<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział X
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Do komisarza? — powtórzył introligator z osłupieniem. — Mój klucz znajduje się u komisarza policyi? To kłamstwo! Moja żona mi otworzy.
— Twoja żona... — powtórzyła odźwierna; — czy wiesz, co się z nią stało? Zabrano do szpitala twą żonę...
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Wiktoryna w szpitalu? — zawołał wytrzeźwiony nagle. — Co jej się stało? Co jej jest?
— Co jej jest... Dostała strasznej gorączki... A z czego? Bijesz ją... dręczysz, poniewierasz... Jesteś nikczemnikiem. Gdy napełniała cały dom jękami, że aż serce z żalu pękało, przyszedł komisarz. Kazał otworzyć drzwi ślusarzowi... I znaleziono tę nieszczęśliwą, leżącą bez przytomności prawie na podłodze. Miano dla niej więcej od ciebie litości, zaniesiono ją do szpitala. Co zaś do twego klucza, powtarzam, iż komisarz go zabrał; jeśli chcesz wejść do mieszkania, idź po klucz do niego.
— Pójdę... albo nie pójdę... jak mi się będzie podobało! — wrzasnął w przystępie wściekłości Loiseau. — Komisarz nie zabroni mi wejść do mego mieszkania! Ha! wysłali mą żonę do szpitala... Niech tam zostanie zresztą, skoro ją zaniesiono. Lekarstwa przynajmniej nie będą mnie kosztowały.
Tu zaczął biedź szybko po schodach.
— Ach! łotr... łotr podły, bez serca!... — wołała, biegnąc za nim, odźwierna.
Na hałas, wynikły z tej sprzeczki, lokatorowie powychodzili, chcąc się dowiedzieć, co zaszło.
Przybywszy na piętro, gdzie mieszkał, Loiseau rzucił się na drzwi z całą zaciekłością.
Dało się słyszeć trzeszczenie.
Pod gwałtownością nacisku zamek wyszedł ze swej osady.
Drzwi się otworzyły. Loiseau wszedł.
Przestraszona tem włamaniem odźwierna, wybiegła z pośpiechem, a zamknąwszy swoją stancyjkę, udała się do właściciela domu, mieszkającego w pobliżu.
Loiseau pozostał przez kilka minut u siebie, zabierając wszystko, co mogło mieć jakąśkolwiek wartość pieniężną, następnie wyszedł, pozostawiwszy drzwi uchylone za sobą.
Postanowił iść za przykładem Pawła Béraud i w tym celu udał się na ulicę Vaugirard, do składu używanych mebli.
— Mam meble do sprzedania — rzekł — wszedłszy do sklepu. — Nie będę żądał zbyt drogo, może pan kupisz?
— Owszem... A gdzie to?
— O kilka kroków ztąd... Przy ulicy de Fleurus.
— Pójdźmy... zobaczę.
Gdy Loiseau przybył wraz z kupcem, odźwierna jeszcze nie powróciła. Grupa lokatorów, zebrana w sieni, rozmawiała o wypadku dnia tego. Introligator, przeszedłszy koło nich, wprowadził kupca do mieszkania.
— Wysadziłem drzwi — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie; — kończmy więc prędko. Sprzedaję wszystko, z wyjątkiem bielizny i ubrania.
W oka mgnieniu kupiec wszystko ocenił.
— Daję za to wszystko siedemset franków — rzekł — jeśli się zgadzasz, zabieram i płacę, w przeciwnym razie odchodzę.
— Zgadzam się... bierz i płać!
— Będęż mógł zaraz to zabrać?
Na te słowa ukazał się właściciel domu w towarzystwie odźwiernej.
— Panie Loiseau... — zapytał z gniewem — jakiem prawem pozwalasz pan sobie czynić w mym domu hałasy i krzyki?
— Jakiem prawem? ponieważ tak mi się podoba — odrzekł introligator. — Panu wolno jest tylko upominać się o zapłatę, nic więcej. Ile panu dłużnym pozostałem?
— Trzysta franków za komorne — odrzekł właściciel, dobywając kwity z kieszeni — a dwadzieścia franków za reparacyę drzwi wyłamanych.
— Jeżeli panu zapłacę te trzysta dwadzieścia franków — pytał kupiec — wolnoż mi będzie zabrać te wszystkie meble, jakie mi ten pan sprzedaje?
— Ma się rozumieć... Zabierz je pan sobie.
— Oto jest trzysta franków i jedna moneta dwudziestofrankowa.
— Proszę odebrać pokwitowanie, panie Loiseau — mówił gospodarz, wręczając takowe introligatorowi. — Mimo, że to mnie nie obchodzi, pozwól sobie jednak powiedzieć dwa słowa: Źle skończysz, jeśli nie zmienisz swego postępowania...
— Zachowaj pan te nauki dla siebie — zawołał introligator. — Pomówimy o tem wszystkiem kiedyś... w przyszłości. Tymczasem powiadamiam pana, iż jestem u siebie, pan nie masz nic do mnie, skoro zostałeś zapłaconym. Proszę wyjść!
Widząc, iż ze strony takiego nicponia, obelgi jedynie mógł otrzymać, właściciel odszedł, a za nim odźwierna.
— Masz mi pan jeszcze trzysta osiemdziesiąt franków dopłacić — rzekł Loiseau do kupca. Wydam panu na ogólną sumę pokwitowanie. Wyłączam sobie tylko to zawiniątko — dodał, wskazując na pakiet, zawierający jego warsztatowe narzędzia, oraz, jak mówiłem, bieliznę i ubranie.
Po odebraniu pieniędzy i wydaniu pokwitowania Loiseau wyszedł, ścigany pogardliwym wzrokiem lokatorów, a przebiegłszy ulicę de Bucy, zażądał dla siebie pokoju w tym samym hotelu, gdzie mieszkał Paweł Béraud.
Otrzymawszy takowy, złożył w nim swoją walizkę i udał się do zakładu pod Srebrnym czopem. Potrzebował odurzenia.
Grał więc w karty i pił zapamiętale.
Około siódmej wieczorem przyszedł tam Paweł wprost z biura, ciekawy dowiedzieć się, co zaszło pomiędzy Eugeniuszem a Wiktoryną.
Loiseau był na w pół pijanym.
— Cóż było? — zapytał.
— Co było... skończone! — odrzekł introligator.
— Co... jakto?
— Co... rozłączenie, mój stary. Zrobiłem jak ty, zwinąłem mój bazar.
— Brawo! A Wiktoryna?
— Wiktoryna w szpitalu.
Paweł podskoczył zdumiony.
— W szpitalu Wiktoryna? — powtórzył, bledniejąc. — To niepodobna!
— Mówię ci prawdę... Zdaje się, że dostała swoich ataków nerwowych i komisarz policyi wyekspedyował ją do szpitala. Otóż pozbyłem się łatwo kłopotu. A co?
Paweł Béraud niezaprzeczenie był równie nikczemnym, podłym i okrutnym, jak Loiseau, mimo to czuł oburzenie, słysząc introligatora wyrażającego się w ten sposób o swojej żonie.
Chwila ta jednak trwała jak mgnienie błyskawicy. Pomyślał sobie, że im bardziej Loiseau okaże się nikczemnym względem Wiktoryny, tem więcej on będzie miał widoków powodzenia.
— Byłeś w szpitalu, widziałeś się z nią? — zapytał.
— A tożbym głupstwo uczynił! Rozłączenie nastąpiło i rzecz skończona! Jestem kawalerem... Nie mówmy o tem więcej, a raczej idźmy na obiad. Ja dziś ugaszczam was... Mam pieniądze!
Opuściwszy dwóch tych godnych siebie ludzi, powróćmy do Blévé.
Dyliżans, kursujący pomiędzy Amboise a Blévé, wychodził z Amboise o w pół do czwartej rano, jak o tem wiedzą czytelnicy. Bardzo często spóźniał się on o kilka minut, a niekiedy nawet o kwadrans.
Pięciu podróżnych jechało nim obecnie.
Konduktor, spędziwszy w karczmie niedzielę, znajdował się w nader wesołem usposobieniu.
Wyśpiewywał głośno, towarzysząc swej pieśni trzaskaniem z bicza. Konie szły szybko i wkrótce powóz wtoczył się do lasu.
Nagle szkapy, zwolniwszy bieg zaczęły objawiać niepokój, strzygąc uszami i wyrzucając oddech gwałtownie.
— Wio... hej! leniwce... — wołał konduktor, smagając je biczem — dalejże naprzód!
Konie poskoczyły galopem, co jednak z widocznym uczyniły wstrętem, nie przestając wyrzucać nozdrzami świszczącego oddechu.
Po kilku sekundach zatrzymały się znowu.
— Co to, do czarta? — zawołał konduktor, smagnąwszy je biczem.
Było to jednak napróżno. Oba bieguny stanęły jak wryte, drżąc na całem ciele, cofając się i wspinając na tylnych nogach.
Burza, grożąca przez noc całą, bokiem przemknęła, niebo wszelako ciemnem pozostało, a gęste gałęzie wielkich drzew ciemność tę jeszcze zwiększały.
— Nie! tu musiało zajść coś niezwykłego... — mruknął konduktor i zeskoczywszy z siedzenia, chciał ująć konie za cugle, aby je poprowadzić.
Oba rumaki nietylko, że odmówiły posłuszeństwa, ale tak silnie cofać się zaczęły, iż omal nie wywróciły w rów wehikułu wraz z podróżnymi.
— Co to jest... co się tu dzieje? — pytali jednogłośnie jadący z niepokojem i trwogą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.