Walka o miliony/Tom IV-ty/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Wyszedłszy z domu Paweł Béraud udał się do lombardu, położonego na bulwarze Saint-Germain, gdzie mu udzielono dwieście osiemdziesiąt franków zaliczki na fanty jakie z sobą przyniósł. Pragnął koniecznie trzysta otrzymać, taksator jednak odmówił udzielenia tej sumy; zmuszonym był więc Béraud poprzestać na tem co mu ofiarowano. Za pomocą tych pieniędzy spodziewał się uzyskać przedłużenie terminu, oraz otrzymać nowy kredyt u krawca i rzeźnika, nie zwrócił jednak na to uwagi, jakim sposobem ów nieznany mu lichwiarz przyszedł do posiadania obu jego weksli, który to szczegół winien go był w każdym razie zastanowić.
Z lombardu udał się na ulicę Paon-blanc, gdzie przeszedłszy schody w znanej nam starej kamienicy zadzwonił.
Stary Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— Pan jesteś panem Agostini? — zapytał Béraud.
— Si, signore.
— Nazywam się Paweł Béraud, pochodzę w interesie mych weksli, znajdujących się w pańskiem ręku.
— Racz pan wejść.
Tu Włoch wprowadziwszy przybyłego do swego gabinetu, wskazał mu krzesło.
— Pan przychodzisz zapłacić swe długi? — zapytał.
— Niepodobna jest mi dziś tego dokonać, ale przychodzę złożyć panu zaliczenie na tę należność.
— Nie przyjmę żadnych zaliczeń... żądam wypłaty sum w całkowitości.
— Ależ to rygor niesłychany!..
— Tak mi polecono uczynić... Oczekiwałem na pańskie przybycie. Jeżeli pan nie zapłacisz, idę natychmiast do komornika, jutro odbierz pan wezwanie z Trybunału.
— Nie czyń pan tego!.. Jestem gotów zapłacić jedną z powyższych należytości, a mianowicie ów dług rzeźnika wynoszący dwieście osiemdziesiąt pięć franków. Co zaś do długu u krawca pan mi udzielisz przy swej dobrej woli nieco czasu na zaspokojenie takowego.
— Niepodobna!
— Mam obiecany obowiązek ze znacznie wyższą pensyą, przyjdzie mi z łatwością zapłacić panu po sto franków miesięcznie. W ciągu pięciu miesięcy wszystko zapłacę i wyjdę z długu. Zgódź się pan na tę propozycyę.
— Niemogę rozporządzać się w tym razie. Powtarzam panu, odebrałem szczegółowe polecenie, jakie ściśle wykonać muszę.
Béraud wstał z krzesła.
— Tak więc... — rzekł — mimo, iżbym zapłacił należytość, przypadającą rzeźnikowi, pan ścigać mnie będziesz za dług krawca, wolę nic nie płacić.
— Jak się panu podoba... dziś przed południem będę u komornika.
Paweł wybiegł rozwścieczony, wkrótce się jednak uspokoił. Widocznie zabłysnęła mu jakaś myśl nowa.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta.
Od pół godziny już powinien był znajdować się w biurze.
— Ach! — zawołał — popychają mnie do ostateczności... Dobrze... walczyć będę do ostatka! Nie pozwolę zabrać sobie mych sprzętów. Sprzedam je przed przyjściem komornika. Wrócę jedynie do biura dla uregulowania rachunku, i przyjmę obowiązek u Verrier’a. Otóż sposobność abym ukończył raz z tą sytuacyą, jaka mnie zabija!
Wsiadłszy do fiakra na najbliższej stacyi powozów, kazał jechać na ulicę de Bucy, do Prowanckiego hotelu.
Był to jeden z niższych zakładów tego rodzaju, używający najgorszej reputacyi. Znano tam Pawła Béraud, który od czasu do czasu wyprawiał w tamecznych gabinetach wesołe kolacyjki.
W hotelu tym wynajął dla siebie miesięcznie numer, zapłaciwszy naprzód za dwa tygodnie z oznajmieniem, iż wkrótce nadeśle swe rzeczy, poczem pojechał na ulicę Sekwany.
— Zatrzymasz się — rzekł do woźnicy — pod 27 numerem. Wysiądę i wrócę za chwilę.
O kilka kroków dalej wstąpił do składu używanych mebli.
— Wyjeżdżam dziś w wieczór — rzekł — i radbym sprzedaj moje umeblowanie. Jeżeli się ugodzimy, interes załatwi się w oka mgnieniu.
— Właśnie mam wóz do przewożenia przed drzwiami sklepu — odrzekł kupiec — każę mu się zatrzymać, a tymczasem zobaczę.
— Pójdź pan i zaopatrz się w pieniądze.
— Mam je przy sobie — rzekł składnik. I pojechał wraz z klientem.
— Jeżeli Joanna jest w domu — myślał przez drogę Béraud — powiem jej w dwóch słowach, iż znaglony koniecznością, muszę powziąć stanowczą decyzyę. Gdyby zaś wyszła do Anieli Verrière, to jeszcze lepiej. Uniknę płaczu, wyrzutów i tym podobnych jeremiad. Dość mam już tego wszystkiego. Kością mi to w gardle stanęło! Niemasz jak życie kawalera!
Przybyli nareszcie.
— Jest pani w domu? — zapytał Paweł odźwierną.
— Niema jej, panie... Wyszła przed godziną, wraz ze swą małą. Mówiła, iż wypadnie jej być może dłużej zabawić i klucz pozostawiła.
— Pójdź pani do właściciela, proś go o przygotowanie kwitu z komornego za kwartał bieżący i ubiegły. Chcę wam zapłacić. W interesie urzędowym wysyłają mnie do Lyonu. Wjeżdżając dziś wieczorem., sprzedają wszystkie meble i sprzęty.
— Ha! otóż niespodziewana wiadomość... — zawołała odźwierna. — Czy pani wie, że pan wyjeżdżasz?
— Dowie się o tem, skoro powróci. Tymczasem pośpiesz się pani, proszę.
— Idę natychmiast.
Kupiec mebli, wprowadzony do mieszkania Pawła, ocenił wszystko co się w niem znajdowało na sumę tysiąca dwustu franków. Była to trzecia część zaledwie rzeczywistej wartości, wahać się jednak sprzedającemu czas nie pozwalał.
Béraud zgodził się na tą sumę, odebrał pieniądze, zapłacił za dwa zaległe kwartały komorne i podczas gdy wynoszono meble, upakował w jeden skórzany kuferek swoje ubranie i bieliznę, w drugi, rzeczy Joanny i małej Liny, kazał znieść swe rzeczy do fiakra, oczekującego przed domem, a zszedłszy sam następnie, rzeki do odźwiernej:
— Wiem gdzie pani poszła, jadę tam ażeby się z nią zobaczyć. I odjechał.
W pięć minut później złożywszy swe rzeczy w Prowanckim hotelu, wrócił do fiakra...
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
Béraud podał adres mieszkania Juliusza Verrière, ułożył już bowiem sobie naprzód plan postępowania.
Będąc przegnanym, że Joanna poszła do córki bankiera po odbiór należności, postanowił czekać na jej powrót na bulwarze i niepozwolić jej wracać ulicą Sekwany, by nie spotkała wozów, wiozących ich meble.
Joanna w rzeczy samej znajdowała się w pałacu Verrieèr’a. Odprowadziwszy Linę do szkoły, udała się pieszo na bulwar Haussmanna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od chwili odjazdu porucznika Vandame do Tulonu, zkąd miał odpłynąć w głąb Wschodu, oraz po owej strasznej scenie pomiędzy Anielą Verrière i Arnoldem w Vincennes przy ulicy Fortu, scenie, której świadkami byli nasi czytelnicy, młode to dziewczę ciężko na zdrowiu zapadło.
Gwałtowna gorączka nastąpiła po długiem omdleniu, zatrwożywszy niesłychanie siostrę Maryę, która natychmiast wezwała doktora.
Lekarz oświadczył, iż cierpienie panny Verrière nie wydaje mu się niebezpiecznem, lecz, że pacjentka potrzebuje wiele starania i ciszy, a nade wszystko zupełnej spokojności moralnej.
— Przez cały tydzień siostra Marya nie wychodziła z pałacu, czuwając bezprzestannie nad swoją chorą kuzynką, pozostawiając Misticota gubiącego się w najróżnorodniejszych przypuszczeniach dlaczego nie widzi wychodzącej zakonnicy, której pragnął dać adres nowego swego mieszkania.
Verrière wraz ze swym wspólnikiem zgodzili się na pozostawienie Anieli w spokoju, nakazanym jej przez doktora.
— Cios rzeczywiście był ciężkim... — mówił Arnold do bankiera. — Potrzeba ją chwilowo w ciszy pozostawić dla odzyskania równowagi, na teraz zajmijmy się wyłącznie naszemi bankowemi operacyami, skrycie zaś, Scott’owi, Trilbemu i Agostiniemu wydał rozkazy działania.
Widzieliśmy już tych trzech ludzi u dzieła.
Aniela znajdowała się wraz z siostrą Maryą w małym saloniku, gdy pokojówka weszła z oznajmieniem, że szwaczka Joanna Desourdy, pragnie się z nią widzieć.
— Niech wejdzie ta dobra Joanna — odrzekła panna Verrière.
Skoro młoda kobieta ukazała się w progu, Aniela podała jej rękę, wołając:
— Witaj nam... witaj! Prawdziwą przyjemność sprawia mi twoje przybycie.
— Jesteś cierpiącą, kuzynko? — pytała Joanna, zdziwiona boleśnie widokiem wychudłej i pobladłej twarzy dziewczęcia.
— Była ciężko chorą... — odpowiedziała siostra Marya — lecz teraz zwolna do zdrowia przychodzi. Potrzeba jej tylko dla pokrzepienia sił świeżego wiejskiego powietrza i otóż właśnie chcę prosić, wuja, aby jej pozwolił wyjechać zemną na kilka tygodni.
— Tak... — wyszepnęła smutno Aniela — zdaje mi się, że zupełne odosobnienie, słońce, kwiaty i drzewa, byłyby dla mnie zbawczemi lekarzami.
— Mam nadzieję, iż na mój projekt otrzymam zezwolenie twojego ojca — odparła zakonnica. — A cóż tam u ciebie słychać Joanno? Widzę, żeś pomizerniała, zeszczuplała...
— Pracuję wiele... — odpowiedziała szwaczka z zakłopotaniem.
— Dlaczego nie przyprowadziłaś z sobą małej Liny, tak radebyśmy ją widzieć?
— Poszła do szkoły.
— Uczy się dobrze?
— Jaknajlepiej... to biedne, ukochane dziecię.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.