Walka o miliony/Tom IV-ty/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | XVI |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wracając, wstąpili do magazynu obuwia na przedmieściu Montmartre, gdzie kupiwszy buciki dla Liny, szli dalej.
Było już po godzinie drugiej.
— No! ja cię pożegnm... — rzekł, zatrzymując się, Paweł.
— Czemu nie doprowadzisz mnie do domu? — pytała Joanna.
— Korzystając z wolnego dnia, pragnę załatwić moje interesu. Najprzód pójdę zapłacić owemu agentowi, poczem wrócę na obiad o siódmej. Przygotujesz dobry obiad, nieprawdaż? A masz przy sobie pieniądze?
— Wszystkiego trzy franki.
— Weź więc... — rzekł nikczemnik, dobywając dwa luidory z kieszeni. — Weź na dzisiejsze wydatki... A nie śpiesz się... idź zwolna.
— Przyjdziesz więc punkt na siódmą godzinę?
— Tak... na siódmą wieczorem.
Joanna odeszła i wkrótce zniknęła na bulwarze. Biedna kobieta nie przeczuwała tym razem grożącej jej katastrofy. Przygnębiona zwykle i smutna, teraz przeciwnie, czuła się lekką, swobodną.
Paweł okazywał jej tyle tkliwości. Jakiż wzrok ludzki byłby w stanie przejrzeć głąb duszy tego nikczemnika, który w chwili haniebnego opuszczenia matki wraz z dzieckiem wydarł nieszczęśliwej pieniądze, udzielone jej dla wydobycia się z nędzy.
Nie spojrzawszy nawet za odchodzącą, poszedł w stronę ulicy Magdaleny.
— Idźmy do Verrièra... rzekł sam do siebie. — Tam to owemu „kleszczowi“ nie przejdzie myśl poszukiwania mnie. Verrière nie ma zwyczaju mówić nikomu o swych osobistych interesach po za biurem. Kuzynka Aniela nie dowie się więc, żem został współpracownikiem jej ojca. Zresztą, zerwanie stosunków z Joanną nieodwołalnie już nastąpiło, a to rzecz główna.
Przybywszy na ulicę Le Pelletier, do biura bankowego „Juliusz Verrière i Arnold Desvignes,“ znalazł je zapełnionem przybywającymi.
Wchodzono i wychodzono bezprzestannie.
Od dwóch dni „Bank gminny“ rozpoczął swoją działalność. Niesłychany napływ publiczności oznajmiał tak świetne powodzenie, iż dwaj wspólnicy postanowili na wzór „Stowarzyszenia jeneralnego“ i „Liońskich biur kredytowych,“ otworzyć filie we wszystkich okręgach Paryża.
— Pragnę się widzieć z panem Verrière... — rzekł Paweł do woźnego, przybranego we wspaniały uniform, jak gdyby woźnego ministeryum.
— W interesie banku?
— Nie, w moim osobistym.
— Racz pan dać swą wizytową kartę.
— Nie mam jej przy sobie.
— Napisz więc pan swoje nazwisko na kawałku papieru — rzekł woźny, wskazując stolik z przyborami do pisania; — tę kartkę zaniosę panu bankierowi.
W kilka chwil później Paweł został wprowadzonym do dyrektorskiego gabinetu, zajmowanego, jak wiemy, przez obu wspólników.
— Jakże więc... mój kochany, zdecydowałeś się nareszcie — pytał Verrière, witając Pawła lekkiem uściśnieniem ręki.
— Tak jest, mój wuju... przyjmuję całem sercem twoją propozycyę.
— Zatem chciej się porozumieć w tym przedmiocie z panem Desvignes, tym oto moim wspólnikiem. On zajmuje się specyalnie kompletowaniem personelu. Oto pan Paweł Béraud, o którym ci już mówiłem — ciągnął bankier dalej, zwracając się do Arnolda.
Paweł zwrócił się do biurka, przy którem siedział Desvignes, zajęty pisaniem.
— Pan pełniłeś obowiązki w Liońskiem biurze kredytowem? — zapytał wspólnik Verrièra. — Czem się pan specyalnie tam zajmowałeś?
— Przechodziłem wszystkie oddziały. Ostatnio zaś, to jest do dnia dzisiejszego, ponieważ nie wziąłem jeszcze uwolnienia, pracowałem w filii tegoż banku, mieszczącej się na bulwarze Saint-Germain.
— Ileż miesięcznie pobierałeś pan pensyi?
— Trzysta franków.
— Otrzymasz pan u nas trzysta siedemdziesiąt pięć. Jako o osobistości znanej mojemu wspólnikowi, nie potrzebuję bliższych o panu zasięgać objaśnień. Jak prędko mógłbyś objąć swe obowiązki?
— Od pojutrza... jeżeli można.
— Debrze... zatem przyjdź pan pojutrze. Przez ten czas zdecydujemy, jakiego rodzaju prace wypadnie nam panu powierzyć. Biura otwarte są od dziewiątej zrana do piątej po południu. Ścisła pilność w wykonywaniu jest wymagalną.
Nie pozostawało Pawłowi jak odejść, co też uczynił.
— Mamy go już w zupełnej od siebie zależności — rzekł Verrière do swego wspólnika, skoro Béraud drzwi zamknął.
— Już ja się nim zajmę... bądź spokojnym... — odparł Desvignes z dziwnym uśmiechem.
Z ulicy Le Pelletier udał się Paweł do Liońskiego biura kredytowego, zażądał tam uwolnienia, a zabrawszy swe osobiste papiery, oznajmił, iż w ciągu trzech dni zgłosi się po przypadającą mu należność i nałożywszy na bok kapelusz, szedł najswobodniej ulicą, pośpiewując zwrotkę z operetki i lornetując przechodzące kobiety. Czuł w kieszeni pieniądze i był wolnym. Czegóż potrzeba mu było więcej do zupełnego szczęścia?...
— Posiadam fundusz na prowadzenie kampanii z Wiktoryną — powtarzał z uśmiechem: — będę miał za co sprawiać dobre obiady głupiemu jej mężowi.
I wszedł do kawiarni, gdzie widzieliśmy go w dniu poprzedzającym wraz z Eugeniuszem Loiseau i przyjacielem tegoż w granatowej czapce.
Powróćmy do Joanny Desourdy, która z czterdziestoma frankami, danemi jej przez Pawła, podążała na ulicę Sekwany, gdzie ją poprzedzimy.
Jak wiemy, stary gałganiarz, Piotr Béraud, wyszedłszy od swego mniemanego dobroczyńcy przy ulicy de Geindre, postanowił udać się do Joanny i opowiedzieć jej o wszystkiem, co słyszał, wierzył bowiem jak w ewangelię w to, co mu przedstawiał Will Scott, zmieniony w postać filantropa Cordier.
Szedł więc ulicą Sekwany aż do domu oznaczonego numerem 27, gdzie przybył wkrótce po odjeździe Pawła z rzeczami do Hotelu Prowanckiego.
Piotr przychodził już niejednokrotnie do swego siostrzeńca, nie pytając przeto odźwiernej, udał się prosto na górę. Na schodach zduszonym był usunąć się dwom ludziom, znoszącym szafkę oszkloną. Po ominięciu ich udał się do mieszkania Pawła i Joanny, gdzie z wielkiem zdziwieniem zastał drzwi na oścież otwarte.
Wszedł mocno zaciekawiony.
Dwaj ludzie rozbierali łóżko; trzeci stał przy nich.
— Co to się znaczy... miałżebym się pomylić? — zawołał głośno, oglądając się po pokoju.
Na dźwięk tego głosu obrócił się stojący przy robotnikach nabywca mebli.
— O co pan pytasz? — zagadnął.
— Zapytuję sam siebie, czylim się w piętrach nie pomylił?... — rzekł Piotr. — Czy tu jest mieszkanie pana Pawła Béraud?
— Tu... właśnie.
— Wyprowadza się zatem?
— Nie, ja to raczej wyprowadzam jego meble, które mi sprzedał. Pan Béraud wyjeżdża dziś wieczorem do Lionu i ja hurtem zakupiłem całe umeblowanie.
Piotr słuchał w osłupieniu.
— Co... wyjeżdża do Lyonu? — powtórzył.
— Tak... tego wieczora.
— Z żoną i córką?
— Tego nie wiem... wszakże jeśli pan pragniesz powziąć bliższe objaśnienia w tym względzie, zatrzymaj się tu nieco. Zostawił on zawiniątko, po które pewnie powróci.
— Zaczekam... mruknął gałganiarz. — Wszystko to niezmiernie dziwnem mi się wydaje.
I zeszedł do odźwiernej.
— Czy to prawda, że pan Béraud odjeżdża? — zapytał.
— Prawda... wyjeżdża do Lyonu. Zapłacił za cały kwartał i sprzedał swe meble. Dopieroż to zadziwi się pani Joanna, skoro powróci do domu.
— Jakto... więc ona o tem nie wie?
— Zdaje się, że nie wie. Pani wyszła, gdy pan Paweł powiadomił mnie o tej zmianie.
— A mała Lina?
— Lina jest w szkole.
Piotr podrapał się w głowę.
Ów dziwny zbieg okoliczności, ten nagły odjazd podczas nieobecności Joanny, wszystko to podejrzanem mu się wydało.
— Czy pan Béraud powróci tu jeszcze? — zapytał.
— Tak, panie... Powiedział mi to, odjeżdżając.
— Dziękuję za objaśnienia.
— I odszedł.
Nie chcąc zaś czekać ani w mieszkaniu, ani u odźwiernej, wszedł naprzeciwko do kupca win, gdzie kazawszy obie podać butelkę białego wina, chleba i sera, a jedząc i pijąc zwolna, patrzył na bramę domu nr. 28.
Godziny upływały, a nie dostrzegł ani Pawła, ani Joanny.
Straciwszy wreszcie cierpliwość, zapłacił za swój skromny posiłek i wyszedł na ulicę, gdy spojrzawszy w dal przed siebie, dostrzegł nadchodzącą Joannę.
Podszedł na jej spotkanie.
— Ach! wuj Piotr... — zawołała wesoło. — Cóż wuja sprowadza tu w nasze strony? Skoro tu jesteś, zrób nam przyjemność i zostań z nami na obiedzie, razem pójdziemy do domu.
— Do domu... na obiad... — rzekł Piotr zdumiony. — Ach! to prawda, że byłaś nieobecną i nie wiesz o niczem.
— O czem takiem?
— Wszak wyjeżdżacie dziś z Paryża do Lyonu...
Joanna patrzyła na Piotra, zapytując sama siebie, czyli on dostał obłąkania, lub wypił parę kieliszków więcej, niż zwykle.
— My... wyjeżdżamy z Paryża? — zawołała, śmiejąc się, głośno; — wyjeżdżamy do Lyonu? Któż to wujowi o tem powiedział?
— Powiedziała mi wasza odźwierna.
— Ależ zażartowała sobie z ciebie, mój wuju.