Walka o miliony/Tom IV-ty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | IV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aniela omdlała w powozie. Za przybyciem do domu odzyskała dopiero przytomność. Gorączka jak gdyby zarzewiem paliła jej krew, podczas gdy lodowate zimno mroziło jej członki. Drżała, jak liść, nogi gięły się pod nią; i zaledwie siostra Marya, przy pomocy pokojówki i odźwiernego, doprowadzić ją zdołała do jej sypialni.
Verrière spał snem głębokim, marząc, że posiadał miliony Edmunda Béraud.
Nazajutrz rano Vandame, z duszą zranioną, krwawiącem sercem, odjeżdżał do Tulonu.
W chwili, gdy wsiadał do wagonu liońskiej drogi żelaznej, Desvignes szedł ulicą Paon-blauc do Agostiniego.
— Dobrze, iż pan przybywasz... — rzekł tenże — właśnie mam dla pana wiadomość.
— Dotyczącą kogo?
— Wierzycieli wicehrabiego de Nervey. Zgadzają się wszyscy na odstąpienie swych należności i gotowi są nawet ponieść znaczne straty, ażeby tylko bezzwłocznie odebrać pieniądze.
— Będą je mieli... razem obadwa ułóżmy warunki tranzakcyi, jakie pan dasz każdemu z nich do podpisania.
W kilka godzin później Desvignes, pod nazwiskiem Wiliama Scott, był, a raczej sądził się być jedynym wierzycielem Jerzego de Nervey, posiadającym oprócz jednego, o którym nie wiedział, wszystkie wierzytelności, podpisane przez młodego hulakę-rozrzutnika.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Kapusta.. rzepa!... marchew!... kalafiory!... piękna cebula!... — wołała w podeszłym wieku kobieta, pchając przed sobą na ulicy wózek, w trzech częściach opróżniony, około piątej godziny wieczorem.
Tą kobietą była właścicielka składu warzywa, wdowa Ferron, którą czytelny widzieli aa zaślubinach Eugeniusza Loiseau, w Salonie rodzinnym, w Saint-Mandé, jedna ze spadkobierczyń Edmunda Béraud.
Zamieszkiwała ona na ulicy des Boulets i pchała swój wózek ulicą La Roquet, starając się sprzedać pozostałą resztkę swego towaru przed powrotem do mieszkania.
Według swego nieodmiennego zwyczaju, musiała odbywać liczne przystanki przed handlami wódek i piwiarniami, ponieważ język jej z trudnością się obracał, a przy purpurowych policzkach, oczy świeciły iskrzącym blaskiem.
Nie zataczała się jednak, szła prosto, pewnym krokiem przed siebie, kilka albowiem wychylonych kropli nie były w stanie zaćmić umysłu owej emerytki, amatorki mocnych napojów.
— Kapusta! marchew! rzepa! kalafiory!... — powtarzała bezustannie, pomrukując obok tego zcicha ochrypłym swym głosem:
— Mieć w rodzinie krewnych bankierów i ciągnąć wózek z warzywem od świtu do zmroku dla zarobienia w pocie czoła czterech franków dziennie... to rzecz nie do uwierzenia! Kapusta! marchew! kalafiory! piękna cebula!
— Piękna cebula? — powtórzył nagle z pobliża jakiś głos gruby; — jakże ci idzie handel, matko Ferron?
Wdowa, obróciwszy się, krzyknęła radośnie, ujrzała bowiem przed sobą Piotra Béraud, gałganiarza.
— A! to ty, stary? — zawołała, podając mu rękę — zkądże ty wracasz bez swego kosza i haczyka?
— Znikąd nie wracam i nigdzie nie idę... Tak oto włóczę się bez celu... Przechodząc ulicą des Boulets, wstąpiłem do ciebie, ale dziewczyna mi powiedziała, żeś jeszcze nie powróciła. Wyszedłem więc naprzeciw ciebie.
— Cóż chcesz odemnie... masz jaki interes?
— Przedewszystkiem chcę cię zaprosić na kieliszek „zielonej.“
— Tego się nie odmawia... Idźmy na róg ulicy Kellera, tam mają dobry towar.
— Pójdę, gdzie zechcesz... Ty znasz się na tem... Idźmy więc.
Oboje skierowali się na róg ulicy.
Wdowa Ferron, wtoczywszy w bramę swój wózek, oddała go pod pieczę odźwiernej, a następnie weszła wraz z Piotrem Béraud do szynku, gdzie tenże kazał jej podać kieliszek absyntu.
Jakiś rosłego wzrostu, tęgi mężczyzna, wszedł tuż za nimi i usiadł przy sąsiednim stoliku.
Od kilku już godzin tenże sam człowiek śledził Piotra Béraud, chodząc za nim jak cień, nie opuszczając go na minutę, odkąd wyszedł z Willi gałganiarzów w Saint-Ouen.
Pomieniony mężczyzna ubogo wyglądał z pozoru.
Miał na sobie długie, stare, łatane okrycie i miękki z szerokiemi skrzydłami kapelusz, którego spuszczone brzegi zakrywały mu wyższą część twarzy. Długa, siwa, rozczochrana broda zakrywała mu policzki i podbródek. W ogólności była to osobistość, z jaką się spotkać wśród nocy nie byłoby bardzo bezpiecznie.
I on kazał sobie również podać kieliszek absyntu, a wydobywszy z kieszeni fajkę glinianą, nałożył ją i zapalił.
Wdowa Ferron pierwsza zaczęła rozmowę.
— Szukałeś mnie więc... — rzekła do Piotra — ale to nie dlatego tylko zapewne, aby mi ofiarować kieliszek „zielonej,“ chociaż z twej strony jest to bardzo grzecznie.
— Rzecz pewna, iż nie dlatego... — odparł gałganiarz.
— Mów więc... O cóż chodzi?
Mężczyzna w długim, starym paltocie, wyrzucając z fajki kłęby dymu, nasłuchiwał z uwagą.
— O co chodzi? — powtórzył Piotr Béraud; — powiedz mi przedewszystkiem, czy masz pieniądze?
— Potrzebujesz ich?
— Ma się rozumieć.
— Ileż ci potrzeba... sto sous?
— Bajesz trzy po trzy... Sto sous... Potrzeba mi siedemdziesiąt franków... mniej ani szeląga!
— Wielki Boże! — zawołała z osłupieniem wdowa — tyle pieniędzy... a zkądże jabym je wzięła? Wszystkiego mam dziesięć franków. Jeżeli chcesz, podzielę się niemi z tobą całem sercem. Na co ci wszakże potrzeba tak wielkiej sumy?
— Nie na to, rzecz pewna, ażebym leżąc, wygrzewał się na słońcu pod gołem niebem... bądź przekonaną. Nie o to chodzi, abym się miał tego obawiać, ponieważ bruk uliczny jest mniej twardym zapewne od barłogu za sześć sous, jaki mi dają podczas noclegu w Willi gałganiarzów, ale że nie chciałbym być zatrzymanym przez straż miejską, jak jaki włóczęga.
— Dłużnym jesteś może te siedemdziesią franków za komorne?
— Tak... za komorne i żywność mojej gospodyni. Nie wiem, co jej przypadło takiego dzisiaj od rana. Jak gdyby ją mucha w nos ukąsiła. Powiedziała mi, że ani dnia dalej kredytować nie będzie... że żąda swojej należności i że jeżeli jej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie zapłacę, nie będzie już dla mnie nadal miejsca w Willi gałganiarzów.
— Wielka to zgryzota... lecz czemże ja ci mogę dopomódz? Udaj się do wdowy Perrot... twej siostry.
— Właśnie od niej powracam... Nie ma ani grosza!.. Dochodem ze swojej pralni zaledwie koniec z końcem związać jest w stanie.
— To udaj się do swojego szwagra.
— Co... do Verrièra?
— Tak... wszakże on obraca milionami... mógłby ci więc pożyczyć piętnaście talarów.
— Wołałbym umrzeć z głodu na kupie gnoju, niż prosić o co tego łotra! — zawołał Piotr z uniesieniem.
— Pojmuję to... lecz jego córka... Ona, jak mówią, jest litościwą, miłosierną, coby ci szkodziło prosić ją o pomoc raz jeden?
— Tak, w rzeczy samej, jest to bardzo szlachetna dziewczyna, lecz w każdym razie jest ona córką Verrièra, a ja poprzysiągłem sobie nie przestąpić progu jego mieszkania.
— A Melania Gauthier?
— Skończ-że raz... do kroć piorunów. — Pieniędzy tak zarobionych nie dotknąłbym końcem mojego haczyka.
— E! przesadzasz nazbyt, mój kochany... — odparła wdowa. — Woń brudu nie czepia się pieniędzy... trudno zresztą na to uważać, gdy chodzi o pozyskanie dachu nad głową. Ale... jeszcze ci pozostaje Fryderyk Bertin, mechanik?...
— Nie pleć głupstwa! — huknął powtórnie gałganiarz. — Pieniądze Fryderyka Bertin... toć lepiej byłoby iść prosić o nie Melanię...
— A gdybyś się udał do nowozaślubionych, Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny?
— Zaczekaj!... może to i myśl dobra... w rzeczy samej! Są to poczciwe dzieci... Loiseau jest dość zamożnym. Wiem, że ma odłożonych kilka biletów stofrankowych... Mógłby mi coś z nich pożyczyć, a spłacałbym mu po sto sous tygodniowo. Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem.
— Loiseau nic panu, nie pożyczy — ozwał się siedzący obok mężczyzna w długim łatanym paltocie, mieszając się do rozmowy.
Gałganiarz wraz z wdową Ferron spojrzeli nań ciekawie.
— Pan go znasz? — zawołał Piotr Béraud.
— Wszak pan mówisz o Eugeniuszu Loiseau, który się ożenił przed sześcioma tygodniami? — odparł nieznajomy.
— Tak... o nim. Jest to mój siostrzeniec.
— Powtarzam więc, iż on panu nic nie pożyczy...
— Dlaczego?
— Ponieważ ciągle wyprawia wesela od dnia swoich zaślubin. Pracuje zaledwie dwa dni w tygodniu i gdyby jego żona nie była pracowitą, wytrwałą robotnicą, nie mieliby w domu kawałka chleba.
— Co pan powiadasz?
— Mówię prawdę.
— I ów próżniak... ten nicpoń, unieszczęśliwił Wiktorynę?
— Ma się rozumieć... Uczynił ją najnieszczęśliwszą z kobiet.
— A łotr... rozbójnik!... zduszę go... sponiewieram!
— Zły sposób zachęty, ażeby wrócił do warsztatu.
— No! ja w każdym razie z nim się zobaczę i powiem mu słów parę... Musi się ustatkować... musi się poprawić.
— Dobrzeby to było tak dla jego żony, jak i dla niego.
— Lecz zkąd pan go znasz?
— Mieszkam w tym samym okręgu... i upewniam pana, iż on ci nie pożyczy. Choćby chciał nawet, nie mógłby tego uczynić.
— Do tysiąca dyabłów... co zrobić? — wymruknął Piotr w zamyśleniu. — Ciężko to i smutno w mym wieku zostać wyrzuconym z mieszkania.
— No... nie martw się pan... — rzekł nieznajomy — może znajdziemy jakiś sposób zaradzenia temu.