Walka o miliony/Tom V-ty/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | VII |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom mieszkalny Juliusza Verrière, który w okolicy „zamkiem“ nazywano, był to obszerny pawilon z kamienia zbudowany; w eleganckim stylu z epoki Ludwika XIII-go. Znaczna odległość od wsi go oddzielała.
Aleja z odwiecznych lip prowadziła do żelaznego osztachetowania, otaczając dwa mniejsze budynki, w tymże samym stylu stawiane, co i pawilon, z których jeden służył za mieszkanie dla miejscowego nadzorcy, będącego zarazem ogrodnikiem.
Park, zajmujący około dwunastu hektarów ziemi, zacieniony wspaniałemi drzewami, otoczony murem, tworzył prawdziwy las, pełen zwierzyny. Rozciągał się on poza domem, poprzedzony wielkim trawnikiem, zasianym kwiatami.
Obfitość w parku zwierzyny wymagała bezustannej czujności i nadzoru, ponieważ leśni złodzieje zakradali się tu od czasu do czasu dla tępienia takowej.
Aniela uwielbiała Malnoue. Tu to spędziła ona pierwsze lata dziecięce, przy boku swej matki, której związek z Juliuszem Verrière nie uczynił szczęśliwą, a skutkiem czego biedna kobieta szukała samotności. Tu młode dziewczę ujrzało po raz pierwszy kuzyna swego, Emila Vandame. Tu uczuła dla niego zrazu serdeczną życzliwość, a później miłość.
Podczas śniadania oblicze bankiera nie rozjaśniło się wcale.
Ruchy jego nagłe, przerywane, świadczyły o silnem, nerwowem podrażnieniu, co nié uszło uwagi tak siostry Maryi, jak i Anieli.
Po śniadaniu obie kuzynki weszły do parku.
Zakonnica prowadziła pannę Verrière, mocno jeszcze osłabioną.
— Zauważyłaś zapewne wraz zemną naglą zmianę, jaka nastąpiła w calem zachowaniu się mego ojca? — pytała Aniela, skoro znalazły się obie w znacznej od domu odległości.
— Spostrzegłam to... Mój wuj jest o coś zaniepokojonym, zgnębionym; odgadnąć jednak nie mogę powodu.
— Pójdziesz dziś na wieś dla zobaczenia się z proboszczem?
— Nie, jutro zrana odwiedzę go po mszy.
— Nie obawiasz się, ażeby, odebrawszy list od Stanisława Dumay, nie przyniósł go tutaj?
— Nie, tego się nie obawiam. Dumay, gdyby nawet miał do mnie pisać, nie mógłby tego dziś uczynić. Gdyby więc list przyszedł na probostwo jutro zrana, pociągiem o godzinie dziewiątej, ja przed dziewiątą z księdzem proboszczem widzieć się będę.
— Trzebaby wynaleźć sposób, ażebyśmy odbierały wprost z poczty dzienniki...
— Dlaczego? Gdy przyjdą dla twego ojca, przyniosą je nam tu.
— To prawda... Gdyby jednakże w którym z tych, dzienników publikowano o jakim świetnym wojennym czynie Emila Vandame, mój ojciec nie dopuściłby go do rąk moich...
— Dobrze... pójdę na stacyę de Villiers i tak uczynię, by twoje życzenie spełnionem zostało.
— Czemu nie powierzyć tej czynności nadzorcy Forestierowi lub jego żonie?
— Nie ufam im obojgu.
— Sądzisz więc, że otoczone jesteśmy szpiegami?
Siostra Marya znacząco opuściła głowę, nic nie odpowiadając.
Bankier zamknął się w swoim apartamencie.
Od kilku godzin był prawie jak martwy.
Wiadomości, otrzymane wczoraj wieczorem, gromem weń ugodziły.
— Odkryto więc ślady morderców Edmunda Béraud — powtarzał sobie — a tym sposobem i Arnolda Desvignes, którego stawszy się wspólnikiem, przyjął i część zbrodni na siebie.
Gdyby Desvignes padł pod ręką sprawiedliwości i onby padł z nim razem, ponieważ ów nędznik, widząc się schwytanym, nie ukrywałby tego, że Verrière znał mordercę swojego szwagra i że wraz z nim chciał zagarnąć miliony, złożone w kasach domu Rotszylda, usiłując przedtem zgładzić wszystkich współsukcesorów.
Oczekiwało wtedy Arnolda Desvignes rusztowanie wraz z gilotyną, a Verrièra co najmniej galery.
Jakaż straszliwa przyszłość! Bankier odgadywał w zupełności tajemne zamiary swego wspólnika.
Flogny i Misticot, jako dwie osobistości, zagrażające najwyższem niebezpieczeństwem, zniknąć powinni.
Arnold, o którym był przekonany, iż nie cofnie się przed żadną zaporą, nie ulęknie żadnej trudności, dążąc prosto do celu wszelkiemi środkami, mógł jednak chybić...
Natenczas sprawiedliwość rozpoczęłaby swoje działanie.
Wszystko odkrytemby zostało!
Przerażająca ta ewentualność stawała się dla bankiera katuszą nad siły. Za jakąbądź cenę Verrière pragnął nazajutrz powrócić do Paryża, przekonać się, czyli Arnold nie przybył.
Nie chodziło tu teraz, jak w chwili pojedynku Desvigna z Vandamem, o unicestwienie złotych marzeń ostatniego, ale o topór gilotyny i galery.
Przy obiedzie bankier był również ponurym, jak przy śniadaniu.
Wstał pierwszy od stołu i wyszedł, polecając woźnicy, ażeby zaprzągł konie do powozu nazajutrz o godzinie szóstej rano, dla odwiezienia go na stacyę drogi żelaznej.
Równo ze świtem był już na nogach, nie zamknąwszy oczu przez noc całą.
O szóstej godzinie wsiadł do powozu i odjechał.
Niezadługo potem siostra Marya wychodziła z parku, udając się ścieżką w stronę probostwa.
Kościół był pustym zupełnie, skoro przybyła. Sędziwy proboszcz z Malnoue odprawiał mszę o siódmej godzinie. Na kilka minut przed siódmą kapłan, przybywszy do kościoła, spostrzegł siostrę Maryę, a zbliżywszy się, rzekł do niej:
— Przybyłaś, siostro, zapewne na kilka dni do zamku swojego wuja, pana Verrière?
— Tak, ojcze.
— Z panną Anielą?
— Z nią razem... Towarzyszyłaby mi do kościoła, gdyby nie była cierpiącą...
— Cóż jest temu biednemu dziecku?
— Wielkie zgryzoty sprowadziły chorobę... szczęściem niebezpieczeństwo minęło.
— Cieszę się z tego i wkrótce przybędę do zamku dla odwiedzenia pana Verrière wraz z córką.
— Będziesz, mój ojcze, zawsze tam mile widzianym.
— Zobaczymy się jeszcze po mszy, ma siostro?
— Tak... jeśli, ojcze, pozwolisz. Radabym złożyć ci niektóre zwierzenia... prosić o pewną drobną przysługę...
— Oczekuj mnie więc na probostwie... Znajdziesz tam mą starą służącą, Magdalenę. Ja wkrótce przybędę.
— Dobrze, mój ojcze.
Wiemy już, jakiego rodzaju zwierzeń zakonnica pragnęła udzielić sędziwemu proboszczowi z Malnoue, jak wiemy zarówno, o co chciała go prosić ze względu wysyłanych do siebie listów.
Pewien, że siostra Marya nie mogłaby inaczej postąpić, jak w duchu czynienia dobrze, proboszcz zgodził się chętnie na oddanie jej tej małej przysługi co do listów, na jego nazwisko adresowanych, i przyrzekł wyznać otwarcie, jakie sprawi na nim wrażenie Arnold Designes, gdyby za swoją bytnością spotkał go w zamku.
Zakonnica, wyraziwszy głęboką swą wdzięczność, podniosła się, by odejść, gdy dzwonek zatętniał przy drzwiach probostwa.
Jednocześnie służąca Magdalena, tak podeszła wiekiem, jak jej pan, weszła, przynosząc listy i gazety, świeżo odebrane od wiejskiego posłańca.
Proboszcz, przejrzawszy adresa na kopertach, rzekł do zakonnicy:
— Dobrze uczyniłaś, siostro, przedłużywszy swój pobyt u mnie o kilka minut. Otóż i list do ciebie.
Tu podał list siostrze Maryi, która odebrawszy go drżącą zlekka ręką, zapytała:
— Pozwolisz mi go, ojcze, rozpieczętować?
— Czyń, jak gdybyś była u siebie.
W kopercie, którą siostra Marya rozdarła, znajdowala się owa lakoniczna kartka, skreślona przez Trilbego w hotelu Kupieckim, w miejsce napisanej przez Misiicota.
Zakonnica czytała chciwie wyrazy:
Nie było żadnego podpisu, wszakże siostra Marya nie wątpiła, od kogo list ten pochodzi.
Któż inny, jak nie Misticot, mógłby pisać pod adresem księdza proboszcza w Malnoue?
Nie zadziwił jej nawet brak podpisu.
— List ten pochodzi od chłopca, o jakim ci, ojcze, mówiłam przed chwilą — wyrzekła.
— Jestżeś zadowoloną?
— Tak... bo pomimo krótkości listu, widzę, iż nie myliłam się w mych przypuszczeniach.
— Niech cię Bóg nie opuszcza, ma siostro, a gdybyś potrzebowała zdemaskować złoczyńców, niech ci przyjdzie z pomocą.
Siostra Marya, wróciwszy do zamku, powtórzyła Anieli swoją rozmowę z proboszczem, oraz pokazała jej list, świeżo odebrany.