Walka o miliony/Tom III-ci/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Spostrzegłszy go, Wiktoryna mocno pobladła, poczem jej twarz zapłonęła rumieńcem, a ręce nerwowo drżały.
— Dzień dobry, kuzynko... — rzekł Paweł uprzejmie. — Nie pytam o zdrowie, bo widzę, żeś świeższą i piękniejsza, niż kiedy. Na życzliwe zaproszenie twojego męża, przychodzę wam towarzyszyć przy śniadaniu.
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Dobrze... — odpowiedziała; — zaraz położę nakrycie.
— Gdyby zaś zabrakło coś z pożywienia, niedaleko jest restauracya — dodał Loiseau.
Siedli do stołu. Wiktoryna milczała, zajęta rozdawaniem potraw. Misticot milczał zarówno.
Uważny i baczny podrostek, nie stracił najmniejszego szczegółu z tego, co nastąpiło.
Na widok wchodzącego Pawła Béraud młoda kobieta pobladła, a potem nagle pokryła się rumieńcem; istniała zatem jakaś tajemnica pomiędzy urzędnikiem lyońskiego biura kredytowego a młodą kwiaciarką. Co jednak było?
Widoczny przymus panował między zebranymi przez cały ciąg śniadania, pomimo usiłowań Pawła, aby rozproszyć takowy.
— Nie umiem wyrazić, o ile się czuję szczęśliwym, znajdując się pomiędzy wami... — wyrzekł wśród milczenia. — Tak rzadko zdarza się nam być zebranymi w kółku rodzinnem... A szkoda! Powinniśmy się częściej widywać.
— Dlaczego nie? — odparł introligator. — W niedzielę nie chodzisz do biura, ani ja do warsztatu. Obie nasze rodziny mogą odwiedzać się wzajem. A gdy pogoda posłuży, możemy sobie urządzić gdzie obiadek za miastem na świeżem powietrzu. No... jakże ci się to zdaje, Wiktoryno. Wszak moja myśl jest dobrą?
— Zapewne... — szepnęła z wahaniem.
— Jakoś ta propozycya nie przypada ci do gustu, kuzynko... — odrzekł z szyderczym uśmiechem Béraud.
— Dlaczego? ciekawym... — zawołał gniewnie Loiseau. — Mnie się to podoba... i dosyć! Gdyby pójść nie chciała, zostanie w domu... i rzecz skończona.
Sprzeczka zdawała się być nieuniknioną. Przeciął ją Misticot, zwracając rozmowę na inny przedmiot.
Wiktoryna przyśpieszała wydawanie śniadania.
— Dlaczego tak się śpieszysz? — zapytał Eugeniusz; — mam całą godzinę czasu przed sobą.
Śniadanie ukończyło się wreszcie. Młoda kobieta podała kawę.
— No... a teraz uregulujmy nasze rachunki — ozwał się Misticot; — wszakże w tym celu przyszedłem.
— Żądasz odemnie pieniędzy, czy też przenosisz mi takowe? — pytał introligator.
— Przynoszę ci je.
— Brawo! A ile?
— Dwadzieścia siedem franków. Oto są wraz ze szczegółowym rachunkiem, ile na co wydałem. Chciej sprawdzić... proszę.
To mówiąc, chłopiec położył na stole pieniądze i arkusz papieru, pokryty cyframi.
— Głupstwo!... Chcesz, żebym sprawdzał... po co... dlaczego? — zawołał Eugeniusz; — czyliż ci nie wierzę? Oddaj to, jeśli chcesz, młodej gospodyni, ona ma kasę u siebie. Biorę z tych pieniędzy tylko siedem franków.
— Na co ci one są potrzebnemi? — pytała Wiktoryna.
— Jakto... na co mi one potrzebne? — powtórzył niecierpliwie Eugeniusz — to ciebie nie obchodzi. Dość, że potrzebne... i kwita! Chciałabyś może zostawić mnie bez grosza? Nie!... to nie nastąpi nigdy.
Wiktoryna powstrzymała łzy, biegnące jej do oczu i w milczeniu położyła siedem franków przed Eugeniuszem, który je schował do kieszeni.
— No... a teraz, kuzynie Pawle, iść trzeba do warsztatu... — wyrzekł, powstając. — Zarządzający nasz nie żartuje... Jest to człowiek bardzo surowy.
— Ja wracam do biura — odrzekł urzędnik; — wyjdziemy razem. Kuzynko — dodał, zwracając się do kwiaciarki — pamiętaj, że oczekiwać na was będziemy z obiadem u siebie w nadchodzącą niedzielę.
— Ależ... — odparła Wiktoryna — ja jeszcze nic nie wiem.
— Tak... tak! — ozwał się Loiseau — przybędziemy napewno. O piątej zobaczycie nas u siebie. A teraz, żono, do widzenia.
Tu pocałował ją w czoło.
— Gdybym nieco później powrócił — dodał — nie gniewaj się, proszę... wykończam w warsztacie pilną robotę.
— Zatem do widzenia, kuzynko w niedzielę... — rzekł Paweł, podając rękę Wiktorynie.
— A toż co, u czarta? — zawołał introligator, śmiejąc się głośno. — Ceremonialne pożegnanie, jak między obcymi. Nie cierpię podobnej etykiety. Kuzyn kuzynkę uścisnąć powinien. Dalej więc, Pawle... bez ceremonij!
Wiktoryna pobladła.
Odmówić, było to wywołać tłumaczenie, sprzeczkę, czego jaknajstaranniej unikać jej należało. Zamiast więc cofnąć się, jak to miała uczynić, pochyliła twarz ku Pawłowi Béraud.
Płonące jego usta dotknęły jej policzka. Zadrżała.
— Brawo! — zawołał Loiseau, klaszcząc w dłonie; — ot! to... aż miło!
Misticot uścisnął rękę Wiktoryny ze wzruszeniem.
— Do widzenia — rzekł — pani Loiseau. — A pochyliwszy się ku niej, dodał zcicha: — Odwagi... odwagi!
Poczem wyszedł za obydwoma mężczyznami.
Kwiaciarka, zostawszy samą, upadła na krzesło, łzy twarz jej zalały.
— Boże miłosierny!... — szepnęła; — na jakież cierpienia narażoną jestem! Czyż znajdę siły do ich podźwignięcia... do obronienia się temu nikczemnikowi? Czyż nie należy mi raczej wyznać wszystkiego?
I zadumała się, łzy ocierając.
Loiseau, uszedłszy kilka kroków z kuzynem i Misticotem, zatrzymał się na ulicy.
— Nie idziesz z nami? — zapytał chłopca.
— Nie! i gdybym był na twojem miejscu, wiem, cobym uczynił.
— No... cóż takiego? ty... szklanko orszady...
— Odłożyłbym ten spacer dzisiejszy na niedzielę.
— Dlaczego?
— Bo nie straciłbyś sobie pół dnia roboty.
— Ha! ha! uważam, iż pan Misticot wdawać się chce w nie swoje rzeczy... poczyna rad nam udzielać... — zaczął szyderczo Béraud.
— Nie zaprzeczam... — odrzekł podrostek, niezmieszany tem wcale. — W każdym razie są one uczciwemi... pojmujesz to panie Béraud? Gdyby Wiktoryna wiedziała, że Eugeniusz, zamiast pracować, idzie z tobą na pohulankę, we łzach by się rozpłynęła! Czyliż dlatego wyszła ona zamąż? Nie jestem jeszcze dojrzałym człowiekiem, rozumiem jednak, że nie na to bierze się żonę, aby się z nią obchodzić jak ze służącą... Należy mieć dla niej nieco względów, posiadać całkowite do niej zaufanie i myśleć raczej o zaspokojeniu potrzeb domowych, niż o trawieniu czasu na próżnowaniu i pijatyce!
— Do kroć tysięcy piorunów! — wrzasnął Loiseau, przyskakując z zaciśniętemi pięściami — czy ty to do mnie stosujesz, ty podła ropucho?
— Ha! ha! — zaśmiał się chłopiec — uderzyć w stół, nożyce się odezwą.
— Ja ci tu dam uderzenie nożyc... ty! — krzyknął Loiseau, podnosząc rękę.
— Możesz to zrobić... dowiódłbyś tem, żeś prawdziwie podłym, pastwiąc się nad słabszym od siebie, co jednak nie zmniejszyłoby słuszności z mej strony — odrzekł Misticot, nie cofając się wcale. — Tak, powtarzani ci to wręcz, źle postępujesz. Słuchasz szkodliwych rad, udzielanych ci wiem dobrze przez kogo i w jakim celu... Tak! gubisz sam siebie, opuszczając warsztat, uczęszczając do szynków i kawiarni, przestajesz być uczciwym robotnikiem, aby powiększyć liczbę próżniaków, włóczęgów... I gdybyś mnie zechciał posłuchać, mnie, prawdziwego twego przyjaciela, wróciłbyś do warsztatu i zajął się pracą, zamiast wałęsać się po Asnières, a powróciwszy wieczorem do domu, pozyskałbyś zapłatę za pięć godzin roboty i szacunek siebie samego!
— Czy ty zamilkniesz, podła gadzino?... Chcesz-że, abym cię spoliczkował?... — woła! rozwścieczony Loiseau.
— Nie obawiam się tego... — odrzekł Misticot, wzruszając ramionami.
— Chodź, chodź, kuzynie... — ozwał się Béraud. — Czyż warto unosić się gniewem na tego smarkacza? Nie traćmy czasu daremnie... Pójdź ze mną!
— Poczekaj! ja cię odnajdę... drużbo weselny!... — wołał introligator, wygrażając pięścią Misticotowi.
— Ale nie na tej drodze, którą ty pójdziesz... — rzekł ten ostatni, spoglądając za obydwoma odchodzącymi. — Widocznie Loiseau jest głupiem zwierzęciem, a Paweł Béraud łotrem ostatniego rodzaju... Biedna Wiktoryna! — powtarzał chłopiec. — Gdy myślę o tej nieszczęśliwej młodej kobiecie, serce mi się ściska! Jakże obrzydliwemi istotami są pijacy absyntu!
Tak rozmyślając, udał się z ulicy de Fleures na Montmartre, ażeby nie stracić doremnie popołudnia.
Gdy szedł do swego mieszkania przy ulicy de la Fontaine, by zabrać ztamtąd pudełko z medalikami, odźwierna w bramie zastąpiła mu drogę.
— Panie Misticot! — zawołała.
— Czego żądacie, matko Patapon? — pytał, zatrzymują się.
— Wróć się pan... Chcę ci coś powiedzieć... Ktoś się tu pytał o ciebie dziś rano.
— Kto taki?
— Zakonnica.
— Czy podobna? — odrzekł Misticot, przypomniawszy sobie siostrę Maryę.
— Tak... zakonnica... — powtórzyła odźwierna. — Piękna, młoda kobiet?. Umyślnie fiakrem tu przyjechała.
— Cóż ona chciała... jaki miała interes?
— Chciała widzieć się z tobą. Wysłałam ją do nowobudującego się kościoła, przy którym wiem, że sprzedajesz medaliki.
— Nie byłem tam dziś... Czy mówiła, że tu powróci?
— Nic o tem nie mówiła... Gdyby jednakże przyjechała?
— Przyślij ją, matko, do kaplicy. Idę tam właśnie.
— Dobrze... będę pamiętała.
Misticot pobiegł schodami na piąte piętro, do pokoiku, skromnie umeblowanego, lecz zalecającego się wzorową schludnością. Tam, rozmyślając nad tem, w jakim celu przybywała doń zakonnica, wziął swoje pudełko, zamknął drzwi na klucz i poszedł na Montmartre, do nowobudującego się kościoła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.