<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział XV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Nastąpiła chwila milczenia, poczem panna Verrière, z pewnem, a łatwem do zrozumienia wahaniem zapytała:
— Powiedzże nam, Joanno, czy masz nadzieję otrzymania pomyślnego skutku swych starań, o jakich mówiłyśmy w Saint-Mandé, podczas zaślubin Wiktoryny? Czy zmieni się nareszcie wasz opłakany stosunek... czy Paweł Béraud zdecyduje się spełnić obowiązek uczciwego człowieka?
Joanna smutno potrząsnęła głową.
— Twoje milczenie powiadamia mnie lepiej nad słowa — odrzekła panna Verrière. — Paweł nie chce spełnić tego, co mu uczciwość i honor nakazują, nie chce naprawić błędu, nadać nazwiska swej córce...
— Niestety! nie śmiem mu nawet mówić o czemś podobnem — odpowiedziała młoda kobieta łzy ocierając. — Wiem dobrze, iż otrzymałabym na to odpowiedź brutalną. Paweł nie kocha mnie już... widzę to dobrze. Nie stara się nawet ukryć, iż jestem dlań ciężarem. Przed miesiącem, miałam jeszcze jakieś złudzenia w tej mierze... miałam nadzieję, iż za pomocą poświęcenia, zaparcia się siebie, tkliwości, potrafię go zjednać dla siebie. Dziś, straciłam wszelką ułudę... niemam się czego spodziewać, czuję, iż jestem zgubioną. Nasze pożycie domowe jest piekłem! Ach! gdybyś kuzynko wszystko wiedzieć mogła!...
Tu biedna przerwała, przyciskając piersi rękoma. Dusiły ją łkania.
— Cóż się to dzieje? — zapytała żywo Aniela.
— Wstydzę się nawet o tem opowiadać...
— Mów z całą otwartością, Joanno. Wobec nas możesz się wynurzyć jawnie ze swych boleści.
— Tak jest... — dodała siostra Marya; — opowiedz nam swoje cierpienia z całem zaufaniem, a jeżeli będzie w naszej mocy ulżyć ci w czemśkolwiek, bezzwłocznie to uczynimy.
— Otóż... — zaczęła Joanna — jak gdyby nie dosyć dla mnie było owych mąk serca, tych ciosów raniących mą godność osobistą, nędza zbliża się do nas szybkiemi krokami.
— Nędza?...
— Tak, nędza!.. ciężka, czarna nędza. Długi zwiększają się z dniem każdym. Piekarz, rzeźnik, ogółem wszyscy dostarczyciele, odmówili kredytu, nie chcąc być jak się tłumaczą, narażonymi na straty. Dwóch z tych dostarczycieli odstąpili już swoje rachunki jednemu z lichwiarzów, który ma za nie nas ścigać. Dziś rano Paweł zaniósł moje ubogie biżuterye do lombardu, wszakże niewielka ta suma jaką za nie otrzyma, nie wystarczy na wszystko, a wtedy...
Tu zatrzymała się, łkania przerwały jej mowę.
— Wtedy? — powtórzyła panna Verrière.
— Będziemy zgubieni bez odwołania! I otóż Paweł polecił mi... — mówiła dalej szwaczka nieśmiało — polecił, a Bóg jeden wie ile mi to sprawia przykrości, abym prosiła ciebie, kuzynko, o uregulowanie naszego małego rachunku. Och! przebacz mi... przebacz tę moją zuchwałość!
— Ja to ciebie raczej winnam prosić o przebaczenie — odpowiedziała Aniela — żem zapomniała tego załatwić, skutkiem mojego roztargnienia. To mnie jedynie usprawiedliwia, żem nie przypuszczała abyście mogli się znajdować w tak ciężkiem położeniu. Wszak Paweł ma urzędowanie... To więc co zarabia nie wystarcza wam na życie?
— Całą prawie swą pensyę wydaje za domem na różne dla siebie rozrywki. Od bardzo dawna nawet i jednej części nie przynosi. I pomimo całego wysiłku mego w pracy, wystarczyć mi na utrzymanie niepodobna.
— Ależ to okropne! Ileż ty cierpieć musisz, ma biedna Joanno!
— Ach! po nad moje siły! I gdybym jeszcze sama cierpiała... lecz i me biedne dziecię, moja mała Lina, spostrzega, że ojciec tak jej, jak i mnie, nie kocha już wcale... że na wszystkiem nam zbywa... Nie chciał jej pocałować, odchodząc dziś rano... Buciki podarły się dziecku, o sprawieniu nowych słyszeć nawet nie chce.
Tak Anieli, jak siostrze Maryi łzy w oczach zabłysły.
— Ileż ja ci jestem dłużną, Joanną? — pytała panna Verrière.
— Rachunek wynosi około dwustu dwudziestu siedmiu franków.
— Jak sądzisz? — pytała siostra Marya — czy tą sumą, dołączoną do otrzymanej za biżuteryę z lombardu, będziesz mogła zaspokoić dług u dostarczycieli?
— O, nie... to będzie za mało.
— Cóż więc zrobicie?
— Paweł da im zaliczenia, być może, że je przyjmą...
— A ileżby wam było potrzeba na zupełne oswobodzenie się z tego długu?
— Dwa główne rachunki przedstawiają cyfrę siedmiuset dwudziestu franków.
— Otóż ja nie mogę pozwolić na dalsze tak straszne dręczenie się twoje, Joanno. Anielka zaspokoi przynależny ci od niej rachunek, a ja dołożę tyle, byś mogła całkowicie zaspokoić swych wierzycieli.
— Ach! siostro Maryo... siostro Maryo!... — wołała Joanna, ręce składając; — jak to, chciałażbyś uczynić coś podobnego?
Nie zdołała powiedzieć więcej; zakonnica wybiegła śpiesznie z pokoju.
Aniela, otworzywszy w biurku szufladę, wyjęła z niej trzy bilety bankowe.
— Oto trzysta franków... — wyrzekła — odbierz je, Joanno.
— Ale ja nie mam reszty do wydania... — mówiła szwaczka z zakłopotaniem.
— Ta reszta niechaj na dalszy rachunek u ciebie pozostanie.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko.
W tej chwili, ukazawszy się, siostra Marya wsunęła rulon złota w rękę Joanny.
— Przyjmij odemnie... — wyrzekła — jest tu tysiąc franków. Cieszę się, iż mogę ci je ofiarować.
Joanna, głęboko wzruszona, ze łzami w oczach, ująwszy rękę zakonnicy, okrywała ją pocałunkami.
— Tylko nie płacz, nie płacz! — mówiła panna Verrière. — Odzyskasz spokój przynajmniej.. a kto wie, czy Paweł, wydobywszy się z kłopotów, nie pomyśli o spełnieniu swego obowiązku.
— O! gdybyż to nastąpiło... — wołała młoda kobieta — stałybyście się dla mnie aniołami zbawienia! Wam zawdzięczałabym szczęśliwą mą przyszłość, o jakiej już marzyć nie śmiałam!
I nieszczęśliwa, w połowie płacząc, a w połowie się śmiejąc, łzy ocierała.
— Pozwolisz, kuzynko, że odejdę — mówiła do panny Verrière. — Śpieszno mi wracać do domu, zobaczyć się z dostarczycielami, zapłacić im i powiedzieć Pawłowi, że ocaleni jesteśmy. Czy wiesz, że nam grożono zesłaniem komornika, a gdyby sprzedano nam nasze sprzęty, co poczęlibyśmy?
— Idź... idź, Joanno... śpiesz prędko!
— Jakiemiż słowy zdołam wyrazić mą wdzięczność wam obu?
— Nie chodzi tu o żadną wdzięczność — wyrzekła Aniela; — kochaj nas... ot! wszystko, a na drugi raz przyprowadź swą małą Linę. Jeśli wyjadę na wieś, powiadomię cię o tem, abyś tam przyszła mnie odwiedzić.
— O! przyjdę... przyjdę z mą małą... — mówiła Joanna — ażeby ona raz jeszcze podziękowała wraz zemną za to, co uczyniłyście.
Tu uścisnąwszy pannę Verrière i siostrę Maryę, odeszła uradowana.
Wyszedłszy z pałacu bankiera, czuła się jak odurzoną, obejmował ją rodzaj olśnienia, do tego stopnia, iż nie dojrzała Pawła Béraud, stojącego o dwa kroki przed sobą.
— Joanno! — zawołał.
Na dźwięk tego głosu zadrżała, odwróciwszy głowę.
— Ach! mój kochany... — zawołała, biegnąc ku niemu — jakżem szczęśliwą!
— Cóż się stało? — pytał zdziwiony.
— Jesteśmy ocaleni! Mamy czem zapłacić naszych wierzycieli! Nie będziemy mieli odtąd ani grosza długu!
— Sądzisz więc, iż na to wystarczy te dwieście osiemdziesiąt franków, jakie ci dała twoja kuzynka? — pytał Paweł z ironią.
— Nie chodzi tu o te dwieście franków... Aniela i siostra Marya, te dwa anioły, dały mi znakomitą sumą pieniędzy.
— Ile?
— Tysiąc trzysta franków!
— Tysiąc trzysta franków.. — powtórzył Paweł w zdumieniu.
— Tak... oto są... Weź je... weź! Biegnij zapłacić weksle, złożone u tego lichwiarza; poczem, wracając do domu, zapłać rachunek w mleczarni, a jeszcze nam coś pozostanie z tych pieniędzy na zaspokojenie drobnych należności.
Paweł schował najspokojniej złoto i banknoty do kieszeni.
— Gdybym był o tem wiedział — pomyślał sobie — nie byłbym sprzedawał mebli. — Stało się jednak... może to i lepiej. Nastąpiła separacya... Teraz każdy dla siebie i u siebie... Odzyskałem wolność nareszcie.
— Ale zkąd się ty tu wziąłeś? — pytała Joanna. — Miałżebyś na mnie oczekiwać?
— Tak... Byłem u owego agenta przy ulicy Paon-blanc i po wielu naleganiach zdołałem go wreszcie nakłonić do przyjęcia zaliczki, którą mu zaraz zaniosę. Pragnąc cię o tem powiadomić, wróciłem do domu. Odźwierna powiedziała mi, żeś wyszła... Domyśliwszy się, żeś poszła do kuzynki Anieli, przyszedłem tu i oczekuję na ciebie.
— Lecz twoje biuro?
— Wstąpiłem doń przechodząc i otrzymałem zwolnienie na dzień cały.
— Pobiegnij więc do owego agenta.
— Nie ma go teraz w domu. Będzie na mnie czekał o piątej godzinie. Jestem głodny, tak jak i ty zapewne. Pójdźmy na śniadanie do restauracyi, jak dwoje zakochanych... Jakże ci się to podoba?
Joanna promieniała. Oddawna nie słyszała Pawła w ten sposób przemawiającego do siebie. Nieszczęśliwa, nie przeczuwała nikczemnej zdrady nędznika.
— Jak mi się to podoba? — zawołała — jestem uszczęśliwioną! Szkoda, że Lina nie może pójść z nami...
— Kupimy jej parę nowych bucików...
— Ach! dobrze... dobrze! Ileż otrzymałeś w lombardzie na moje biżuterye?
— Dwieście osiemdziesiąt franków.
— Niepotrzebna nam teraz ta suma. Gdybyś poszedł zaraz je wykupić?
— Właśnie myślałem o tem... Jutro je wykupię.
Tak rozmawiali, idąc oboje.
— Wejdźmy tu... — rzekł Paweł, zatrzymując się przed restauracyą na Montmartre.
Wszedłszy, zasiedli przy stole, gdzie Béraud kazał podać wykwintne śniadanie wraz z winem Bordeaux.
— Nic nas nie nagli — rzekł do Joanny. — Jedzmy zwolna, lepiej natenczas smakują potrawy.
Zegar wskazywał w pół do drugiej, gdy Paweł zażądał podania sobie rachunku.
Meble w mieszkaniu już od dwóch godzin zapewne wynieść musiano, mógł więc nędznik bez obawy dozwolić wracać teraz Joannie do opróżnionych pokojów przy ulicy Sekwany.
Wyszli oboje z restauracyi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.