Walka o miliony/Tom III-ci/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXXVII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W teatrze Fantazyj prowadzono bezustannie próby z nowej sztuki, na którą liczył La Fougère, że mu zasili jego upadające przedsiębiorstwo. Wobec tego ów ryzykowny dyrektor naciskał o pośpiech maszynistów i dekoratorów, każdodziennie wprowadzając jakieś nowe ulepszenia, a tym sposobem pomnażając wydatki, obiecując każdemu zapłatę, a nie uiszczając takowej.
— Pomiędzy Leoną a dyrektorem, którego, jak wiemy, była kochanką, został zawartym akt prawny, mocą którego owa przyszła gwiazda sceniczna, pożyczyła mu sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, spłacaną częściowo z wieczornych przedstawień.
Ów układ nadawał Leonie władzę, której nadużywała. Jej wymagania nie miały już teraz granic, traktowała z dumą swe towarzyszki, burczała reżysera, posługaczów, słowem wszystkich, aż do suflera. Cierpiano niesłychaną tyranię tej kobiety. Szmer oburzenia wrzał głucho w kulisach dyrekcyi. Oczekiwano niecierpliwie końca miesiąca. Nikt nie wiedział, że Verrière uwikłał w sidła Leonę wraz z La Fougèrem i mówiono sobie:
— Jeżeli nie wypłacą nam pensyj w pierwszym dniu nowego miesiąca, co robić natenczas?
Niektórzy artyści zażądali zaliczek od kasyera, której im tenże odmówił dla wiadomej jasno przyczyny.
Ci, którzy czekać nie mogli, udali się z żądaniem do dyrektora, który jedno wszystkim powtarzał:
— Z końcem miesiąca... z końcem miesiąca, moi przyjaciele. Na teraz myślmy o sztuce jedynie... To nasz majątek.. Czekajcie!
La Fougère, nie odbierając żadnej wiadomości od swoich dwóch głównych wierzycieli, Verrièra i jego wspólnika uspokoił się potrosze.
— Rozmyślili się, iż lepiej czekać, niż wszystko stracić... — mówił sobie.
W ostatnim dniu miesiąca, zrana, Leona, jak to było umówionem ze wspólnikiem Verrièra, przybyła do biura na ulicę Le Pelletier i została wprowadzoną do gabinetu dyrektora.
Desvignes sam się tam znajdował. Przyjął aktorkę nader uprzejmie.
— Nie opóźniłaś się pani... — rzekł do niej z uśmiechem.
— Stosuję się ściśle do oznaczonej mi daty! Mój kapitał, sądzę, jest przygotowanym.
— W zupełności... Racz pani chwilę zaczekać... Pójdę do kasy.
Tu wyszedłszy, uchylił drzwi biura i skinął na inkasenta, którego obowiązkiem było ściąganie należności od wierzycieli.
Gdy tenże przybył ku niemu, Desvignes szepnął mu zcicha te słowa:
— Osoba, o której ci mówiłem, jest tam... Oto weksel. Idź poszukać fiakra i czekaj przy bramie, skoro ona wyjdzie, jedz za nią. Trzeba, ażebyś przybył do teatru wraz z nią równocześnie.
— Dobrze, panie.
— Nie zapomnij żadnego szczegółu z wydanych przezemnie poleceń, wykonaj ściśle wszystko, co cl powiedziałem.
— Będę się starał wywiązać jaknajlepiej.
Desvignes, wyjąwszy z kasy sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków, wszedł do gabinetu.
— Oto rachunek pani... — rzekł, kładąc przed Leoną arkusz pokryty cyframi. — Racz go pani sprawdzić.
— Sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków i siedemdziesiąt jeden centymów... Tak... w zupełności — odpowiedziała.
— Zechciej więc pani odebrać sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków w biletach bankowych, jedną sztukę pięćdziesiąt centymów i dwie po dziesięć. Proszę, obrachuj pani, poczem raczysz podpisać pokwitowanie, jakie przygotowałem.
Leona, przerachowawszy banknoty, schowała je do małej ręcznej torebki, podpisała pokwitowanie, a pożegnawszy Arnolda, zwróciła się ku drzwiom.
— Jakże próby... idą dobrze? — zapytał.
— Doskonale.
— Kiedyż zamyślacie grać nową sztukę?
— Za kilka dni.
— Jesteś pani zadowoloną ze swojej roli?
— Nadzwyczajnie! Otrzymam niewątpliwie wielkie powodzenie, tak jak i sztuka zarówno.
— Tem lepiej! Miejmy nadzieję, iż pan La Fougère zbierze wiele pieniędzy.
— Nadzieja ta urzeczywistni się napewno!
Desvignes, odprowadziwszy młodą kobietę z całą uprzejmością do drzwi gabinetu, wrócił po jej odejściu, zacierając ręce i śmiejąc się owym strasznym milczącym śmiechem amerykańskiego rozbójnika.
Leona, wyszedłszy z biura, wsiadła do oczekującego na nią powozu, wracając do teatru, a tuż po za nią jechał fiakr drugi, w którym znajdował się inkasent bankowy, upoważniony do ściągania należytości.
La Fougère tymczasem w najwyższem zdenerwowaniu chodził po swoim dyrektorskim gabinecie, oczekując niecierpliwie powrotu aktorki.
Kasyer teatralny przychodził już pokilkakrotnie powiadamiać go, że poprzychodzono z kupieckiemi rachunkami.
— Niech czekają! — zawołał La Fougère — powiedz pan, żem pojechał do banku po odbiór kapitałów.
I prowadząc dalej swoją przechadzkę, coraz bardziej zirytowany i niespokojny, powtarzał:
— Gdyby nieszczęściem w ostatniej chwili wyniknęło coś nieprzewidzianego między Verrièrem a Leoną... gdyby nie odebrała pieniędzy... jakież zamięszanie, upadek, ruina!
Posłyszawszy nareszcie szmer kroków w korytarzu, pobiegł do drzwi i odetchnął swobodnie, ujrzawszy rozpromienioną Leonę.
— I cóż? — zapytał.
— Mam dla ciebie pieniądze.
— Widziałaś się z Verrièrem?
— Nie, widziałam się tylko z jego wspólnikiem, który mnie przyjął nader uprzejmie i nic nie wspomniał o twoim długu, zkąd wnoszę, iż rozmyśliwszy się rozumnie, czekać postanowili.
— Dajże mi prędko te pieniądze, oczekują wierzyciele, których corychlej pozbyć się trzeba.
— Masz tu sto pięćdziesjąt tysięcy franków, tak jakieśmy się umówili — rzekła Leona, wykładając na stół z woreczka banknoty.
Jednocześnie zapukał ktoś do drzwi.
La Fougère, nakrywszy spiesznie dziennikiem bilety bankowe, zawołał:
— Można wejść!
W progu ukazał się kasjer teatralny.
— Cóż tam znowu? — zapytał dyrektor.
— Odbiorca przyszedł po należność.
— Po jaką należność... od kogo? do kroć tysięcy dyabłów?
— Z wekslem na sto pięćdziesiąt tysięcy flanków od Juliusza Verrière.
— Ach! łotr... nikczemnik... ależ to podłość w najwyższem stopniu! — zawołał La Fougère, uderzając gwałtownie w stół ręką. — Verrière miał czekać... tak ułożyliśmy się pomiędzy sobą. Nie płać pan nic... ani grosza!
— Lecz ten inkasent jest to gbur... prostak... Powiedział, iż jeśli natychmiast nie otrzyma pieniędzy, sprowadzi komornika, zrobi zajęcie.
— Każ mu pan tu przyjść... Sam się z nim rozmówię.
Kasyer wyszedł.
— Czy ty pojmujesz podłość tego rozbójnika, Verrièra? — wołał La Fougère, zwracając się do Leony. — Uczynił to, aby pochwycić pieniądze, jakie ci wypłacił... Wie jednak dobrze, że ja ich tak potrzebuję i że jeżeli mu je oddam, nic mi dla innych nie pozostanie. Jak myślisz... co począć w takiem położeniu?
— Myślę, że trzeba zapłacić — odpowiedziała aktorka. — Wszak zresztą na spłacenie długów pożyczam ci tę sumę. Z tem, co pozostanie, może będziesz mógł dokonać wystawienia tej sztuki?
— Nigdy... nigdy w świecie! Och! ten łotr Verrière... on moim krewnym? Ten zdrajca... nędznik... ten Judasz!
Odbiorca ukazał się we drzwiach, wprowadzony przez kasyera; po za nimi ukazała się blada postać szefa klaki.
Nie zważając na jego obecność, La Fougère podszedł do inkasenta domu Verrière i Współka.
— Jakto, mój kochany? — zapytał — przychodzisz po odebranie stu pięćdziesięciu tysięcy franków?
— Tak, panie... termin z dniem wczorajszym upłynął.
— A zatem wraz z twoim upłynionym terminem odnieś tę odpowiedź panu Verrière, że kto odważa się na podobną jak on nikczemność, by zgubić swego krewnego i pozostawić go o torbie i kiju, taki człowiek jest łotrem ostatniego rodzaju...Słyszysz mnie... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... lecz wiem, co mi czynić wypada... Otrzymałem rozkazy w tym względzie... Idę do komornika...
— Idź i do samego dyabła... jeżeli ci się podoba!
Szef klaki zbliżył się do dyrektora, szepcąc mu zcicha:
— Wierzaj mi pan... zapłać! bo jeśli nie zapłacisz, Verrière jutro ogłosi cię bankrutem... On mnie już o tem uprzedził.
La Fougère poskoczył ku drzwiom, przywołując inkasenta.
— Co pan chcesz? — zapytał tenże, wracając z nachmurzonem obliczem.
— Daj weksel... płacę?... lecz twój pryncypał jest żydem... wyzyskiwaczem! Pijak... oszust i współka! Nie zapomnij mu tego powtórzyć!
Leona odliczyła sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które inkasent zabrał i wyszedł, nie ukłoniwszy się wcale.
Wierzyciele, oczekujący w korytarzu, zatrzymali go, pytając jednogłośnie:
— Zapłacił panu?
— Zapłacił... ma pieniądze... krzyczcie... nalegajcie... a odbierzecie swoje. Widzę, że jest oszustem ten panicz... Nie ufajcie mu!
Mówiąc to, odbiorca stosował się do danych sobie poleceń przez Arnolda.
W gabinecie La Fougèra wzburzenie nie ustawało.
— Uspokój się pan... więcej zimnej krwi... — mówił kierownik klaki teatralnej! — Ukończmy nasz mały interes.
— Jaki interes?
— Jak to... u czarta? Wszak pan mi jesteś dłużnym sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pożyczyłem przed pięcioma miesiącami. Wydałeś mi na to rewers, którego termin dziś właśnie upływa.
— Do tysiąca piorunów! — zahuczał La Fougère — czy i ty mnie również chcesz zabić?
— Tylko bez brutalstw, mój dyrektorze... nigdy ich nie znosiłem... a tem więcej obecnie znosić nie będę!