Walka o miliony/Tom I-szy/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Ujrzawszy na progu dwóch nieznajomych, cofnął się nagle, korzystając z czego, komisarz wszedł wraz z agentem w głąb pokoju.
— Lecz, panie... — rzekł Béraud — pan mylisz się bez wątpienia.
— Nie sądzę... — odparł krótko przybyły.
— Do kogóż pan przychodzisz?
— Do pana.
— To niepodobna!...
— Jakto?... Nie jestżeś pan Edmundem Béraud?
Kupiec dyamentów patrzył zdziwiony.
— W rzeczy samej... — odparł po chwili — jestem Edmundem Béraud.
— A zatem z panem rozprawić się nam wypadnie.
I komisarz postąpił kilka kroków naprzód, podczas gdy agent zamykał drzwi od sypialni.
Béraud osłupiały, napróżno zapytywał sam siebie, co mogła znaczyć owa wizyta nieprzewidywana.
— Ponieważ ze mną macie panowie mieć sprawę — rzekł, powtarzając zdanie wygłoszone przez nieznajomego, chciejcie mnie przedewszystkiem objaśnić, o co tu chodzi? Przybyłem do Paryża przed kilkoma godzinami... Nikt, oprócz służby hotelowej, nie wie o mojem przybyciu... Zkąd więc panowie wiedzieć o tem możecie?
Komisarz po raz trzeci odrzucił okrycie, pokazując na sobie szarfę trójkolorową.
Kupiec dyamentów zmarszczył czoło, lecz nie zatrwożył się tem bynajmniej.
— Aha! rozumiem... — zawołał; — skarga zarządzającej hotelem... mogłem się tego spodziewać! Wyobraź pan sobie — mówił dalej — że ta głupia kobieta groziła mi udaniem się do pana z przyczyny, iż odmówiłem jej złożenia moich papierów, żądanych przez nią w sposób, który obraził do żywego mą godność osobistą. Jestem, panie, francuzem, urodzonym w Paryżu. Całe me życie jest nieskalanem pod względem honoru. W takich warunkach nie sądziłem, ażeby francuz, rodowity paryżanin, potrzebował koniecznie składać paszport, pragnąc zamieszkać w rodzinnem swem mieście. Panu jednak jestem gotów go okazać natychmiast, jeżeli tego zażądasz.
— To niepotrzebne... — odparł komisarz — pod tym względem wiemy, co nam o panu sądzić należy. Wiemy, kto jesteś.,, zkąd przybywasz i gdzie przez długie lata dotąd przebywałeś.
Edmund Béraud patrzył z osłupieniem na mówiącego.
Komisarz ciągnął dalej:
— Żadna skarga nie została przeciw panu wniesioną przez zarządzającą hotelem. Powiadomiono mnie wprawdzie przed chwilą, że pan odmówiłeś złożenia swoich legitymacyjnych papierów, jakich zarządzająca żądać od pana miała wszelkie prawo; wszakże jest to drobnostka małej wagi wobec misyi, jaką, tu spełnić przychodzę.
— Jakaż to misya?... życzyłbym wiedzieć...
— Natychmiast panu opowiem.
— Będę mocno za to obowiązanym, ponieważ daremnie mój mózg wysilam nad rozwiązaniem owej zagadki.
— Wszak pan się nazywasz Edmund Béraud?
— Miałem już zaszczyt to panu powiedzieć.
— Opuściłeś Paryż przed trzydziestu laty.
— Tak.
— I udałeś się do Indyj.
— Tak... dla zdobycia majątku.
— Pierwsze chwile pańskiego pobytu w Indyach były dla pana bardzo ciężkiemi... Będąc jednakże wychowańcem szkoły górniczej, odważnym, pracowitym, inteligentnym, otrzymałeś wreszcie rezultat pożądany. Odkryte i eksploatowane przez ciebie kopalnie dyamentów przyniosły ci wielkie bogactwa. Do osiąganych korzyści z handlu dyamentami przyłączyłeś dochody z połowu pereł...
— Zaprowadzonego przezemnie w Ceylonie... Jesteś pan, jak widzę, doskonale poinformowanym, lecz pytam, dokąd to wszystko prowadzi?
— Przed miesiącem, ośmioma dniami, opuściłeś pan Kalkutę, z zamiarem przesiedlenia się do Francyi — ciągnął komisarz dalej — zatrzymałeś się w Obock, dla załatwienia tam swoich interesów...
— Zkąd pan znać możesz pomienione szczegóły? — zawołał Béraud.
— To pana nie obchodzi... Widzisz, że je znam i nie zaprzeczysz ich ścisłości.
— Rzecz pewna... Dlaczegóż miałbym zaprzeczać?
— Z Obock udałeś się pan do Port-Saïd, gdzie przebywałeś przez pięć dni... I wreszcie z Port-Saïd przyjechałeś dziś rano do Paryża.
— Aha! — zawołał były kupiec dyamentów z niejaką obawą — byłem więc przedmiotem jakiegoś specyalnego nadzoru.
— Rzecz pewna.
— Zatem policya mną się zajmowała?
— Tak.
— Dlaczego? z jakiej przyczyny?
— Ponieważ potrzebowała wiedzieć o wszelkich pańskich czynnościach.
Béraud podskoczył gwałtownie.
— Potrzebowała wiedzieć? — powtórzył przerywanym z gniewu głosem, tłumiąc huczące wzburzenie. — W czemże więc wykroczyłem? mów pan natychmiast.
— Nie znam szczegółów.
— Po co więc tutaj przyszedłeś?
— Aby wykonać wyrok, wydany przeciw panu...
— Wyrok?!
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — mówił przybyły, dobywając z portfelu papier stemplowany, pismem pokryty. — Spełniam rozkazy, zarządzone przez prokuratora rzeczypospolitej departamentu Sekwany; a ponieważ pan nie zaprzeczasz, że się nazywasz Edmundom Béraud i przybywasz z Kalkuty...
— Po raz setny powtarzam, iż temu nie przeczę! — zawołał w uniesieniu kupiec dyamentów; — nie mam powodów do zaprzeczania temu, co jednak mnie nie objaśnia, z jakiej przyczyny wydano panu owe rozkazy i wyrok?...
— Wyrok stawienia pana przed sądem... Rozkaz natychmiastowego przyaresztowania pana...
Béraud zbladł i cofnął się nagle.
— Pan przychodzisz mnie aresztować... mnie? — wyjąknął stłumionym głosem, przykładając rękę do gardła, w którem wzburzenie głos mu tłumiło.
— Oto wyrok... — rzekł komisarz, rozwijając arkusz papieru i podając go Edmundowi.
— Co mi po tym szpargale! — zawołał tenże, odpychając go ręką. — Ja pana pytam o powód, na mocy którego ów rozkaz został wydanym.
— Powtarzam, że nie wiem... Jestem posłusznym, nie pytając, będąc jednem z drobnych kółeczek wielkiej sądowej machiny.
— Zdaje mi się, że tracę zmysły! — zawołał Béraud, ściskając rozpalone skronie obiema rękami. — Brodzę w ciemnościach, nic sobie wytłumaczyć nie będąc w stanie... Aresztują mnie, jak złoczyńcę... rozbójnika... Lecz o cóż mnie oskarżają? Od dwóch dni zaledwie jestem w rodzinnym mym kraju, a od kilku godzin w Paryżu i otóż na przywitanie chcą wrzucić mnie do więzienia! Lecz, panie, nie możesz mieć do mnie żadnej nienawiści, ponieważ mnie nie znasz. Pomówmy więc z sobą życzliwiej, a przekonasz się, że mam słuszność zupełną. Od lat trzydziestu pięciu opuściłem Francyę... Spędziłem ten cały czas w Indyach, gdziem żył, pracując uczciwie, na co mogę złożyć dowody. Przed trzydziestu pięciu laty nie dopuściłem się żadnego przestępstwa w Paryżu, a gdybym je był nawet popełnił, pokrywałoby mnie przedawnienie. Prawdaż, czy nie? Odpowiedz pan, proszę?
— Nie przybyłem tu, ażeby z panem dyskutować, lecz aby cię zawieźć do prefektury, gdzie dziś jeszcze wieczorem zostaniesz badanym.
— Nie, panie!... Ja jestem ofiarą błędu... strasznego jakiegoś niezrozumienia... To widoczne...
— Być może, panie... radbym w to wierzyć... Jeżeli tu rzeczywiście zaszedł jaki błąd, jeżeli biorą pana za kogo innego, łatwo ci będzie dostarczyć dowodów w tym razie, a wtedy twój pobyt w prefekturze długim nie będzie. Jeżeli twe odpowiedzi na zadane zapytania zdołają stanowczo odepchnąć podejrzenia, bezzwłocznie uwolnionym zostaniesz. Być może, iż za dwie godziny będziesz pan tu z powrotem. Zatem we własnym pańskim interesie unikaj, proszę, skandalu; radzę panu pójść ze mną bez hałasu.
— Iść za panem... poddać się takiej arbitralności, jest to uznać się winnym!... — zawołał Béraud.
— Nie! jest to tylko być posłusznym prawu... nic więcej. Jeżeli, jak zaczynam w to wierzyć, słuchając pana, jesteś uczciwym człowiekiem, mającym czyste sumienie, winieneś pragnąć jaknajrychlejszego wytłumaczenia się przed sprawiedliwością, aby położyć koniec jakiemuś błędowi, którego się stajesz ofiarą. Z przykrością zmuszony byłbym użyć środków surowych, ubliżających panu i mnie zarazem, gdybyś opór stawiał. Powiedz sobie, że pragnę twojego dobra i pójdź za mną. Każda chwila opóźnienia przykre dla ciebie sprowadzić może następstwa, bo w takim razie badanie musiałoby zostać odłożonem do jutra.
Edmund Béraud stał, jak człowiek rażony piorunem, czemu czytelnicy zapewne dziwić się nie będą.
Były poszukiwacz dyamentów był głęboko przesądnym. Od chwili wyjazdu z Kalkuty ponure przeczucia nim owładnęły. Słyszeliśmy wyjawiającym go swe czarne przewidywania w gabinecie Mortimera.
Numer trzynasty zatrzymanego apartamentu ciężko go pognębił; pognębienie to znacznie się zwiększyło, gdy spostrzegł, że fiakr, wzięty przez niego na stacyi drogi żelaznej, nosił zarówno numer 13-ty.
Natura Edmunda Béraud okazywała się dzielną w pracy jedynie, w której zużył swoją energię i żywotne siły. Umysł jego był słabym pod wielu względami. Wiele rzeczy, do których nie należało przywiązywać żadnego znaczenia, gnębiły go, spokój mu zatruwając.
— Niech będzie przeklętem moje głupie życzenie powrotu do Francyi!... — wyszepnął głucho. — Jakaż fatalność popchnęła mnie do opuszczenia kraju, gdziem żył szczęśliwy i szanowany. — Zkąd ogarnęła mnie na późne lata życia ta śmieszna miłość rodzinna. — Co mnie obchodzą ci wszyscy krewni nieznani, którzy zapomnieli już o mnie? — Ach! moje przeczucia nie omyliły mnie i tym razem... Dla czegóż ich nie słuchałem... dla czego?..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.