?
Odwiedzić stary Londyn — odrzekł Desvignes po angielsku.
Słowa te były widocznie hasłem umówionem, ponieważ zaraz po ich wygłoszeniu, gruba jejmość cofnęła się, zostawiając wolne przejście przybyłemu, który wszedł do izby, służącej w dzień za mleczarnię.
Mała lampka oświecała tę izbę.
— Dużo dziś macie gości? — zapytał Arnold.
— Yes, Master... — odpowiedziała angielka — pan wiesz drogę? — dodała.
— Wiem.
— Nie potrzebuję więc pana prowadzić. Zostanę, oczekując na gości.
Desvignes, postąpiwszy w głąb izby, otworzył dwoje drzwi, jedne widoczne, drugie przysłonięte kobiercem i wszedł do wielkiej sali sklepowej, służącej niegdyś za kawiarnię, oświetlonej gazem.
Owa piwnica, był to palace-Gin czyli piekło jak nazywają w Londynie.
Gwar pomięszanych głosów uderzył słuch przybyłego a wszystkie te głosy miały obce akcenta, bądź to angielskie bądź irlandzkie, lub amerykańskie. Francuzi znajdowali się tu widocznie w małej liczbie.
Zrazu, były sekretarz Mortimera, rozeznać nic nie był w stanie. Cierpki dym złego tytoniu rozciągał się jak mgła przed jego oczyma, szczypiąc mu powieki, a woń przykra palonej wódki, dżinu, piwa i wina dusiła go do kaszlu pobudzając.
Zwolna wzrok jego przebijać mgłę zaczął i rozeznawał jak po za gazą wnętrze tawerny.
Była to nora ponura, jedna z owych najwstrętniejszych szynkowni starego Londynu, przeniesiona do Paryża.
Ciężkie czworograniaste słupy podtrzymywały sklepienie, tworząc wgłębienia, w których znajdowały się stoliki i ławki drewniane, nasiąkłe tłustością, od dymu zczerniałe. W około stolików poruszał się tłum dziwny, jakiego zebrać razem trudno byłoby gdzieindziej.
Stangreci w długich liberyjnych surdutach, obok handlarzy koni z okolic Paryża, odznaczających się długiemi błękitnemi bluzami i trójkątnemi czapkami; dalej woźnice od utrzymujących wynajem powozów i sami tychże zakładów właściciele, wyróżniający się przyzwoitem swem zachowaniem, starannym ubiorem, pośród którego na białym krawacie widniała u niejednego z nich szpilka pozłacana, przedstawiająca podkowę, albo łeb koński.
Przy innych stołach siedzieli, lokaje i stangreci bez miejsca, klowni cyrkowi, chudzi, wynędzniali z tak wybladlemi twarzami, jak tradycyonalna mąka na ich obliczach; wszystko to brudne, obdarte, widocznie jednak nie o pustych kieszeniach, gdyż pili bez przestanku i grali w karty i kości zapamiętale.
Bardzo mało francuzów znajdowało się wśród tego tłumu, który mimo, że wstrętny z pozoru, nie składał się wyłącznie z rabusiów, ale po większej części ze służby anglików, zamieszkałych w okolicy Pól Elizejskich i przedmieścia św. Honoryusza.
Woźnice, stajenni i groom’y, przychodzili do domu pod czerwonym numerem, prowadzeni tu wspomnieniami własnego kraju, ażeby się pokrzepić swym ulubionym napojem, jaki najczęściej do pijaństwa prowadzi.
Inni należeli do rasy łotrów wszelkiej narodowości.
Spadkobiercy w prostej linii Jack’a Sheppard’a, złodzieje z powołania, mordercy ze sposobności, przybyli do Francyi w podwójnym celu, raz, aby tu korzyść osiągnąć ze swych zdolności, a powtóre, aby uniknąć stryczka, jaki ich w rodzinnym kraju niechybnie oczekiwał.
Z prawej strony, w pobliżu wejścia, stał wielki bufet, napełniony butelkami z wódką, dżinem, porterem, winem i piwem, oraz różnego rodzaju przekąskami: można tu było albowiem tak dobrze jeść i pić, jak i grać w karty.
W owej piwnicy, napełnionej gęstą, nieczystą atmosferą, gdzie powietrze nigdy odnawianem nie było, panował upał do niewytrzymania. Pot spływał po wszystkich twarzach.
Arnold postąpi1 w głąb tawerny, badając wzrokiem grupy obecnych, przechodząc od jednych do drugich.
Chłopiec posługujący zbliżył się ku niemu, pytając po angielsku co podać sobie rozkaże.
— Butelkę dżinu... i kawał rostbeefu — odrzekł, siadając przy stole.
Za chwilę posługacz przyniósł przedmioty żądane, a postawiwszy je przed przybyłym chciał odejść.
— Znasz Wiljama Scott? — zapytał go były sekretarz Mortimera.
— Znam doskonale!
— Jest on tu obecnie?
— Jest.
— Gra w karty?
— Nie... przegrał i śpi... ot tam na ławie.
— Obudź go i powiedz, że pewien dżentlemen jego przyjaciel, chce się z nim widzieć.
— Dobrze panie. Tu chłopiec pobiegł w ciemny kąt tawerny.
W tym kącie, siedział mężczyzna z rękoma na stole położonemi, na których wsparłszy głowę, spał głęboko.
— Hej! Master Will!.. — zawołał chłopiec, wstrząsając go za ramię.
Śpiący, otworzył oczy, podniósł głowę i z gniewem zawołał:
— Czego mnie budzisz do kroć piorunów?..
— Ktoś pragnie widzieć się z tobą.
— Kto?!
— Jakiś dżentlemen... twój przyjaciel, Williamie.
— Gdzie on jest?
— Siedzi poza trzecim filarem z lewej.
— Idę do niego.
Tu roztrzeźwiony zupełnie, wstał z ławki i poszedł w miejsce wskazane.
Will Scott, był mężczyzną trzydziesto-letnim, średniego wzrostu, krzepkim i silnym, o dość przyjemnem obliczu. Powierzchowność jego nie wzbudzała wstrętu, przeciwnie, okrągła i mocno rumiana twarz jego, zawsze była uśmiechniętą. Duże, błękitne oczy, wyrażały czyli raczej wyrażać się zdawały, łagodność i dobrotliwość. Włos gęsty, tej machoniowej barwy, którą anglicy nazywają aubara, miał krótko przyciętym.
Z pod grubych czerwonych ust jego wyzierały zęby olśniewającej białości.
Ubranym był ubogo, odzienie jego jednak nie będąc porozdzieranem ani łatanem, mocno było zużytem.
Obcisłe pantalony z szarego sukna, wełnianą kamizelkę i rodzaj kurtki myśliwskiej nakrywał z wierzchu stary paltot; mały, okrągły kapelusz dopełniał całości.
Bielizna zupełnie prawie była niewidzialna, mały jednak stojący kołnierzyk podejrzanej białości, wyzierał mu z ponad krawata.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.