Walka o miliony/Tom V-ty/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | V-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | IX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po wstrząsającej scenie między Joanną Desourdy a żoną Eugeniusza Loiseau, ta ostatnia, złamana znużeniem, zgryzotą i nękana dreszczem febrycznym, zmuszoną była położyć się się do łóżka.
Zamiast jednakże uspokojenia, febra się zwiększyła i we dwie godziny później biedna Wiktoryna leżała bez zmysłów, owładnięta maligną, w której wołała głośno, wydając jęki i wzywała o pomoc.
Jęki te i wołania nieszczęśliwej dobiegły sąsiadów, którzy sądząc, iż wyniknęła jakaś nowa sprzeczka pomiędzy kwiaciarką a jej mężem, powychodzili ze swych mieszkań i nasłuchiwać poczęli.
Skargi i krzyki chorej wzmagały się coraz bardziej, aż jeden z lokatorów pobiegł powiadomić o tem odźwierną.
— Ten zbrodniarz Loiseau zabija swą żonę — mówił nie można pozwolić, ażeby ją zamordował.
Przestraszona odźwierna przybiegła do drzwi i zapukała.
Wiktoryna nie słyszała wcale, nie mogła nic słyszeć, straciwszy przytomność zupełnie.
— Niepodobna, ażeby tam się znajdował Loiseau — rzekła odźwierna po chwili zamyślenia; — nie wrócił wczoraj wieczorem, jestem tego pewną!
— Trzeba zatem powiadomić komisarza policyi — ozwała się jedna z sąsiadek.
— Może ona chce się pozbawić życia ta nieszczęśliwa? — dodała druga. — Ach; po miesiącu małżeństwa do czego ów łotr ją doprowadził!
— Co począć?— pytała odźwierna; — będąc sama tylko w stancyjce, odejść od domu nie mogę.
— Ja za panią popilnuję... — wyrzekła pierwsza z lokatorek. — Pójdź... sprowadź przynajmniej miejskiego strażnika.
Projekt ten został przyjętym.
Odźwierna pobiegła z pośpiechem, nie spotkawszy jednakże żadnego z miejskich strażników, dobiegła aż do biura komisarza policyi.
W pół godziny przybył komisarz do domu na ulicę de Fleurus, w towarzystwie lekarza, ślusarza i dwóch agentów, a powiadomiony o nikczemnem postępowaniu Eugeniusza Loiseau, kazał sąsiadkom wrócić do swych mieszkań, sam zaś nie odbierając na pukanie do drzwi żadnej odpowiedzi, polecił ślusarzowi zamek otworzyć.
Drzwi ustąpiły natychmiast, bez oporu, i przybyli weszli do wnętrza, gdzie oczekiwał ich przejmujący smutkiem widok.
Wiktoryna, walcząc z gorączkowemi widmami, zsunęła się z łóżka i na w pół naga, w podartej bieliźnie, z rozpuszczonemi włosami, wiła się po podłodze, głową w nią uderzając.
Policzki miała mocno zarumienione. Oczy szeroko otwarte, pozbawione były blasku spojrzenia.
— Znajdujemyż się wobec wypadku otrucia, czy samobójstwa? — pytał komisarz lekarza, klęczącego przy chorej.
— Bynajmniej... Jest to wprost paroksyzm gorączki. Ta nieszczęśliwa mogła była oknem wyskoczyć... Cudem tego nie uczyniła!
— Czy może być ona w domu pielęgnowaną?
— Należałoby w takim razie sprowadzić do niej dozorczynię... Lecz będzież ją miała czem zapłacić?
— O! co tego, to nie zdoła uczynić — odpowiedziała odźwierna. — Jej mąż jest pijak, hulaka; roztrwania wszystko, co zarobi. Dłużni są tak za upłyniony kwartał komornego, jak i za bieżący. Ja sądzę, panie doktorze, że najlepiej byłoby przewieźć tę nieszczęśliwą do szpitala, zasługuje ona na gorliwe pielęgnowanie, zacna to bowiem bardzo istota:
— Panie komisarzu — rzekł lekarz — rzecz jest nagląca. Tej biednej kobiecie zagraża niebezpieczeństwo. Trzeba bez stracenia chwili przewieźć ją do sal publicznego miłosierdzia.
— Czyż zdoła ona jednak znieść podróż powozem?
— Wołałbym, aby ją przeniesiono na noszach, do powozu bowiem trudno byłoby ubrać tak ciężko chorą.
Komisarz powiedział coś agentowi, który wyszedłszy, wrócił za chwilę, sprowadzając nosze i dwóch ludzi.
Wiktorynę, wciąż bezprzytomną, położono na materacu, narzucono na nią ciepłą kołdrę, a dla ukrycia przed wzrokiem ciekawych, nosze na zewnątrz płótnem osłoniono, poczem udano się z nią w drogę do szpitala.
— Ja zabieram klucz z sobą — rzekł komisarz do odźwiernej, zamknąwszy mieszkanie. — Gdyby pan Loiseaa wróciwszy, chciał wejść, powiedz mu pani, ażeby przyszedł do mnie do biura.
— Uczynię to z przyjemnością, panie komisarzu. Ten hultaj zasługuje, aby mu ostre słowo prawdy powiedziano.
Spędziwszy dwa dni w Joinville-le-Pont w towarzystwie Pawła Béraud i Wiliama Scott, mniemanego Burgundczyka, Loiseau w stanie najzupełniejszego ogłupienia, wrócił w poniedziałek rano do Paryża z dwoma swoimi kolegami.
Scott pożegnał ich obu przy winceńskiej drodze żelaznej, mówiąc:
— Do jutrzejszego widzenia!
Béraud śpieszył się do objęcia swych obowiązków w biurze Verrièra.
Loiseau, oszołomiony pijaństwem, w jakiem od sześciu dni pozostawał bez przerwy, kompletnie pozbawiony był przytomności umysłu.
— Co ja z sobą pocznę, jeśli mnie oba opuścicie? — mruczał, zwracając się do Pawia Béraud.
— Nie wrócisz przecież, spodziewam się, do domu? — rzekł Paweł.
— Nie chciałbym... a jednak... Potrzebuję moich rupieci, nie chciałbym ich pozostawić przy ulicy de Fleurus.
— Wiktoryna cię zatrzyma... wyjść ci nie pozwoli... — odrzekł nowomianowany urzędnik domu Verrière i Spółka.
— Niech się poważy odezwać... dałbym ja jej odpowiedź!
W usposobieniu, w jakiem znajdował się obecnie Loiseau, uważał Paweł, iż innej rady nie było.
— Zakończ z nią raz... — rzekł. — Staw się odważnie, pomnij, żeś przecie mężczyzną. Sprzedaj sprzęty, ot! jak ja zrobiłem, rozdziel pieniądze i rozejdźcie się z sobą.
— Dobrze... zrobię to zaraz dziś, bezzwłocznie.
— Wsiądźmy do fiakra... Muszę zmienić ubranie przed pójściem do biura. Rozejdziemy się na ulicy de Bucy, a zobaczymy wieczorem pod Srebrnym czopem.
Na ulicy de Bucy pożegnawszy swego kuzyna, Loiseau stał przez kilka minut na trotuarze zadumany, z pochyloną głową, zapytując sam siebie, co mu teraz uczynić wypada?
Widocznie toczył z sobą walkę wewnętrzną.
Głos jakiś nieznany, milczący, od pewnego czasu począł się odzywać nanowo, czyniąc mu ważne wyrzuty z przyczyny jego postępowania.
Mimo to wahał się, a nie wiedząc, co robić, zaczął iść wprost przed siebie, bez celu.
W niedługim czasie znalazł się na ulicy de l’Ecole-de-Médicine, zboczywszy zupełnie z drogi, jaką mu iść należało na ulicę de Fleurus.
Wszedł do piwiarni pod Srebrnym Czopem bezwiednie, a dla dodania sobie energii, polecił podać wódki, której wychylił kilka kieliszków jeden po drugim.
Krew w nim się rozgrzała, w głowie mu się kręcić zaczęło. Cały jego system nerwowy drgał wściekle.
Bezrozumny ów nędznik, nie wahając się teraz, poszedł na ulicę de Fleurus.
Idąc, mówił głośno sam do siebie, jak gdyby chciał sobie dodać odwagi do spełnienia niegodziwości, projektowanej mu przez kuzyna.
Sumienie w nim powtórnie zamarło.
Przybywszy przed dom, spojrzał na okna. Były one szczelnie zamknięte.
Minąwszy korytarz, miał właśnie wchodzić na schody, gdy spostrzegłszy go odźwierna, podbiegła ku niemu.
— Ach! nieszczęśliwy człowieku!... — zawołała — cóżeś ty uczynił?
— Co... co? Com ja uczynił... — bąkał introligator, któremu wódka krępowała język. — Robiłem, co mi się podobało, moja matko, a sądzę, że cię to nie obchodzi! Może zostałaś zapłaconą, ażeby napaść na mnie urządzić? No! wracaj, mówię ci, do swojej budy, bo inaczej...
— Ha! jesteś łotrem... nie powiem, ostatniego rodzaju — wołała zaperzona odźwierna. — Znajdą się jednak tacy, którzy cię potrafią poskromić!
— Poskromić... mnie? Ha! ha! chciałbym wiedzieć, któż taki?
— Naprzód zostaniesz wyrzuconym z mieszkania przez woźnego.
— I owszem... myślisz, że ja chcę się trzymać tej waszej budy?
— Musisz zapłacić za kwartał ubiegły i ten, który się kończy obecnie. Po zapłaceniu pozostanie ci tylko zabrać swoje manatki... Właściciel nadal trzymać cię nie będzie... Dość ma lokatorów tego rodzaju!
— Milcz, czarownico! — wrzasnął Loiseau ze wzrastającem wzburzeniem. — Zapłacę twemu właścicielowi i rzucę z czartem to pudło... Niech je ogień spali!
Tu pobiegł na schody.
— Gdzie idziesz? — zawołała odźwierna.
— Gdzie idę... do kroć piorunów! — zawołał — wszak wiesz, że idę do siebie.
— Do siebie... A więc, chcąc tam wejść, musisz naprzód iść prosić o klucz komisarza policyi.
To powiedziawszy, kobieta wsparła się tryumfująco na miotle, którą trzymała, w ręku.