Walka o miliony/Tom V-ty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | IV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Arnold Desvignes, z oczyma wlepionemi w policyjnego agenta, nie stracił najmniejszego jego gestu podczas krótkiej rozmowy z właścicielem hotelu, a znając dobrze powód jego przybycia do Blévé, odgadywał z łatwością treść pogadanki.
Flogny zatrzymał się u stolika, przy którym siedział Misticot. Podrostek z Montmartre spojrzał na niego.
Agent ukłonił się.
— Mam honor mówić z panem Stanisławem Dumay, nieprawdaż? — zapytał.
Misticot spojrzał zdumiony na mówiącego. Usłyszał wymówione swoje nazwisko przez nieznajomego, w obcem mieście, gdzie po raz pierwszy był w życiu. Co to znaczyło?
Z osłupienia nie zdołał zaraz odpowiedzieć.
— Z panem Stanisławem Dumay, znanym pod nazwą Misticota, mieszkającym w Paryżu przy ulicy Fléchiér... — mówił dalej Flogny.
— Nie wiem, dlaczego pan zapytujesz mnie o to? — wyszepnął chłopiec. — Ja pana nie znam wcale.
— Wiem... — odparł agent z uśmiechem. — Zaraz jednakże zawrzemy z sobą znajomość. Przybywam w celu otrzymania od pana objaśnień...
— Odemnie?
— Tak jest... od pana — rzekł Flogny, siadając przy stole obok podrostka. — Wiem o celu pańskiej podróży do Blévé. Jesteś pan tu wysłanym z polecenia nader szanownego stowarzyszenia religijnego, do którego należysz, i działasz za wskazówkami siostry Maryi, zakonnicy ze zgromadzenia św. Wincentego à Paulo. Zresztą, szczegóły te mnie nie obchodzą i nie mam zamiaru mieszać się w to wcale. Przybyłem tu umyślnie, ażeby widzieć się z panem, będąc powiadomionym o pańskim wyjeździe przez kogoś, którego oba wielce poważamy, a mianowicie przez zacnego ojca Loriot...
Lecz zkąd on mógł panu powiedzieć, żem ja wyjechał do Blévé, jeśli sam o tem nie wiedział? — odrzekł Misticot.
— Nie on mi wskazał miejscowość. W pałacu bankiera, Juliusza Verrière, dowiedziałem się, gdzie mogę pana odnaleźć.
Mimo, iż słowa powyższe winny były przekonać Misticota, że cel jego podróży został wyjawionym przez siostrę Maryę nieznajomemu, postanowił przyodziać się powściągliwością.
Arnold natężył słuch, a mimo, iż od dwóch rozmawiających oddzielał go stół komisanta handlowego, Delvigna, nie stracił ani jednej sylaby z owej rozmowy, prowadzonej półgłosem.
— Cóż więc pan żądasz odemnie? — zapytał chłopiec.
— Żądam, ażebyś mi przyszedł z pomocą w wymierzeniu kary nędznikom, którzy uwieźli podróżnego z Indyjskiego hotelu przy ulicy Joubert przed dwoma miesiącami.
Osłupienie Misticota wzrastało z każdą chwila.
— Ja... — odrzekł — ja mam panu dopomódz w odkryciu sprawców tej zbrodni, o której tyle mówiono?
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... Nie rozumiem...
— Natychmiast pan wszystko zrozumiesz. Naprzód jednakże winienem powiedzieć ci, kim jestem...
Tu wziąwszy swój bilet wizytowy z kieszeni, podał go Misticotowi.
Chłopiec, rzuciwszy okiem na kartę, patrzył na policyjnego agenta ze zdziwieniem i nieco z obawą.
Flogny, uśmiechając się, schował napowrćt bilet do portfelu.
— Ależ ja nie posiadam żadnych bliższych szczegółów o tej sprawie — mówił Misticot — nic... o czembym mógł panu opowiedzieć. Jakichże więc objaśnień żądasz pan odemnie?
— Zaraz o wszystkiem się dowiesz. Wszak znasz pan dwóch Irlandczyków, klownów z cyrku Fernando, którzy figurowali i w pantomimach?
Místicot zadrżał.
— Scotta i Trilbego? — rzekł.
— To właśnie.
— Znam ich w rzeczy samej. Widziałem ich przedstawiających niedźwiedzi, z czego się szczerze naśmiałem. Spotkałem się również z nimi razu pewnego na wzgórzu Montmartre, w restauracyi pod Królikiem A. Gill. Wtedy to sprzedałem dwa srebrne medaliki w Sacré-Coeur...
— Widziałeś pan jeszcze Wiliama Scott w innej okoliczności.
— Tak.
— Przy ulicy de Moines, u ojca Loriot, nieprawdaż?
— A! on panu o tem opowiedział?
— Opowiedział mi, że przyszedłszy do niego z Eugeniuszem Loiseau, zdawało ci się, że poznajesz Wiliama Scott pod ubraniem woźnicy, pod którą to postacią sprzedał dnia poprzedniego powóz wraz koniem Loriotowi.
— I nie omyliłem się wtedy...
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— Na czem opierasz swą pewność?
— Ojciec Loriot tego panu nie powiedział?
— Mówił mi o medaliku, znalezionym przez ciebie w powozie, sprzedanym i dostarczonym przez Scotta.
— Tak, panie... Był to medalik, jaki Scott kupił odemnie na kilka dni przedtem pod Królikiem A. Gill.
— Gdzież jednak dowód, ażeby to był ten sam?„Wszystkie te medaliki pochodzą z jednej fabryki, i są do siebie podobne.
— Nie panie... Ten się wyróżniał od innych, miał bowiem na środka skazę maleńką.
Tu Misticot sięgnąwszy do kieszeni, wyjął medalik z portmonetki i położył go na stole mówiąc:
— Oto jest... Patrz pan, i zauważ tę skazę, Scott mi ją sam wskazał po kupieniu. Chciałem mu dać inny w to miejsce, na co mi odpowiedział: Dobry będzie do tego, do czego chcę go użyć. Gdyby więc owym woźnicą, który przyprowadził konia z powozem Loriot’owi Scott nie był, zkądby się znalazł tam medalik na siedzeniu jaki wpadł mi w ręce. Zaraz ja sobie pomyślałem, iż w tem coś nieczystego się mieści.
— I nie myliłeś się w tym razie. Mam pewność, ze ten powóz służył do spełnienia zbrodni przy ulicy Joubert — rzekł Flogny — i mam zarazem to najmocniejsze przekonanie, że Scott wraz z Trilbym mieli w niej udział, pod kierunkiem tego trzeciego, który to wszystko skombinował i przygotował, trzeciego łotra, gorszego nad wszystkich innych!
— Trzeciego... trzeciego... — szeptał sprzedawca medalików. — Czekaj pan... czekaj! Może ja przypomnę coś sobie...
— Cóż takiego? — zapytał żywo Flogny.
— W restauracyi pod Królikiem A. Gill Scot wraz z Trilbym mówili mi, że oczekują na przybycie dyrektora cyrku Amerykańskiego, który ich zamówił na swoje przedstawienia.
— Kłamstwo! — zawołał agent.
— Lecz pozwólże mi pan dokończyć. Widziałem tego dyrektora prawdziwego, czy podrobionego, mniejsza z tem, dość, że go widziałem. Sprzedałem mu nawet jeden srebrny medalik...
— Jakże on wyglądał?
— Anglik najczystszej krwi, panie... postać, zachowanie się, ubiór, wszystko w nim oznajmiało nieodrodnego syna Wielkiej Bretanii. Nie mówił prawie wcale po francuzku.
— Od chwili spotkania Scotta u ojca Loriot przy ulicy des Moines, nie widziałeś łotrów tych więcej?
— Nie widziałem; nie przyszło mi na myśl zajmować się niemi, mając tyle innych, ważniejszych zatrudnień przed sobą.
Od kilku chwil, komisant handlowy Delvignes, który jak wiemy, siedział przy stole, pomiędzy Arnoldem i Misticot’em, przerwał swoją robotę, nasłuchując z uwagą.
— Przepraszam panów... — rzekł nagle, zwracając się do obu rozmawiających — mówicie panowie jeśli się nie mylę o zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert?
Spostrzegłszy, iż komisant wymieszał się do rozmowy, Arnold zbladł nagle.
— Tak panie — odpowiedział Floguy — mówimy o tym tajemniczym wypadku.
— Pewne wskazówki prowadzą panów, jak widzę, na ślady winnych?
— Tak się zdaje...
— Pan należysz do policyj?
— Jestem inspektorem.
— Przed chwilą mówiłeś pan z panem Dumay o znalezionym przezeń srebrnym medaliku, który wam może posłużyć do wniesienia oskarżeń przeciw pewnym cudzoziemcom.
— Tak... w rzeczy samej. . — Zwróciło to moją uwagę — mówił dalej komisant — a zaraz panu wytłumaczę dlaczego. Pozwól mi jednak przed tem zobaczyć medalik, jaki ci dał przed chwilą pan Dumay.
— Oto jest.
Delvignes obejrzawszy go, zawołał:
— Oprócz tej skazy na środku, jest najzupełniejsza tożsamość.
— Tożsamość z czem?
— Z innym medalikiem, który wypadkowo wpadł w moje ręce w nader dziwnych wypadkach. On to właśnie służył widocznie do jakiegoś tajemniczego porozumiewania się, a gdy tu chodzi o oświecanie sprawiedliwości, nie waham się z wyjawieniem prawdy.
— Wytłumacz mi pan to jaśniej...
— Mieszkam pod numerem 36 przy ulicy des Tournelles. Jestem handlowym komisantem, a moje wyjazdy z Paryża trwają zwykle od ośmiu do dziesięciu dni. Przed miesiącem mniej więcej, odebrałem rozkaz od mego pryncypała do jaknajrychlejszego wyjazdu. W parę godzin byłem ku temu gotowym. Rano, w dniu mego wyjazdu, w chwili, gdy fiakr czekał przed domem, aby mnie powieść na stacyę drogi żelaznej, wszedłem do odźwiernej, nieobecnej w stancyjce natenczas, a widząc paczkę listów do mnie adresowanych, zabrałem takowa i wsunąłem do kieszeni, poczem wsiadłszy do fiakra odjechałem. Usiadłszy w wagonie zacząłem odczytywać korespondencye, nie przeglądając szczegółowo adresów. Trzecim listem zostałem dziwnie zdumiony. Pierwsza koperta tegoż, zawierała wewnątrz drugą bez żadnego papieru, znajdował się w niej tylko mały, srebrny medalik zupełnie do tegoż tu podobny, przytwierdzony lakiem do pieczęci, a ponad nim te dwa wyrazy: Siódma godzina. Mocno tem wszystkiem zaintrygowany, spojrzałem na adres. List przez pomyłkę wmieszanym został między moje listy. Muszę pana objaśnić, iż nazywam się Alfred Delvignes, a na kopercie był adres: Arnold Desvignes, ulica des Tournelles Nr. 36.