Walka o miliony/Tom III-ci/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiktoryna już chciała przemówić, nagle się jednak zastanowiła i słowo na jej ustach skonało.
Paweł Béraud, będąc człowiekiem podłego charakteru, kto wie, czy by się na niej nie zemścił za wyjawienie swej tajemnicy. Było prawdopodobnem, iż gotówby był to zrobić.
Eugeniusz Loiseau rozgniewałby się zarówno, posłyszawszy, iż Wiktoryna obcych ludzi wtajemnicza w domowe sprzeczki i zwady.
— Na co mam ci wymieniać tego nikczemnika? — ozwała się po krótkiem milczeniu — nic to nie pomoże w tym razie. Najlepiej uzbroić się w cierpliwość... Po deszczu następuje pogoda. Eugeniusz nie zawsze pić będzie. Spostrzegłszy swą winę, pożałuje tak brutalnego ze mną postępowania. Niepotrzebnie płakałam przed tobą. Wszystko to zmienić się może. A teraz powiedz mi — mówiła dalej usiłując przybrać spokojność — zostaniesz u nas na śniadaniu?
— Tak... chciałbym zdać Eugeniuszowi rachunek z wydatków weselnych. Może jednak nie w porę z tem dziś przychodzę?
— Bynajmniej... Mój mąż wie o tem, że masz być u nas. Wróci tu o jedenastej na śniadanie.
— Dobrze... to i ja przyjdę na jedenastą — rzekł chłopiec, zabierając się ku wyjściu.
— Jakto... nie zaczekasz na niego?
— Nie, mam pójść o dziesiątej za interesem ojca Loriota, tego zacnego woźnicy fiakra nr. 13. Niedaleko ztąd, w pobliżu ulicy Sekwany. Wracając, wstąpię do warsztatu introligatorskiego i przyprowadzę z sobą Eugeniusza.
— Do widzenia więc... panie Misticot.
— Do widzenia, pani Loiseau.
Podrostek wyszedł.
— Do czarta! — myślał, biegnąc na ulicę Sekwany — otóż biedna kobieta sprowadziła sobie zmartwienie temi zaślubinami. Jak śmie to zwierzę... ów Loiseau, wyprawiać podobne sceny, zaślubiwszy młodą, ładną dziewczynę, tak pracowitą robotnicę? Jest to nikczemność z jego strony... Lecz o kim ona myślała, mówiąc: iż mamy Judasza w rodzinie... zdrajcę... obłudnego przyjaciela?... Ktoby to mógł być? Miała mi go już wymienić i nagle się powstrzymała. Loiseau jest człowiekiem słabego charakteru... Wypiwszy absynt, staje się brutalem. Kiedykolwiekbądź wróciwszy nietrzeźwym, uderzy Wiktorynę... Muszę ja jemu nieco prawdy powiedzieć przy śniadaniu. Nie lubię patrzeć na łzy kobiet.
Załatwiwszy polecenie Loriota na ulicy Sekwany, Misticot udał się do biblioteki św. Genowefy, gdzie, jak wiemy, Loiseau pracował przy swym introligatorskim warsztacie.
Drzwi z tego budynku wychodziły na plac Panteonu. Podrostek stanął przy tych drzwiach, oczekując na wyjście robotników.
Jakiś mężczyzna oczekiwał tam także, wzdłuż i wszerz się przechadzając. Skoro się wykręcił, Misticot krzyknął zdziwiony:
— A! jeśli się nie mylę, pan Paweł Béraud?
— Tak, ja to właśnie... — odrzekł urzędnik lyońskiego biura kredytowego, podając chłopcu rękę.
— Zkąd pan się tu wziąłeś, u licha?... Wiem, że mieszkasz na Włoskim bulwarze...
— Chodziłem za załatwieniem pewnego interesu na bulwar św. Michała i oczekuję na Eugeniusza, skoro wyjdzie z warsztatu.
— To szczególne... bo i ja czekam na niego.
— Zjemy więc razem śniadanie...
— Jakto?
— Loiseau, spotkawszy się zemną dziś rano, zaprosił mnie do siebie.
— Nie mówił panu, że na mnie oczekuje?
— Nie, śpieszyłem się bardzo... zamieniliśmy z sobą tylko kilka wyrazów.
— Powetujecie to więc sobie przy śniadaniu.
Béraud nic nie odpowiedział. Widocznie był niezadowolonym ze spotkania się z chłopcem.
Jednocześnie otwarto drzwi warsztatów i robotnicy poczęli wychodzić.
Loiseau ukazał się za innymi. Spostrzegłszy Pawła Béraud i Misticota, zbliżył się ku nim.
— Jak się masz, mały? — rzekł do podrostka; — byłeś u mnie w domu?
— Byłem.
— I przyszedłeś tu na mnie oczekiwać... to nader uprzejmie z twej strony. Paweł pójdzie też z nami na śniadanie. Musimy dziś sobie dokompletować wesele... Udamy się do Asnieres... Prosiłem mojego starszego o uwolnienie na całe popołudnie... Lecz ani słowa o tem przed Wiktoryną... rozumiesz ty... mały. Kobiety o takich rzeczach wiedzieć nie powinny. Pójdziemy sobie we trzech, jak dzielne chłopaki. No... jakże ci się to zdaje, kuzynie Pawle?
— Ha! w takim razie odłożę do jutra załatwienie niektórych interesów... — rzekł Béraud.
— A ty, komarze?
— Ja pójść z wami nie mogę... — odparł Misticot. — Mam wyznaczoną na wieczór robotę i wykończyć ją muszę.
— Ha! to pójdziemy we dwóch, ja z Pawłem. A teraz w drogę, do domu!
— Zgoda! — rzekł Béraud — lecz przedtem dla zaostrzenia apetytu, wstąpimy na kieliszek „zielonej.“
— Jakto?... — zawołał Misticot — absynt od rana?...
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Loiseau — pójdźmy na kieliszek.
— Nie... nie! — zawołał chłopiec; — przyrzekłem twej żonie, iż się nie opóźnimy... Idźmy do domu.
— Głupstwo! — zawołał Loiseau; — ktoby tam słuchał kaprysów kobiecych. Raz tylko zastosować się do nich, a potem żona za nos wodzić cię będzie. Znam ja to dobrze... i zawojować się nie pozwolę.
— Co szkodzi wypicie kieliszka absyntu? — zawołał, śmiejąc się, Béraud. — Gdybyśmy kobiet słuchali, żywiłyby one nas wodą i chlebem, same wydając setki na różne modne gałganki.
Podczas gdy Paweł to mówił, Misticot spoglądał nań z uwagą.
— Oto Judasz — pomyślał — ów wróg, przyjaciel, który go zgubi; — a potem rzekł głośno:
— Co do mnie, nic pić nie będę.
— Jak ci się podoba... — odparł Eugeniusz; — ja mam pragnienie.
Weszli do kawiarni.
Paweł Béraud, otworzywszy drzwi, przepuścił przed sobą Eugeniusza, a następnie, ująwszy chłopca za ramię, gwałtem go tam prawie wprowadził.
— Jeżeli się boisz — rzekł — alkoholów, wypijesz szklankę orszady.
— Biedna Wiktoryna... — pomyślał Misticot; — o czemuż lepiej wolną nie została.
Podano absynt w kieliszkach.
— No... cóż pijesz, Misticot? — pytał Loiseau.
— Powiedziałem ci już, że nic nie piję.
— Ha! ha! zbierasz pieniądze na oszczędność.
— Przeciwnie... nie piję dlatego, aby uniknąć nawyknień, któreby mnie poprowadziły kiedyś do żebraniny i śmierci głodowej. To, co ty połkniesz — dodał chłopiec, wskazując na opalowy płyn w kieliszku, to najstraszniejsza trucizna... powolna, zabijająca, która nieznacznie podkopywać będzie twe siły, dopóki cię nie zabije, lub nie pozbawi rozumu! Absynt zaprowadzi cię do Mazas, lub Charenton. Tak... na tem się skończy!
Eugeniusz wraz z Pawłem Béraud wybuchnęli śmiechem.
— Śmiejcie się, o ile tylko zechcecie, dopóki wam zapłakać nie będzie potrzeba... odparł Misticot poważnie.
— Dalej więc... w drogę do Mazas, Charenton, lub do szpitala obłąkanych! — zawołał mąż Wiktoryny, wychylając kieliszek odrazu.
Misticot zadrżał.
— Źle się to skończy... — pomyślał. — Z tem nawyknieniem jest on zgubionym.
— Może ci drugi kazać podać? — zapytał Béraud.
— Co pan czynisz, na Boga?... — zawołał chłopiec — maszże zamiar pozbawić go przytomności... upoić, jak zwierzę?
— Nie... nie! — odrzekł introligator. — Dość, moje dzieci! Idźmy na śniadanie.
I wyszedł wraz z Misticotem, podczas gdy Paweł Béraud płacił przy bufecie.
— Osiem dni upłynęło zaledwie od chwili twoich zaślubin — mówił chłopiec do introligatora — i ty już do jego stopnia lekceważysz rodzinne swe obowiązki?
— Nie lekceważę... lecz nie chcę być pod jej władzą... Dąsa się o byle co, jak osa...
— A ty nie postępujesz-że z nią brutalnie? Przyrzekłeś jej, że pić nie będziesz...
— Jakto... ona się skarżyła przed tobą, że ja... ja piję? — zawołał Loiseau z gestem gniewu.
— Nic mi o tem nie mówiła. Mam wszakże oczy... widzę, co robisz?
— Och! wielki występek, żem wypił kieliszek... — zawołał introligator, wzruszając ramionami.
W chwili tej nadszedł Béraud.
— Twoja żona — rzekł — będzie może niezadowoloną, iż przyjdę na śniadanie, nie uprzedziwszy jej o tem?
— Niezadowoloną... dlaczego? Czyż nie jesteśmy krewnymi.. przyjaciółmi? Zresztą, gdzie jest przygotowanem dla trojga, i czwarty pożywić się może.
Przyśpieszyli kroku, a minąwszy ogród Luksemburski, w kilka minut znaleźli się na ulicy de Fleurs.
Stół był nakrytym, Wiktoryna oczekiwała.
— Jak się masz, mała? — zawołał Loiseau, podchodząc ku żonie z uściskiem.
Wiktoryna uśmiechnęła się, nadstawiając policzek do pocałowania, nagle jednak cofnęła się, wołając:
— Ach! piłeś znów absynt!
— Parę kropli... Zapytaj Misticota... Nie chciałem.., słowo honoru, nie chciałem!... lecz niepodobna się było wymówić.
— Dlaczego niepodobna?
— Byłem z kuzynem Béraud... Gdzież on jest, u czarta? — dodał, oglądając się. — No... wejdź-że, Pawle... Czegóż wystajesz za drzwiami?
Na to wezwanie wszedł Paweł Béraud.