Walka o miliony/Tom III-ci/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXXIII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przestąpiwszy próg gabinetu, powtórzyła poprzednio wymówione wyrazy:
— Słucham... mów pan...
— Racz pani spocząć — rzekł Desvignes, podsuwając fotel.
— Czy długa to będzie rozmowa? — zapytała panna Verrière.
— Będę się starał uczynić ją jaknajtreściwszą, upewniam...
Z ciężkiem, przytłumionem westchnieniem Aniela padła na podany sobie fotel.
— Nie jest mi wiadomem — zaczął Arnold Desvignes — przez czyją niedyskretność posłyszałaś pani o pojedynku, jaki miał nastąpić pomiędzy mną a panem Vandame.
— Nikt mnie o tem nie powiadamiał, przeczułam, że to spotkanie będzie miało miejsce... odgadłam je sama...
— Pojmuję, że odgadłaś je pani, ponieważ wiedząc, że cię kocham, rozumiałaś dobrze, iż muszę nienawidzieć porucznika, mego rywala.
— Jeżeli mnie pan tu sprowadziłeś dla mówienia mi o swej miłości, która jest dla mnie nieznośną i wstrętną, odchodzę natychmiast! — zawołała panna Verrière.
Tu podniosła się, ku drzwiom zmierzając.
Desvignes, nie ruszając się z miejsca, odparł najspokojniej:
— Nieszczęściem, bliższe wyjaśnienie jest dla nas nieuniknionem... Lepiej, ażeby ono zaraz nastąpiło... Wierzaj mi przeto pani, pozostań... nie odchodź!
— Zostanę pod warunkiem, ażebyś mi pan nie mówił o swojej miłości.
— Przeciwnie... mówić o niej będę... ponieważ wymagają tego wspólnie nas łączące okoliczności; będę się jednak starał, by moje słowa, pełne dla pani czci i poważania, w niczem jej nie uraziły i nie zirytowały. Zechciej mnie więc wysłuchać cierpliwie... wysłuchać z uwagą tego, co powiem, ponieważ pani to przypadło mieć rozstrzygający udział w tej sprawie. Dodam, że szczegóły nader ważne, interesa, o doniosłości których pani wyobrażenia mieć nie jesteś w stanie, a nawet honor nazwiska, jakie nosisz obecnie, zależą od tej rozmowy.
Pomimo stanowczo postanowionego oporu ze swej strony, Aniela uczuła się być skrępowaną tą sytuacyą.
Zimne, a nawet prawie lodowate zachowanie się Arnolda, stanowiące zdumiewającą sprzeczność z gwałtowną miłością, jaka płonęła w głębi jego serca nakształt gorejącego wulkanu; przestraszały pannę Verrière, obezwładniając ją zarazem.
Cała jej istota burzyła się przeciw temu człowiekowi; czuła dla niego wstręt nieprzełamany, a mimo to bezwiednie prawie ulegać jego woli była zmuszoną.
Upadła na fotel, z którego podniosła się przed chwilą.
— Byłaś pani świadkiem sceny — mówił dalej Desvignes — jaka odbyła się onegdaj wieczorem w tutejszym salonie, a jeśli jesteś bezstronną, osądzić pani wypada w takim razie nader surowo pana Vandame. Bez żadnego wyzwania z mej strony rzucił mi obelgę z nienawistną, niczem nieusprawiedliwioną zaciekłością.
— Czyliż mogło być inaczej? — zawołała Aniela. — Oboje z Emilem Vandame kochamy się oddawna. Poprzysięgliśmy należeć do siebie wzajem. Kuzyn mój przeto zmuszonym był traktować pana jako wroga, ponieważ rzucasz się nagle pośród, nas, rozrywając naszą miłość; łamiesz nasze nadzieje, unicestwiając sny nasze! Wobec zatem napadającego na nas wroga, pozostaje nam bronić się, lub nań uderzyć. Vandame uczynił to, co ja sama zrobiłabym w jego miejscu.
— Aprobujesz więc pani jego postąpienie?
— W zupełności... ponieważ go kocham! — zawołała z dumą panna Verrière.
— Niech i tak będzie... Lecz proszę, posłuchaj mnie pani dalej — mówił obojętnie Desvignes. — Znieważony przez Vandama, któremu, powtarzam, nie dałem do tego powodu, zmuszony byłem przyjąć jego wyzwanie. Biliśmy się... Jego życie było w mem ręku. Potrzeba mi było tylko nacisnąć kurek mego pistoletu, a w chwili obecnej nie miałbym już rywala. Wiedziałem jednak, że pani go kochasz... i nie zabiłem go!
— Sądzisz pan, iż ja uwierzę, że przez miłość dla mnie oszczędzałeś tego, którego kocham?
— Tak... mam to przekonanie.
Aniela wzruszyła ramionami.
— Nie jestem w stanie odkryć powodu tak wielkiej wspaniałomyślności z pańskiej strony... — wyrzekła z ironią.
— A jednak ów powód jasno przed oczy się stawia. Nie chciałem powrócić do pani z rękoma krwią zbroczonemi; nie wybaczyłabyś mi zapewne śmierci porucznika. Zresztą, na co go miałem zabijać, gdy dla mnie przestał on być niebezpiecznym? Małżeństwo pomiędzy nim a panią jest niepodobnem do spełnienia...
— Dlaczego... kto temu przeszkodzić jest w stanie?
— Ojciec pani, któremu nie zaprzeczysz prawa w tym razie. I dlatego to, będąc spokojnym, i pewnym ja, zelżony, wyświadczyłem łaskę zobelżycielowi, którego ręka podniosła się, by mnie spoliczkować. Kula jego chybiła, a wtedy, gdy zależało odemnie trupem, go u nóg mych położyć, spuściłem broń... nie wystrzeliłem... Pojmujesz to pani?...
— Nie... — odparła drżącym głosem panna Verrière; — nie... ja tego nie pojmuję... nie rozumiem! Ta pańska pozorna wspaniałomyślność przeraża mnie... Jakiż powód nakazał panu być tyle szlachetnym?
— Powód dwojaki... moja miłość dla pani i zapewnienie sobie mej zemsty. Wydaje się to pani zagadką? Otóż ją wytłumaczę. Życie pana Vandame, które do mnie należało na placu walki, należeć i obecnie nie przestało. Zeznałem, że nie czynię mu łaski, ale udzielam jedynie odroczenie. Służy mi prawo zabić go, skoro mi się tylko podoba. Jego obowiązkiem, jeśli jest człowiekiem honoru, o czem nie wątpię, jest przyjść na moje pierwsze wezwanie i wystawić pierś na mój strzał.
— Ach! — zawołała panna Verrière z przerażeniem i zgrozą... to niepodobna... to być nie może!...
— Zapytaj pani o to świadków spotkania, nie mówię moich, bo tym nie ufałabyś może, lecz świadków pana Vandame, dwóch oficerów artyleryi, jego przyjaciół... Usłyszysz, co ci odpowiedzą.
— Lecz zabić człowieka w ten sposób... na zimno, człowieka rozbrojonego... to byłoby podłem... nikczemnem... to byłoby prostem morderstwem!
— Nie! to byłoby użyciem przynależnego mi prawa. Życie Emila Vandame do mnie należy legalnie, niezaprzeczenie, ponieważ on godził na moje, a chybił. Udzielam mu odroczenie... kilka dni łaski, poczem upomnę się o to, co mnie przynależy. Gdzież tu jest zbrodnia?
— Nie... nie... nie!... — wołała gwałtownie Aniela — ja temu nie wierzę! Nie! pan nie jesteś takim potworem... Nie uczynisz tego, co mówisz!
— Być może... wyrok w tej mierze od pani zależy — odrzekł Desvignes ostrym głosem, jak cięcie spady.
— Odemnie? — powtórzyła panna Verrière z osłupieniem.
— Tak... od pani.
— W jaki sposób?
— Daruję mu życie, jeśli zostaniesz mą żoną.
— Nigdy... nigdy!...
— Ha! zatem pani sama wygłaszasz wyrok śmierci dla porucznika.
— Niechaj umiera! Wiem dobrze, iż wołałby umrzeć raczej, niźli mnie widzieć zaślubioną innemu. Nigdy do pana należeć nie będę... Nigdy! słyszałeś? Wdową zostanę.
— Vandame umrze... a pani będziesz moją wbrew oporowi swojemu.
— Nie ufaj pan w to... Nie znasz mnie... Oprzeć się potrafię!
— Wola ojcowska ten opór przełamie...
— Nie! ja nie ustąpię!
— Przypuśćmy na chwilę, że tak będzie... Jakież ztąd następstwa? Pani nie wiesz zapewne... otóż ja ciebie objaśnię w tym względzie. Cofnę kapitały, jakie wniosłem do jego banku i ruina, chwilowo zażegnana, ukaże się w całej okropności, a tym razem nieuchronnie!
— Ruina?... — powtórzyła panna Verrière, jakby pochwycona obłędem. — Nie! pan mnie chcesz tylko omamić... Pan kłamiesz!
— Nie wierzysz więc pani temu?
— Nie wierzę! Ruina nie może zagrażać mojemu ojcu.
— Nie może zagrażać... Dlaczego?
— Posiadam majątek po mojej matce... posiadam milion. A więc oddam to wszystko do ostatniego grosza dla ocalenia mojego ojca.
— Najprzód, ów milion byłby kroplą wody w morzu, a powtóre, idź pani zażądaj od swego ojca owego miliona w dniu, w którym ja ustąpię ze współki? Natenczas nic mu nie pozostanie... mniej niż nic, bo nie będzie mógł nawet powtórzyć owego pamiętnego zdania: „Wszystko stracone... oprócz honoru!“ Honor ten runie, jak reszta! Nie chodzi tu bowiem o zwykłą ruinę, chciej pani o tem wiedzieć, lecz idzie tu o hańbę! Nie będzie to zwyczajna prosta upadłość, jaka zagraża twojemu ojcu z chwilą, gdy moja ręka usunie się od niego, ale to będzie bankructwo... bankructwo oparte na oszustwie, jakie prowadzi przed trybunał sądowy, do centralnego więzienia, a wreszcie na galery! Zostaniesz córką bankruta... więźnia, galernika... złoczyńcy! Jak się to pani podoba?
— Boże!... mój Boże! — wołało dziewczę, załamując ręce z rozpaczą.
— Znajdujesz mnie pani zapewne grubijaninem, brutalem... brutalem... masz słuszność... bo jestem nim w rzeczy samej — rzekł Desvignes; czynię to jednak dla ocalenia ciebie, musiałem ci ukazać tę straszną prawdę i przyłożyć do rany rozpalone żelazo. Rozegnaj pani jednak swą trwogę... Trzymasz w swem ręku losy swojego ojca, porucznika Vandame i swój własny. Przyszłość będzie taką, jaką pani zechcesz, ażeby nią była. Kocham cię miłością niewysłowioną, niezmienną... Sądzę, że o tem nie wątpisz... Złożyłem tego dowód, powstrzymując ruinę i hańbę, zagrażającą waszemu domowi... Z tego, com dotąd uczynił, osądź, co mogę jeszcze uczynić! Zostań moją, a postawię cię na takich społecznych wyżynach, iż wszystkie kobiety zazdrościć ci będą... Jeżeli się więc znajdują przeszkody na mojej drodze, usuń je... radzę ci, pani; nie szukaj po za niemi dla siebie schronienia, gdyż skruszę je bez wahania, bez litości... przysięgam! Miłość, podobna mojej, zdolną jest wstrząsnąć światem w podstawach, by dojść do celu. Prócz tej miłości, nic dla mnie nie istnieje. Miłość ta jest mi wszystkiem!
— Lecz jeśli pan tak mnie kochasz... — odrzekła drżącym głosem panna Verrière — winieneś pojąć, że moje serce nie może ci się odpłacić wzajemnością, ponieważ oddałam je innemu w całkowitości.
— A więc dlatego, jeżeli będzie trzeba, zgładzę tego innego, do czego mam prawo — odpowiedział Desvignes z przerażającym uśmiechem. — Silna wola jest władczynią świata, ja chcę, ażebyś mnie pani kochała i kochać mnie musisz!
Aniela padła na kolana przed nikczemnikiem, a wyciągnąwszy ręce ku niemu błagalnie, zalała się łzami.
— Miej litość nademną... — wołała; — łaski... och! łaski, błagam cię o nią!
— Ty to raczej, pani, winnaś się zlitować nademną — Wiesz, ile cię kocham, a ztąd, ile cierpię!
— A więc... bądź dla mnie bratem, a kochać cię będę... kochać, jak siostra, z całem poświęceniem... tkliwością...
I wymówiwszy te słowa, wybuchnęła łkaniem.