Walka o miliony/Tom III-ci/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Generał ten przeniósł na syna gorącą życzliwość, jaką chował niegdyś dla ojca, zabitego przy jego boku na polu bitwy. Emil Vandame, jak wiemy, zasługiwał w zupełności na to przywiązanie.
Przybywszy tu, zwrócił się do części ministeryum, w której znajdowało się biuro jego protektora, i oddał swój bilet wizytowy.
Woźny, będący na służbie, otrzymał rozkaz wprowadzenia przybyłego.
Generał siedział przy wielkiem biurku, przeładowanem papierami i zwojami akt. Ubranym był czarno, po cywilnemu, z małym znaczkiem przy butonierce.
Gęsty włos siwy, krótko przycięty, pokrywał jego marsową głowę. Długie wąsy w górę wzniesione i również białe jak śnieg faworyty, otaczały mocno ogorzałe jego policzki, na jednym z których znajdująca się blizna głęboka dzieliła go na dwoje, wyciskając piętno odwagi i męztwa na tej pięknej postaci starego żołnierza.
Podniósł się z uśmiechem na ustach i, kulejąc, postąpił kilka kroków na spotkanie wchodzącego, otrzymał bowiem kontuzyę w kolano w pamiętnej wojnie 1870 roku pod Coulmiers.
— Ha! witaj, rekrucie... — zawołał żartobliwie, podając rękę Vandamowi. Przychodzisz nareszcie, i cóż mi powiesz?
Generał miał zwyczaj nazywania rekrutami wszystkich tych młodych wojskowych, dla których uczuwał życzliwość wyjątkową. Ten jego zwyczaj powszechnie był znanym.
Vandame z gorącą życzliwością uścisnął dłoń sobie podaną.
— Zjesz ze mną śniadanie? — pytał dyrektor archiwum.
— Nie... mój generale.
— Dla czego odmawiasz?
Tu spojrzawszy na stojącego przed sobą porucznika, dostrzegł głęboki smutek na jego twarzy.
— Ach! do pioruna... co tobie? — zawołał. Masz minę jakoby żywcem pogrzebanego. Cóż tam znów zaszło takiego? Nie zaprzeczaj daremnie... Wywracasz się prawie... zaledwie jesteś w stanie utrzymać się na nogach... Siadajże, siadaj i mów, o co chodzi? Chcesz może skargę zanieść na kogo?...
— Nie, mój generale.
— Cóż więc takiego.
— Nudzę się w Paryżu.
Generał rzucił się na swym szerokim fotelu, przykładając rękę do krawata, jak gdyby ogrom tego, co posłyszał na raz, powstrzymał mu oddech.
— A! do kroć piorunów!... — zawołał — co ja słyszę? Ty nudzisz się... ty... który pracujesz od nocy do rana... ty? zajmujący się wynalazkami? Nie przyjmuję takiego wyjaśnienia! Mów prawdę... wytłómacz mi się jasno... kategorycznie... Kto cię pokrzywdził... wyrządził ci jaką niesprawiedliwość?
— Nikt, generale... Chlubić się mogę i cieszyć względami moich dowódców... Wyznałem prawdę... mimo, że ona nie do uwierzenia być ci się wydaje. Pobyt w Paryżu nieznośnym jest dla mnie i właśnie przychodzę prosić o zaradzenie złemu.
— Cóż więc chcesz... czego żądasz? Mów... wszystko, co można, uczynię dla ciebie.
— Obecnie, jak mi wiadomo, wybierają pewną liczbę oficerów dla wzmocnienia armii na Wschodzie — rzekł Vandame.
Udaję się przeto pod pańską wysoką protekcyę z prośbą, bym został pomieszczonym na tej liście i proszę o wysłanie mnie tam jak najprędzej.
Generał zadumał głęboko przez kilka minut, w czasie czego zatopił przenikliwe spojrzenie w oczach oficera.
— Do pioruna! — zawołał nagle, uderzając pięścią W biurko — czyś ty oszalał?
— Zapewniam cię, generale, o zupełnej przytomności mego umysłu.
— Ależ bo to czyste szaleństwo chcieć odjeżdżać w chwili, gdzie komitet, mając dla ciebie wysokie poważanie, pokłada wielkie nadzieje w twoich odkryciach co do ulepszenia broni, jakie dokonałeś i możesz na przyszłość dokonać. Na seryo chcesz więc wyjechać?
— Do tego stopnia na seryo, że jeżeli nie otrzymam tego, czego żądam, podam się do uwolnienia.
— Uwolnienia? — powtórzył stary żołnierz, uderzając powtórnie w stół ręką, co ty znów bredzisz... uwolnienia!?
— Tak... ponieważ otrzymawszy takowe, będę mógł jechać jako wolontaryusz i to uczynię.
— Lecz musisz mieć jakiś powód, który cię znagla do podobnie szalonego czynu?
— Tak... powód nader ważny... mój generale.
— Czy nie chodzi tu czasem o jakąś głupią miłosną awanturę? do milion kroć sto tysięcy!... To sprawa jakiejś kobiety... jasno to widzę!
— Chodzi jedynie o to, abym nie cierpiał, mając przed oczyma szczęście na zawsze stracone.
— Raz jeszcze powtarzam, jesteś szalonym, rekrucie!... szalonym!
— O! jakże chciałbym nim być! — rzekł Vandame z przytłumionym westchnieniem — o ileż mniej bym cierpiał! I dwie łzy spłynęły na jego blade policzki.
Generał dojrzał te łzy młodzieńca.
— Otóż i szczegół, jaki zmienia rzecz całą... — zawołał z wzruszeniem. Ty płaczesz, mój chłopcze... — dodał, biorąc za rękę porucznika. Sprawa więc jest ważną... przygnębiającą cię ciężko?
— Niewysłowienie jest ciężką dla mnie, generale... Katusza, jaką mi nałożono, przechodzi me siły, mimo, żem sądził się być zdolnym do zwalczenia wszelkich przeciwności!...
— I nie masz na to środków ulżenia?
— Jeden tylko... — wyjechać.
— Lecz któraż z tych dyabelskich kobiet w ten sposób cię opętała?
— Och! jest to najlepsza, najczystsza, najtkliwsza, najdoskonalsza istota!
— Gadaj zdrów! — zawołał gwałtownie generał. Ta uwielbiana i tyle doskonała w twych oczach istota jest demonem złego, ponieważ wywołała łzy u żołnierza.
— Nie ona to jest ich przyczyną... Jest ona równie jak ja nieszczęśliwą... kocha mnie tyle, o ile jest przezemnie kochaną.
— A zatem to jej rodzice wywołują wasze strapienia... stawiają zapory pomiędzy wami?
— Stawia je fatalność... — wyszepnął Vandame.
— Co mi tam bajesz!... — zawołał stary wojak. Ja nie znam fatalności... nie wierzę w żadną fatalność! Jest to wyraz wylęgły w mózgach autorów. Otrzymuje się to, co się sprowadziło i rzecz skończona. A skoro boleść przyciśnie, składa się wszystko na jakąś fatalność.
Tu rozirytowany generał zaczął chodzić po gabinecie, rzucając urywane zdania, jakie świadczyły o wewnętrznem jego wzburzeniu, poczem zatrzymał się nagle przed porucznikiem.
— Do milion dyabłówl — zawołał, uderzając nogą w podłogę, czyż wiecznie te szatanice kobiety będą przyczyną naszych nieszczęść? Masz słuszność, rekrucie, jak widzę... Skoro ów psotnik hultajski, ta miłość wkradnie się nam w głąb serca i rozkorzeni się tam, jak oto w twojem, należy ją ztamtąd starać się wyrwać jak zły chwast wszelkiemi możliwemi sposobami. Sądzisz, że zapomnienie cię uzdrowi... i dla zyskania owego zapomnienia chcesz się wydalić... Logiczne to w rzeczy samej... W każdym razie będzie to dla ciebie z awansem, ponieważ wybierają pomiędzy najbardziej zasłużonemi. Wysyłamy na Wschód wyborowych oficerów, kwiat naszej armii, dla wzmocnienia sił wojsk naszych w Tonkinie... dla utrzymania tej głupiej wojny, rozpoczętej bez powodów, bez celu, a którą jednak prowadzić trzeba dalej, ponieważ sztandar Francyi jest w to zawikłanym. Pojedziesz zatem rekrucie...
— Przyrzekasz mi to generale? — zawołał Vandame z blaskiem radości w smutnem dotąd spojrzeniu.
— Przyrzekam... ponieważ tu chodzi o twe uleczenie. Przykrość mi to sprawia niezmierną... lecz ustępuję w tym razie. Pozostań u mnie... Zjemy razem śniadanie. Następnie zobaczę się z moim kolegą, któremu powierzono prawo czynienia wyboru między oficerami. Wyjazd twój nastąpićby musiał w ciągu pięciu dni. Nie opuścisz mnie, dopóki nie otrzymasz zapewnienia, iż jesteś zapisanym na liście powołanych... To rzecz wiadoma. A teraz, mój chłopcze, proszę, zrzuć z siebie tę fizyonomię nieboszczyka... Spójrz na mnie jasno, pogodnie i pójdźmy na kieliszek absyntu przed śniadaniem. Naganny to zwyczaj, wiem o tem; lecz co chcesz? my, starzy Afrykanie, nie możemy się zeń poprawić.
Tu, usiłując ukryć wzruszenie i łzy, nabiegające mu do oczu na wspomnienie tego, co cierpiał syn jego przyjaciela, stary wojak, wziąwszy swą laskę i rękawiczki, wyszedł z Vandamem do restauracyi, znajdującej się w pobliżu ministeryum wojny.
— Zaczekasz tu na mnie... — rzekł po ukończonem śniadaniu. — Proszę cię o godzinę cierpliwości.
I wyszedł.
Zanim godzina upłynęła, ukazał się nanowo, wołając:
— Skończone. Jutro odbierasz nakaz wyjazdu.
— Och... dzięki ci... dzięki, jenerale! — wołał porucznik z uczuciem. — Słusznie liczyłem na twą dla siebie życzliwość...
— Wkładam na ciebie jednak pewien warunek, który spełnić musisz — mówił stary żołnierz. — Nie pozwalam ci wystawiać lekkomyślnie głowy na kule pod pozorem zyskania zapomnienia o nieszczęśliwej miłości. Nie jest to dzielność, ani odwaga, ale idyotyzm! Pamiętaj, że ja chcę cię tu widzieć powracającego ze stopniem kapitana i krzyżem legii na piersiach. Gdybyś miał tam poledz, niewybaczyłbym sobie nigdy, żem ustąpił twojemu żądaniu. Dość czynisz szaleństwa, odjeżdżając... I ja miałbym jeszcze być przyczyną twej śmierci... do kroć piorunów?... Piękna dla mnie rola... nie ma co mówić! Coby o tem sądził twój ojciec, patrzący na to tam, z wysoka? Rozkazują ci żyć!... słyszałeś? Daj mi słowo, że będziesz postępował, jak dobry żołnierz, lecz nie szukając śmierci umyślnie. No, jakże... przyrzekasz mi to uczynić?
Za całą odpowiedź Vandame uścisnął rękę jenerała.
— Przyjdziesz tu jeszcze do mnie przed wjazdem?
— Przyjdę.
— Pamiętaj! A teraz, żegnam cię... wracam do mojej pracy. No! dalej, rekrucie... uściskajże mnie!
Vandame rzucił się w otwarte ramiona dzielnego żołnierza, który go przytulił do swych piersi z ojcowską tkliwością, poczem oba rozeszli się.
Porucznik wrócił do Vincennes, nie mówiąc nic nikomu o tem, co uczynił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.