Walka o miliony/Tom I-szy/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Tu Arnold zatrzymał się.
— Czas nam się rozejść — rzekł do Will Scotta, podając mu rękę. — Do jutra zatem, o jedenastej.
Klown z cyrku Fernando dotknął dłonią palców towarzysza mówiąc:
— Do jutra... I odszedł.
Były sekretarz Mortimera, minął ulicę Rivoli, ulicę św. Antoniego i wszedł na bulwar Beaumarchais’ego.
Była trzecia nad ranem, gdy spać się położył, zadowolony z odnalezienia Scotta i Trilbe’go, których potrzebował.
Jakim sposobem Arnold Desvignes, któremu na chwilę przywrócimy jego właściwe nazwisko Gérarda, i zkąd mógł znać lepiej od dyrektora policyi te tajemnicze nory Paryża owe brudne jaskinie występku, z których jedną ukazaliśmy czytelnikom, prowadząc ich do Starego Londynu, na ulicę de Ponthieu?
Jak mógł ów młody człowiek, tyle wyróżniający się obejściem, wykształceniem, posiadający w wyższym stopniu naukę, mówiący dziewięcioma językami, jak mógł powtarzamy zostawać na stopie koleżeńskiej poufałości z rabusiami najniższego gatunku?
Czas nam wyjaśnić to czytelnikom.
Będziemy się starali o ile można w krótkości przedstawić dziwną przeszłość tego człowieka, który w naszej powieści zajmie główną rolę.
Karol Gérard, obecnie liczył lat dwadzieścia osiem. W dniu ósmym Lutego 1858 roku około godziny pierwszej po północy, młoda, dziewiętnastoletnia kobieta wyszła z jednego z owych starych, ponurych domów Paryża, przy ulicy Belleville położonych.
Niosła ona na ręku przedmiot, starannie owinięty, otulając go troskliwie wielkim, czarnym szalem, zarzuconym na głowę, z pod którego wyzierała jej blada, wychudła twarz i mocno zapadłe oczy o smutnem wejrzeniu.
Szła zwolna ulicą Paryża, aż do zewnętrznego bulwaru.
O tej tak późnej porze, ulice były milczące i puste zupełnie.
Oprócz strażników miejskich, przechadzających się pod domami, zatulonych w kaptury, nikogo widać nie było.
Spostrzegłszy ich z daleka przy świetle gazowej latarni, kobieta, o której mówiliśmy, zeszła z trotuaru i zwróciła się ku stronie la Villette.
Jej chód dotąd chwiejny i wolny, stał się bardziej stanowczym. Stąpała pewniej i szybciej, przykładając chwilami rękę do oczu, aby obetrzeć łzy, spływające po jej policzkach, i przytłumić łkanie.
Szła wprost przed siebie bulwarami de la Chapelle, Rochechouard i bulwarem de Clichy, nie zatrzymując się wcale.
Dosięgnąwszy placu Blanche, weszła w aleę Frochot, gdzie przystanęła, spojrzawszy wokoło siebie.
Wokoło żadnej żyjącej istoty... żadnego ruchu ni życia.
Przebiegłszy szybko puste alee, zatrzymała się przy małym domku, otoczonym drzewmmi, z których zima postrącawszy liście, pokryła zlekka szronem gałęzie.
Słabe światło błyszczało z poza zapuszczonych rolet na pierwszem piętrze mieszkania.
Podniósłszy głowę ku oknom, kobieta dojrzała to światło.
— On jest tam... — szepnęła, przytłumiając łkanie — siedzi w ogrzanym pokoju, przy ognisku... w domu dobrze opatrzonym... zapominając, iż ja cierpię głód i zimno... zapominając, iż walczę z tą czarną nędzą, nieubłaganą, która mi nie pozostawia ani kęsa chleba, dla pożywienia się... ani kropli mleka dla dziecka... jego dziecięcia! Och! nędznik, podły... nikczemny! A więc... skoro tak... — mówiła dalej — ja ci nakażę nad tem dzieckiem opiekę. Będziesz musiał je przyjąć i żywić!... Ja nic nie żądam dla siebie... umrę, rzucając ci przekleństwo!..
I nagłym ruchem, odrzuciwszy szal z głowy, pochyliła się ku przedmiotowi, który niosła na ręku, tuląc go do swych piersi.
Było to dziecię... biedne, szczupłe i blade niemowlę. Nieruchome, z zamkniętemi oczyma, spać się zdawało. Czy jednak rzeczywiście spało? Czy owa ponura bezwładność nie pochodziła z wpływu mroźnej temperatury? Wyczerpane głodem to maleństwo, nie znajdując mleka w matczynej piersi, czy nie zasnęło snem wiecznym?..
Młoda kobieta okrywała je pocałunkami, szepcąc z po za łez:
— Żegnaj! ty biedna, drobna istoto, na niedolę stworzona! Pragnęłam cię kochać... żyć z tobą... dla ciebie... Lecz niepodobna! przechodzi to moje siły... Cztery miesiące upłynęły od dnia twoich urodzin... przez cztery miesiące walczyłam z nędzą... Dłużej nie mogę... upadam... Żegnaj mi... żegnaj na zawsze!...
Tu uścisnęła dziecię po raz ostatni, gorąco, namiętnie, a okrywszy je zdjętym z siebie szalem, zadzwoniła silnie do drzwi domu, przed którym się zatrzymała. Milczenie i cisza panowały tak wewnątrz, jak zewnątrz domostwa.
Czekała przez kilka sekund.
Z po za zapuszczonych rolet na pierwszem piętrze światło błyszczało łagodnie.
Młoda kobieta pociągnęła za dzwonek powtórnie i silniej niż pierwej.
Dał się słyszeć szmer u okna, jak gdyby przy pociąganiu rolety, i w ramach tegoż ukazał się mężczyzna, odziany w czerwony, flanelowy kaftanik.
— Kto dzwoni? — zapytał opryskliwie.
— Ja!... Walentyna... — odpowiedziała drżącym głosem przybyła.
Mężczyzna ów rzucił się gniewnie.
— Trzeba być bezczelną! — zawołał — by o podobnej godzinie sen ludziom przerywać. Odejdź natychmiast!
— Nikczemny! — krzyknęła kobieta — jestem bez chleba, w najstraszniejszej nędzy, a ty obojętnie na śmierć mnie skazujesz, odejść mi każesz... Wskazujesz mi jako ostatnie schronienie, samobójstwo... wskazujesz Sekwanę, gdzie znajdę w śnie wiecznym zapomnienie o twej niegodziwości! Dobrze... posłucham cię... lecz zanim odejdę, by umrzeć, otworzysz przedemną drzwi swego domu, a otworzysz je sam, jeżeli nie chcesz, by moje wołanie obudziło wszystkich tutejszych mieszkańców i ażebym oddała im twe dziecię z wyjawieniem całej twej nikczemności...
Tu Walentyna pociągnęła po raz trzeci za dzwonek gorączkowo, konwulsyjnie.
Mężczyzna w czerwonym kaftaniku z okna się usunął. Na dole ruch dał się słyszeć, drzwi otwierać zaczęto.
Wybiegłszy szybko z mieszkania, mężczyzna ów trącił służącego, który kładł klucz w zamek, chcąc drzwi otworzyć.
— Odejdź! — wykrzyknął — ja wiem, kto dzwoni... sam drzwi otworzę!
Służący, cofając się w głąb korytarza, zauważył, iż jego pan był blady, drżał cały.
Zostawszy sam, ów nieznajomy poskoczył ku drzwiom, do których Walentyna dzwoniła bezustannie.
Otworzywszy je, pochwycił za rękę młodą kobietę.
— Niegodziwa! — zawołał — chcesz-że, abym cię zabił?!
Odepchnąwszy go, Walentyna przestąpiła próg domu, mimo oporu, jaki jej stawiał, a złożywszy dziecię, owinięte szalem, na jednej z ławek korytarza, groźnie wyrzekła:
— Oto twój syn!... Teraz umrzeć mi tylko pozostaje... Pamiętaj, Pawle Gérard, pamiętaj nędzniku, który mnie zabijasz, że w ostatniej chwili zgonu rzucam na twoją głowę przekleństwo!
Po tych słowach wybiegła, pędząc lotem strzały w stronę placu Breda.
— Walentyno!... Walentyno!... — wołał Paweł Gérard — posłuchaj mnie!
Nie słyszała, lub też nie chciała słyszeć. Była już zresztą daleko, a jej przyśpieszone kroki tętniały głucho po zmarzniętym gruncie alei.
— Do czarta! — wymruknął mężczyzna w czerwonym kaftaniku, zatrzaskując drzwi z gniewem. — Wołałem, niechciała się wrócić, niech biegnie na zatracenie!
I zakręciwszy klucz w zamku, zasunął rygle. W chwili, gdy kończył tę czynność, cichy szept, coś nakształt skargi rzewliwej, dobiegło jego uszu.
Obrócił się ku małej, drobnej istocie, pozostawionej na ławce przez młodą kobietę.
— Zostawiła mi tego malca... — wyszepnął — tego jeszcze potrzeba było! Ach! ty szalona młodości! jakże nam ciężko przychodzi płacić twe błędy!
Tu wziąwszy dziecię na ręce, przystanął.
— Nie mogę jednak pozwolić umrzeć temu malcowi — dodał po chwili — ani wyrzucić go na ulicę... Byłem głupcem... szalonym... stało się jednak!
Tu podszedłszy w głąb korytarza, zawołał!
— Filipie! Filipie!
Służący, przebudzony nanowo, ukazał się z zaspanemi oczyma.
— Pan mnie wołał?
— Tak... oto dziecię...
— Dziecko... tu u nas... Zkąd, panie?
— Nie pytaj... do ciebie to nie należy... Weź je na noc dzisiejszą i miej o niem staranie. Jutro zaniesiesz je na wieś w swe rodzinne strony i oddasz mamce na wykarmienie.
— Jutro... w me strony... mam oddać mamce?.. — mruczał zdziwiony służący.
— Żadnych uwag... żadnych dociekań!... — zawołał Gérard; — masz być posłusznym, spełniać, co ci rozkażę!
— Dobrze, panie... — rzekł sługa, zabierając niemowlę, podczas gdy Paweł Gérard szedł po schodach na pierwsze piętro, do swego mieszkania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.