Walka o miliony/Tom I-szy/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | I-szy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XXXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili, zwalczywszy ogarniającą go trwogę, Edmund Béraud nagle podniósł głowę.
— Ależ ja nie uczyniłem nic złego!.. zawołał; czegóż więc mam się obawiać? — Przypuściwszy nawet ciążącą nademną fatalność, nie może ona zmienić niewinnego w przestępcę. — Jaką bądź kolwiek byłaby zbrodnia, o którą ci szaleńcy mnie oskarżają, całe me życie uczciwe za mną przemawia.
I zwracając się do komisarza:
— Jestem gotów iść z panem dodał; — pragnę jak najrychlej rozproszyć ów błąd fatalny. Jedźmy natychmiast.
— Za chwilę...
— Dla czego to opóźnienie?
— Polecono mi w zajmowanym przez pana apartamencie dopełnić poszukiwania.
— Rewizję. — powtórzył miljoner, wybuchając nerwowym śmiechem. Miałżebym zostać oskarżonym o kradzież?
— Powtarzam raz trzeci, że nieznam szczegółów oskarżenia. — Żołnierz prawa, wykonywam jak żołnierz rozkazy. Polecono mi pana dostawić, i zabrać jednocześnie wszystko, co się znajduje w pańskiem mieszkaniu.
— Czyń pan więc swoją powinność...
— Cóż jest w tych dwóch skórzanych kuferkach?
— Suknie, bielizna, i różne przedmioty wysokiej wartości. Jeżeli pan chcesz przejrzeć, mogę otworzyć kuferki.
— Niepotrzeba... zabierzemy je do powozu, jaki oczekuje przed domem. — A ta walizka, dodał, wskazując na stojącą na stole, przy którym Béraud pisał swe listy, cóż ona zawiera?
— Moje osobiste i wartościowe papiery.
— Zabrać ją jestem zmuszony.
— Oto są klucze, rzekł kupiec dyamentów, dając pęk takowych komisarzowi.
— Niepotrzeba... odparł tenże, odsuwając je ręką, otrzymałem rozkaz przyaresztowania pana, ale nie polecono mi obchodzić się z nim, jak ze złoczyńcą. Oddasz je pan urzędnikowi, jeśli się o nie zapyta.
— I który po wybadaniu powie mi: „Jesteś pan wolnym“.
— Mam nadzieję...
— Jedźmy więc panie... jedzmy co prędzej!
— Niech zniosą na dół te oba kuferki, ja sam zabiorę tę małą pańską walizkę.
Tu zbliżywszy się do kominka nacisnął dzwonek elektryczny.
W mgnieniu oka dwaj hotelowi służący przybiegli z wzrokiem pałającym ciekawością.
— Pan komisarz przyzywa nas? — zapytali.
— Tak... Weźcie każdy po jednym kuferku, znieście je na dół, i wstawcie w powóz, oczekujący przed bramą.
Służący pospieszyli wykonać rozkazy.
— A teraz proszę, pójdź pan za mną, dodał mężczyzna ów w szarfie, zwracając się ku Edmundowi Béraud.
Kupiec dyamentów ze spuszczoną głową, zamglonemi nawałem myśli oczyma, stał jak w halucynacyj, niewiedząc sam prawie czyli śpi lub czuwa, nie słysząc co się w koło niego dzieje. Komisarz zbliżywszy się, dotknął mu ręką ramienia.
Béraud drgnął nagle, rzuciwszy w około siebie błędnem spojrzeniem, i jak człowiek nagle ze snu zbudzony:
— Co pan chcesz? — zapytał.
— Pójdź pan za mną... powtórzył komisarz.
Przytomność wróciła w jednej chwili nieszczęśliwemu. Jakkolwiek rzeczywistość nieprawdopodobną się zdawała, stanęła ona przed nim w całej swej surowości.
Béraud wdziawszy kapelusz rzekł drżącym z lekka głosem:
— Jestem gotów.
Służący, wynosząc kuferki, zostawili drzwi otwarte od trzynastego numeru.
Agent komisarza wyszedł najpierwszy, po zanim Béraud, a wreszcie komisarz, zamknąwszy drzwi za sobą.
Zeszli wszyscy w głąb korytarza.
Zarządzająca hotelem patrzyła przez okienko, wycięte w ścianie swego biura.
Mężczyzna w szarfie zbliżył się do niej mówiąc:
— Zasłużyłaś pani na wynagrodzenie, jakie bezwł0cznie nadesłanem ci zostanie.
Kobieta skłoniła się w milczeniu.
Jednocześnie ukazali się w korytarzu dwaj hotelowi służący.
— Bagaże już są umieszczone i przytrokowane, rzekł jeden z nich; szczęściem że na tłumoczkach jest gruba skóra, inaczej deszcz na wskroś by je przemoczył, ponieważ leje potokami.
W rzeczy samej, ulewa była tak gwałtowną, jak gdyby się otwarły wszystkie upusty niebios.
Trzej mężczyźni zbliżyli się do powozu, u którego okna zapuszczone były zasłonami.
Agent, otworzywszy drzwiczki, wsiadł pierwszy.
— Racz pan wsiąść... rzekł komisarz do kupca dyamentów.
Béraud, wsiadł.
— Do Prefektury! — zawołał komisarz, wsiadając kolejno i zatrzaskując drzwiczki za sobą.
W powozie wyż wymienieni trzej mężczyźni w ten sposób się umieścili:
Béraud siedział po prawej stronie; komisarz obok niego z lewej; agent zaś, siedząc na przedniej ławeczce wprost kupca dyamentów, objął nogami nogi uwięzionego.
Po otrzymanym rozkazie, woźnica zaciął konia i szybko ruszył z miejsca.
Powóz toczył się ulicą Joubert, następnie przez Chaussée-d’Antin, lecz zamiast skręcić na prawo przez bulwary, którędy wiodła droga do prefektury, zwrócił się na lewo, jadąc ulicą Saint-Lazare, ulicą Lafayet’a, i bulwarem Magenta.
Ulewa się wzmagała. Omnibusy przejeżdżały, napełnione pasażerami. Przechodnie rzadko widzieć się dawali, osłonięci parasolami.
Béraud zasunięty w kąt powozu, jak masa bezwładna, z głową na piersi spuszczoną, zdawał się nic nie widzieć, ni słyszeć. Rozmyślał on o swych przeczuciach tajemniczych, które przed wyjazdem z Kalkuty powiadamiały go o katastrofie, pytając sam siebie z przerażeniem, jak się zakończy ta straszna przygoda, w jaką bezwiednie został wplątanym.
Komisarz z agentem, spoglądali wzajem po sobie, jakoby porozumiewając się spojrzeniami. Oczy tego człowieka iskrzyły pośród ciemności, a dziwny uśmiech, błąkający się na ustach agenta unosił jego zwierzchnią wargę, ukazując z pod niej dwa rzędy białych zębów, jak zęby wilka, czyhającego na zdobycz.
Powóz toczył się wciąż szybko pod potokami deszczu.
Béraud podniósł głowę, i spojrzał na szyby powozu, chcąc dostrzedz w jakim punkcie miasta znajdowali się obecnie, przez zapuszczone jednak na oknach zasłony nic widzieć niemógł.
— Jak prędko staniemy na miejscu? — zapytał.
— Nie zadługo... odrzekł komisarz, bądź pan cierpliwym.
Dziesięć minut tak jeszcze upłynęło. Powóz przebiegł bulwar Magenta, i wjechał w opustoszałe ulice bulwaru Woltera.
Były kupiec dyamentów zagłębił się powtórnie w ponure dumanie.
Nagle woźnica uderzył rękojeścią bicza w przednią szybę powozu, a jednocześnie nastąpiło wewnątrz tegoż coś przerażającego.
Na owe hasło, ponieważ było to hasłem wskazującem, iż korzystając z wyjątkowego osamotnienia okolicy, działać należało, agent siedzący na przedniej ławeczce powozu, rzucił się na Edmunda Béraud, i trzymaną w ręku chustką fularową zatkał mu usta. Jednocześnie ów mniemany komisarz do spraw sądowych pochwycił ręce milionera, i zanim tenże zdołał poruszyć się z miejsca, został skrępowany łańcuchami, tak, iż nie zdołał stawić najmniejszego oporu, ni wołać o ratunek.
Pod fałszywemi postaciami komisarza i policyjnego agenta, odgadli zapewne czytelnicy, iż ukrywał się Trilby z Arnoldem Desvignes, Powożącym był nie kto inny jak Will Scott.
Pochwycony w ten sposób Béraud, uczuł, iż zmysły mięszać mu się poczynają.
Wkrótce jednak odzyskał przytomność.
— Otóż jestem zgubiony! — myślał. Te łotry czyhały na mój majątek... Podeszli mnie podstępem zbrodniarze... wpadłem w ich sidła, z których nie wydobędę się więcej! — O! moje przeczucia... moje przeczucia... jakże mnie one nie myliły!
Podczas tych myśli przygnębiających, wściekłość go ogarniała zarazem. Zrobił wysiłek, chcąc podnieść obie skrępowane ręce do twarzy, i zerwać z ust chustkę. Trilby pochwycił go za ramię dłonią, jakby obręczą żelazną, zmuszając do pozostania w spokojności. Arnold Desvignes wydobywszy z kieszeni mały sztylet indyjski przywieziony z Kalkuty, zwrócił się ku nieszczęśliwemu wołając:
— Jeden ruch... jedno słowo... a zginiesz! Tu ostrze sztyletu oparł na piersiach Edmunda Béraud.
Oczy uwięzionego ponurym ogniem zabłysły.
Gdyby zbrodniarz mógł był dostrzedz ów straszny wyraz wzroku swej ofiary, zadrżałby niezawodnie pomimo swego bezczelnego zuchwalstwa.