<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział VI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

— Przeszukałeś dobrze w kieszeniach agenta? — zapytał Arnold Desvignes.
— Jaknajstaranniej... — rzekł Trilby — którego pod małpią skórą poznali zapewne czytelnicy. — Oto wszystko, co miał przy sobie... Co zaś do tego drugiego...
— Nie ma co się nim zajmować... — odrzekł wspólnik Verrièra. — Komisant handlowy nie mógł posiadać nic, coby skompromitować nas mogło. Otóż medalik... koperta... portmonetka. Wszystko w porządku, jak trzeba. A teraz o trupach pomyśleć należy.
Jednocześnie straszny ryk rozległ się w pobliżu, w gęstwinie lasu.
— Słyszysz, pryncypale? — zapytał ze spokojem były klown z cyrku Fernando. — Dzikie zwierzęta poczuły woń krwi, w kilku minutach przybędą tu i rzucą siecią te szczątki. Wkrótce oczyszczą one plac walki. Pozostaje mi czas zaledwie do zmiany ubrania.
— Przyniosłem ci pakiet... Jest tam pod drzewem przy drodze.
Trilby poskoczył ku wskazanemu miejscu, lecz nagle cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Lew i lwica, zbiegłe z menażeryi Pezon’a, stanęły na lekkiej wyniosłości wzgórza, a rozszerzone źrenice zwierząt ogniem wśród ciemności płonęły.
— Precz, drapieżnicy! — krzyknął Trilby stłumionym głosem, podczas gdy Arnold wycelował rewolwer, który trzymał w ręku.
Jedno z dzikich, zwierząt skoczyło, zakreślając półkole, a ominąwszy dwóch stojących mężczyzn, rzuciło się na trupy.
Był to lew.
W chwili, gdy zatapiał potworne swe szpony w jedno z leżących ciał, Arnold bezwiednie, instynktowo, nacisnął kurek swej broni.
Strzał wybiegł, a jednocześnie lew martwy rozciągnął się na trupie i nie poruszył więcej.
Kula, wleciawszy mu okiem, przeszyła mózg, sprawiając śmierć piorunującą.
Natenczas lwica, ryknąwszy straszliwie, skoczyła na drogę.
Arnold wraz z Trilbym uciekali całą szybkością nóg swoich; strach, rzec można, przypinał im skrzydła.
Drapieżne to jednak zwierzę nie ścigało ich wcale.
Rzuciwszy się na ciała zmarłych, pożerało je, lizało krew.
Uciekający, nie zważając na to, co się dzieje po za nimi, pędzili naprzód, nie zwalniając biegu.
Wybiegłszy z lasu, przybyli na równinę.
— Stój! — zawołał Trilby zdyszany. — Nie mogę dalej biedź w tem ubraniu.
Pod osłoną wielkich drzew były klown z cyrku Fernando, zrzuciwszy w oka mgnieniu z siebie skórę małpy i maskę, przywdział zwyczajne ubranie, poczem, zapakowawszy skórę goryla, zabrał ją z sobą i obaj z Arnoldem udali się w drogę.
Była już północ, gdy przybyli do hotelu, którego bramę zastali zamkniętą.
Trilby podszedł ku bocznym drzwiom, wychodzącym na podwórze i znalazł je tylko na klamkę zamkniętemi.
— Pójdź! — rzekł do Arnolda — wrócimy tą samą drogą którą wyszliśmy.
Minąwszy ostrożnie dziedziniec, spostrzegli drabinę, ustawioną przy ścianie, a sięgającą dachu. Wszedłszy po niej do pierwszego piętra, wskoczyli przez otwarte okna do swoich pokojów.
Desvignes, zapaliwszy świecę, zaczął przeglądać przedmioty, zrabowane u nieszczęśliwego Flogny.
Trilby otwierał wytrychem drzwi pokoju komedyanta Rével, wkładając tamże w skórzany kuferek skórę goryla, w jakiej ów aktor odegrać miał dnia następnego „Żoka, czyli małpę brazylijską.“ Uskuteczniwszy to, zapukał do drzwi Arnolda, który mu je otworzył natychmiast.
— Jestem kontent z ciebie — rzekł wspólnik Verrièra, podając mu rękę. — Majątek twój zapewniony... Pozostaje ci tylko zgładzić Misticota, a droga stanie przed nami otworem.
— Dopełnij, co pozostaje jeszcze do zrobienia... Licz na mnie.
— Rachuję też, jak na siebie samego. Jutro wyjadę.
— Wracasz do Paryża?
— Tak.
— Dlaczego tak prędko?
— Dłuższa ma nieobecność mogłaby wzbudzić podejrzenia. Zresztą, potrzebuję rozciągnąć nadzór nad zakonnicą.
— Pozwolisz mi udzielić sobie jedną radę?
— Owszem... jeśli jest dobrą, wypełnię ją bez wahania.
— Otóż zajmij się przepatrzeniem mieszkania po nieboszczyku Flognym. Mogą tam znajdować się jakieś kompromitujące nas papiery.
— Przekonam się o tem z łatwością. Posiadam jego klucz, jego portfel, jego bilet inspektora policyi, którego użyję w potrzebie. A teraz idźmy obadwa na spoczynek.


∗             ∗

Bytność policyjnego agenta w pałacu na bulwarze Haussmanna, głęboko zaniepokoiła siostrę Maryę.
Badania tego człowieka, zbrodnia, której sprawcy poszukiwał, śmiałość, z jaką wszedł do mieszkania bankiera dla dowiedzenia się o miejscowości, w której odnaleźćby mógł Misticota, wszystko to napawało przestrachem zakonnicę.
Zkąd mógł się dowiedzieć wspomniany agent, że chłopiec z Montmartre został z jej polecenia wysłanym?
W jaki sposób Misticot mógł dać objaśnienia względem tajemniczego porwania Edmunda Béraud, szwagra Verrièra, który od lat trzydziestu upuściwszy Francyę, wrócił incognito do Paryża?
Dlaczego to stwierdzone napewno jego zniknięcie, to przypuszczalne morderstwo zostało ukryte przed rodziną?
Z jakiej przyczyny nastąpiło to widoczne zmięszanie się bankiera, stanowiące sprzeczność z zimnem zachowaniem się Arnolda Desvignes?
Siostra Marya nie wiedziała, co myśleć o wszystkiem.
Wielki zamęt, powstały naraz w jej mózgu, nie pozwolił jej w zimny i logiczny sposób wyprowadzić wniosków z tylu zebranych jednocześnie wypadków.
Wśród powyższego chaosu, jeden szczegół rysował się jasno przed jej oczyma, sprawiając jej niepokój głęboki.
Jeśli Stanisław Dumay został badanym przez Flognego, czy mimo całego swego poświęcenia i dyskrecyi nie wyzna prawdziwych powodów, dla jakich został przez nią wysłanym w tę podróż do Blévé?
Rada byłaby go powiadomić o tem, co zaszło, lecz w jaki to sposób uczynić?
Wyszedłszy z salonu, gdzie pozostawiła policyjnego agenta z Verrièrem i Arnoldem Desvignes, wróciła do Anieli, nie chcąc jej jednak przestraszać, nic nie wspomniała o tem, co nastąpiło. Uścisnęła ją tylko, życząc dobrej nocy i odeszła do swego pokoju, udając się na spoczynek.
Sen jednak nie przychodził. Obawa i niepokój oczu jej zamknąć nie dozwoliły.
Nie myślała już o Misticocie, lecz o tej zbrodni, otoczonej ciemnościami, której Edmund Béraud stał się ofiarą.
Na chwilę jej wszakże myśl ta nie przyszła, ażeby jej wuj mógł być tego wspólnikiem; pomimowolnie jednak rodzaj nieufności, która nie była jeszcze podejrzeniem, budził się w głębi jej duszy.
Flogny, ów agent policyi, powiedział: Było trzech morderców Edmunda Béraud. Znam dwóch z nich, a Stanisław Dumay będzie mnie mógł naprowadzić na ślady trzeciego.
I siostra Marya w swych sennych marzeniach widziała przesuwającą się przed sobą zaniepokojoną postać Juliusza Verrière i lodowatą maskę Arnolda.
Myślała pomimowolnie o przybyciu do Paryża tego człowieka, swego towarzysza podróży niegdyś na drodze żelaznej. Przybywał on z Indyj, również jak i Edmund Béraud, milioner...
Edmund Béraud zniknął, a w kilka dni później Arnold Desvignes, również milioner, został wspólnikiem Verrièra.
Jakże w tem wszystkiem nie dopatrzeć łączności dziwnych, przestraszających?
Rozwidniło się, dzień zabłysnął, a siostra Marya, znużona bezsennością, podniósłszy się ubrała i aby rozproszyć oblegające ją straszne przypuszczenia, udała się na mszę do kościoła Notre-Dame de Lorette.
W pałacu na bulwarze Haussmana niezwykły ruch panował. Kamerdyner przy pomocy odźwiernego znosił pakunki, umieszczając je na czekającym przededrzwżami omnibusie.
Lando, zaprzężone w parę pięknych koni, również oczekiwało.
Siostra Marya za powrotem z kościoła weszła do pokoju Anieli, którą zastała gotową do wyjazdu. Udały się do salonu, gdzie i bankier ukazał się za chwilę. Miał nachmurzone oblicze, zdawał się być mocno zamyślonym.
— Siadajmy i jedźmy... — rzekł krótko.
Droga do Malnoue zabierała około dwóch godzin czasu. Podróż odbyła się w milczeniu. Zaledwie od chwili do chwili obie kuzynki wymieniały z sobą słów kilka.
Verrière milczał, zatopiony w głębokiem rozmyślaniu.
Przyjechano na miejsce w godzinie śniadania. Służba, wysłana naprzód, wszystko na przejęcie przybyłych przygotowała. Każdy się udał do przygotowanych dlań apartamentów.
Wpływ sielskiej przyrody dawał się dostrzedz już na pannie Verrière, która zdawała się jakoby wracać do życia.
Biednemu dziewczęciu ubył najdotkliwszy ciężar; ojciec nie wspominał jej nic o Arnoldzie Desvignes, co pozwalało jej mieć nadzieję, że owa tyle nienawistna dla niej osobistość mniej często niż w Paryżu przy rodzinnym stole ukazywać się będzie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.